To nie jest turystyczne eldorado. Obok zachwycających atrakcji i wciąż dzikich, bezludnych przestrzeni raz po raz straszą zrujnowane domy, pamiętające zdecydowanie lepsze dla nich czasy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że region z wysiłkiem dźwiga się z zapaści, a kołem ratunkowym mają być dla niego turystyka i rybołówstwo przybrzeżne. To znaczy... miały być. Zatruta Odra może te wysiłki zniweczyć.
Stepnica, turystyczne miasteczko liczące zaledwie dwa tysiące mieszkańców, jest cała rozkopana. Do portu jachtowego docieram, nie bez błądzenia, gdy niebo jest zachmurzone, upał odpuścił, zerwał się wiatr. Wygląda na to, że sezon już dawno minął. Po lecie i wakacyjnych przygodach pozostało niejasne wspomnienie.
Szarpanina
Bosman portu z drugim pracownikiem Urzędu Morskiego siedzą przy kawie w kontenerze, który pełni funkcje bosmanatu. Głośno dyskutują, ale na mój widok milkną na chwilę. Mówią, że nie zostaje im nic innego, jak oczekiwanie. Życie w porcie zamarło. Żeglarze zabrali swoje łódki, odpłynęli w stronę morza. Byle dalej od Odry. Oni tutaj zaś czekają na martwe ryby, choć wciąż mają nadzieję, że katastrofa nie dotknie akwenu. Czekają też, jak wszyscy, na informację, co się wydarzyło i co jeszcze się wydarzy. Ale kiedy rozmowa niebezpiecznie zbliża się do polityki, urywają temat.
- Pozostaje tylko nadzieja, że ci, którzy będą badać próbki, będą na tyle odpowiedzialni, że zrobią to rzetelnie - podsumowuje towarzyszący bosmanowi pracownik Urzędu Morskiego. Za chwilę wyruszy samochodem terenowym na objazd wzdłuż brzegu. Będzie lustrował trzcinowiska i plaże w poszukiwaniu martwych ryb, ptaków i gryzoni.
Na koniec wspominają o restauracji w sąsiednim porcie rybackim, która z dnia na dzień straciła klientów i o surferach z Czarnocina, którzy musieli zamknąć interes.
Rybacy trzymają swoje łodzie kilkaset metrów obok. Na wysokich drągach rozwieszają sieci. Tutaj, w porcie rybackim w Stepnicy, też wszyscy czekają. Akurat trwa kontrola z Urzędu Morskiego. Niewyglądający na urzędników (bojówki, polary) mężczyźni mają sprawdzić, czy zakaz połowów jest przestrzegany. Kontrolerzy wysiedli z pick-upa, wdali się w pogawędkę z jednym z rybaków, ale widząc dziennikarza, wzięli nogi za pas, zabrali się do swoich obowiązków - coś tam teraz notują z bezpiecznej odległości. Starszy rybak, z którym rozmawiam, wspomina, że właśnie teraz, w drugiej połowie sierpnia, on i jego koledzy mają okres swoich żniw. Ale wobec wprowadzonego zakazu żadna jednostka nie wypłynęła. Czekają na dalsze decyzje władz. I nic więcej nie może powiedzieć, bo co tu gadać. Może tyle, że pozostaje mieć nadzieję, że próbek nie będą badać tygodniami, że szybko sprawa się wyjaśni i będą mogli wrócić na zalew. Tylko czy jeszcze będzie ktoś chciał rybę z zalewu?
Jest i restauracja. Świeci pustkami. Z zaplecza dobiegają odgłosy jakiejś krzątaniny.
- Dzień dobry! Jak idzie interes? - pytam z daleka.
- Zerowy. Od ośmiu dni zero klienta - mówi Mirosław Stemplowski, właściciel smażalni ryb. - W zeszłym roku o tej porze mieliśmy osiem dziewczyn do obsługi. Dzisiaj zastanawiamy się, czy wziąć jedną. Reszta…
- Na bruk?
- No tak. Na bruk. Nie mam dla nich roboty.
Zauważam, że oprócz dorsza i halibuta w menu są ryby słodkowodne - sandacz, okoń.
- A rybę tu macie z Odry, z zalewu?
- Gdzie tam. Nawet wywiesiliśmy certyfikaty, skąd nasza ryba pochodzi, popatrzy pan.
Sandacz przyjechał z Kazachstanu, a okoń z Rosji.
- Ale to nikogo nie obchodzi, klient wyniósł się z dnia na dzień. Ludzie się boją - kontynuuje restaurator.
- A gdyby ktoś dzisiaj powiedział, że rzekę zatruły, dajmy na to złote algi i za dwa tygodnie wszystko będzie w porządku, ryba w Zalewie będzie nadawała się do jedzenia…
- I tak nie przyjdzie klient, nie wierzę. Zastój będzie co najmniej do wiosny przyszłego roku. Dla mnie to już koniec sezonu.
- Zdążył pan zarobić?
- Początek sezonu był w porządku, nie mogę narzekać. Była masa ludzi i żeśmy się fest uwijali.
Stoimy przed budynkiem restauracji, nad nami wisi baner SPRZEDAM.
- To jeszcze przed tą całą katastrofą zastanawialiśmy się, czy nie sprzedać interesu - tłumaczy restaurator. - Był kupiec, przyjechał, pieniążki położył na stół, ale żona się rozmyśliła, stwierdziła, a co ja będę w życiu robić?
- A dzisiaj, jakby przyszedł i chciał kupić?
- Pięciu minut byśmy się nie zastanawiali.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam