Finał brazylijskiego mundialu to wielki rewanż za mistrzostwa we Włoszech. 24 lata temu jednym z tych, który uczestniczył w niemiecko-argentyńskiej wojnie futbolowej był Michał Listkiewicz. - To była wielka wojna, partia szachów, ale jednocześnie też partia zapasów czy boksu - wspomina w rozmowie ze sport.tvn24.pl dramaturgię tamtego wieczoru Michał Listkiewicz.
24 lata temu na trybunach Stadio Olimpico w Rzymie zasiadło 73 tys. widzów, a na boisku pojawiła się konstelacja gwiazd. Maradona, Goycochea, Sensini, Burruchaga z jednej strony, z drugiej - Matthaeus, Augenthaler, Voeller i Klinsmann. Emocji nie brakowało, były czerwone kartki Argentyńczyków, rzut karny i zwycięski gol Niemców na pięć minut przed końcem meczu. Nad wszystkim próbował zapanować 37-letni wówczas Michał Listkiewicz, który był sędzią liniowym. Z byłym arbitrem, a później prezesem PZPN spotkaliśmy na warszawskiej Ochocie, niedaleko jego domu. Przyniósł ze sobą pamiątki z tamtego meczu: koszulkę, której od tamtej pory nie wyprał, i parę zdjęć. Dla Listkiewicza są jak relikwie. To jedyny polski sędzia, który uczestniczył w finale mundialu.
ŁUKASZ LASIA, SPORT.TVN24.PL: Już dziś wielki finał. Zestaw drużyn dokładnie taki sam jak ten 24 lata temu we Włoszech, tak bliski pana sercu. Jakie pierwsze skojarzenie przychodzi panu na myśl z finałem Italia '90?
MICHAŁ LISTKIEWICZ: Odżywają wspomnienia. Człowiek przypomina sobie dawne dobre czasy, ale też czuje żal, że ten czas upływa, bo teraz będą zupełnie inni bohaterowie, zarówno zawodnicy, jak i sędziowie. Wierzę, a nawet wiem, że spiszą się doskonale. Kiedyś Franz Beckenbauer powiedział mi, że zawsze jak jest w pobliżu boiska, to ciągnie go na murawę, ale lata i zdrowie już nie to. I ja mam to samo.
We Włoszech przeszedł pan do historii MŚ, sędziując na linii aż osiem spotkań. To największy sukces w pana karierze?
Rzeczywiście był to dla mnie sukces ogromny i trochę niespodziewany, ponieważ jechałem na ten mundial z nadziejami, że posędziuję z gwizdkiem. To się akurat nie udało, ale było osiem spotkań z chorągiewką.
Dlaczego niespodziewany?
Bo sędziowałem też w półfinale mecz Włochy-Argentyna, a nigdy wcześniej w historii ani chyba nawet i później nie zdarzyło się, że arbiter półfinału sędziował potem finał. To trochę wbrew zasadom sztuki obsady sędziowskiej. Oczywiście byłem szczęśliwy i dumny, ale przez wiele lat się zastanawiałem z jakiej racji. Ktoś powiedział mi, że mógł mieć na to wpływ sam Ojciec święty, który na audiencji przed MŚ powiedział, że skoro nie ma polskiej drużyny, to będzie modlił się za powodzenie polskiego sędziego. Może panowie z FIFA to zapamiętali?
Kiedy dowiedział się pan, że w tym meczu będzie sędzią liniowym?
Na basenie w Rzymie. Opalałem się wtedy obok hotelu, w którym mieszkaliśmy, i członek komisji sędziowskiej pan Alex Ponnett, kiedyś wybitny sędzia, podszedł do mnie i powiedział: zmykaj stąd do pokoju, bo jutro sędziujesz mecz. Pomyślałem, że żartuje. Mówię więc do niego: Alex, dobry dowcip, ale chodź razem się poopalamy. On wtedy pobiegł do pokoju, przyniósł oficjalny dokument z obsadą sędziowską. Do tego stopnia byłem przekonany, że mistrzostwa się dla mnie skończyły, że nawet nie uprałem koszulki sędziowskiej. Musiałem szybko wrócić do hotelu wyprać ją szamponem hotelowym, żeby była gotowa na mecz.
To prawda, że do tego szczególnego występu szczególnie się też pan motywował?
Motywował nas sędzia główny Edgardo Codesal. Meksykanin, który w szatni na maksa puścił muzykę meksykańską i kazał do niej jeszcze tańczyć. O ile Kolumbijczyk, drugi sędzia liniowy, nie miał z tym problemu, o tyle ja i Peter Mikkelsen, sędzia techniczny z Danii, już tak. Sporo czasu minęło zanim złapaliśmy rytm, ale Edgardo powiedział, że u niego jest taki zwyczaj, w taki sposób zawsze przygotowuje do meczu. Trzeba przyznać, że taniec czterech facetów w slipkach natchnął nas pozytywnie, bo byliśmy dobrym teamem.
To w jaki sposób motywował się pan do poprzednich meczów?
Na tamtym mundialu sędziowało się z różnymi arbitrami, dziś już te trójki są narodowe. A ja wówczas pracowałem z siedmioma różnymi sędziami. Z niektórymi było wspaniale, jak chociażby z moim przyjacielem, Francuzem Michelem Vaultrotem. Czarujący człowiek, który potrafił rozluźnić atmosferę, ale i jednocześnie zmobilizować. Żarty i dowcipy - jak np. łapanie za nos, czy naigrywanie się z kogoś - pomagały. Ale byli też sędziowie niekontaktowi. Pamiętam sędziego brazylijskiego, który w ogóle nie mówił po angielsku, przez co nie bardzo nam szła ta współpraca, bo nie rozumiał moich sygnałów, a ja nie wiedziałem za bardzo o co mu chodzi.
Sam mecz nie był łatwy do prowadzenia. Najpierw czerwona kartka dla Pedro Monzona, a na pięć minut przed końcem rzut karny za faul na Rudim Voellerze. Była jedenastka czy nie? Bo spory o nią trwają do dzisiaj.
Do dzisiaj oglądam zdjęcia z tego meczu, ale karny był. Oczywiście nie był to faul z gatunku tych, po których urwano komuś nogę, ale przewinienie było.
Do karnego przymierzał się Lothar Matthaeus, ale kapitanowi RFN pękł but.
Widziałem, że Matthaeus coś majstruje przy bucie od jakiegoś czasu, myślałem że poszło sznurowadło, ale okazało się, że but był pęknięty. Kto wie, może losy futbolu inaczej by się potoczyły, może by nie strzelił? (ostatecznie strzelał Andreas Brehme, skutecznie - red.) Z Matthaeusem zresztą kilkakrotnie widzieliśmy się później, wspominałem ten mecz, ale najbardziej wzruszył mnie Beckenbauer, ówczesny trener Niemców, który przed mundialem był w Polsce na promowaniu turnieju. Pokazał na nim filmik, na którym również widniałem. Stwierdził, że wygrał wszystkie mecze, bo miał przy sobie bardzo dobrego sędziego. Przyzna pan, że kryterium dosyć dyskusyjne.
Argentyńczycy długo nie mogli pogodzić się z porażką?
No właśnie w tym był większy problem. Mecz był napięty. To była wielka wojna, partia szachów, ale jednocześnie też partia zapasów czy boksu. Nie było tam za wiele pięknej piłki. Po meczu Argentyńczycy byli agresywni, atakowali, kopali drzwi szatni. Musieliśmy tam czekać ponad godzinę, aż odjadą ze stadionu. Także przyjemnie długo nie było. Podczas poprzednich mistrzostw świata, cztery lata temu w RPA, spotkałem nawet Diego Maradonę, z którym powspominaliśmy tamten turniej. Diego zażartował nawet, mówiąc do mnie: ty jesteś pięć kilo starszy, a ja pięćdziesiąt.
Kiedy ponownie zobaczymy polskiego sędziego na MŚ? Ostatnim był Ryszard Wójcik w 1998 r.
- W historii mundialu mieliśmy dwóch sędziów głównych z Polski, bo oprócz Rysia był jeszcze Alojzy Jarguz, byli także trzej asystenci, w tym ja. Mam wrażenie, że kibice i dziennikarze nie pamiętają o tym. Faktem jest, że rzeczywiście za wiele tych występów nie było. Jest pewna luka spowodowana też przyczynami pozasportowymi, część musiała odejść z powodów dyscyplinarnych, ale obecnie dobrą pracę wykonuje Zbigniew Przesmycki, który co kilka tygodni organizuje szkolenia, egzaminy, kursy. Wydaje mi się, że od dwóch lat jest pod tym względem zdecydowanie lepiej, mamy grono pięciu, sześciu młodych sędziów. Mam nadzieję że najpierw na Euro we Francji, a potem na MŚ w Rosji polska trójka już się tam wybierze. Liczę, że tak jak została przełamana klątwa Bońka (po 16 latach Polska zagrała w 2002 roku na MŚ - red.), zostanie przełamana też klątwa Listkiewicza i kolejny Polak wystąpi w finale. W jakiejkolwiek roli. Ktoś może mówić o mnie, że biegałem tylko z chorągiewką, ale ja czułem że reprezentuję polski futbol. Stawiam dobry trunek, jeśli dowolny Polak powtórzy ten wyczyn, nawet w dowolnej roli. Niech zawiesza siatki na bramkach lub rysuje linię. Marzy mi się, że jeśli nie polska drużyna, to przynajmniej polscy sędziowie kiedyś się tam znaleźli.
Tegoroczny mundial jest już dla pana siódmym w karierze. Po raz drugi pełni pan rolę obserwatora. Przyzna pan, że - zwłaszcza w fazie grupowej - wielu sędziów zawiodło.
- No tak, na początku było trochę błędów, niektóre były też histerycznie nagłaśniane, jak chociażby błąd w meczu otwarcia. Myślę, że jakby się to zdarzyło gdzieś w środku turnieju, nie byłoby takiego szumu. Później sędziowanie było coraz lepsze, ćwierćfinały i półfinały były już perfekcyjnie prowadzone. Było też kilka objawień, jak choćby Nestor Pitana z Argentyny, który niestety musiał już wyjechać, bo jego drużyna awansowała. Oczywiście najlepsi sędziowie są z Europy, tak jak najlepsza piłka.
Nie uważa pan, że to trochę nie w porządku, że w finale gwizdnie sędzia z Europy? W końcu gra w nim drużyna ze Starego Kontynentu. To pierwszy taki przypadek w historii.
- No tak, ale na tych mistrzostwach już wcześniej było kilka takich przypadków. Po prostu zmieniła się polityka obsady arbitrów przez FIFA, obsadza się najlepszych, a nie pod kątem geopolitycznym czy geograficznym. Jest to prawidłowe, bo dzisiaj wielu zawodników argentyńskich czy brazylijskich gra w Europie, więc wielu sędziów także im sędziuje.
Tegoroczny mundial to także nowinki technologiczne. Zgadza się pan, że zarówno technika goal-line, jak i spray stosowany przy rzutach wolnych sprawdził się bez zarzutów.
- Wiem, bo sędziowie mi się przyznali, że w wielu przypadkach nie bramki by nie uznali, bo jej nie widzieli, jak chociażby w meczu Kostaryki z Grecją, na którym byłem. Również spray się sprawdził, przyspiesza grę, dyscyplinę zawodników, nie ma tzw. tańca pingwinów, czyli przesuwania na paluszkach. Prosta rzecz, a przez tyle lat nikt nie wpadł na to, żeby ją zastosować. I bardzo optymistyczna według mnie prognostyka Seppa Blattera, który zapowiedział, że będzie dążył do wprowadzenia powtórek wideo, tzw. challenge na życzenie trenerów. Mam nadzieję, że będzie już na mundialu w Rosji.
Kto według Michała Listkiewicza zostanie mistrzem świata?
- Faworytem wszystkich są Niemcy i myślę, że wygrają, ale nie będzie to 7:1 czy 4:0, a różnica jednej bramki. Marzy mi się, żebyśmy doczekali się finału bez Niemców, Brazylii, Argentyny, Holandii, Francji, a np. z Kostaryką i Algierią. To byłby przełom w światowej piłce, a najlepiej już by było, żeby Polska w nim zagrała. Trzeba wierzyć.
Autor: Łukasz Lasia / Źródło: sport.tvn24.pl