Kochają go i nienawidzą. Bije, biją jego, bo przyzwyczaił do kolejnych porażek, obraża, sam też jest celem licznych ataków. Lata lecą, a Marcin Najman pozostaje na świeczniku. - Niestety, to jeden wielki cyrk, a my w nim występujemy - mówi o swojej niespadającej popularności. Jest coraz więcej dowodów na to, że to nie Najman jest fenomenem, a publiczność, która chce go oglądać.
Na początek przeprosiny, bo będzie wulgarnie. Słowa padły, gdy kamery były włączone, widzowie siedzieli przed ekranami i na trybunach. Przytaczamy tylko jeden cytat, choć w sieci podobnych są dziesiątki.
"Nigdzie się nie schowasz, ostatni raz spier***asz, jutro będzie ciężki wp***dol".
To słowa Marcina Najmana - byłego kickboksera i pięściarza bez znaczących sukcesów, dziś weterana tzw. freak walk, lat 45. Fenomen z Częstochowy. Jest rozchwytywany przez organizatorów, choć ostatnio notuje porażkę za porażką.
Łatkę przegrywającego wszystko, w dodatku szybko i w kiepskim stylu przyklejono mu dawno temu. Pierwszą zawodową walkę w boksie w wadze ciężkiej przegrał ze Słowakiem, który do tego momentu był bity okrutnie przez jedenastu kolejnych rywali. Kpiono, że Najman zaczął wygrywać dopiero, gdy naprzeciw niego stanęli debiutanci. Najbardziej jednak dostało mu się po porażce z Przemysławem Saletą w MMA, mieszanych sztukach walki. Saleta był wtedy świeżo po operacji nerki.
"Marcin Najman walczył sam ze sobą. Przegrał" - takich i podobnych żartów w sieci istnieje długa lista.
Gdy pytam go, jak radzi sobie z gwizdami na trybunach, stopuje mnie.
- Ja ich nie słyszę. Mówisz o walkach sprzed 15 lat, nie freak fightach. Może w czasach, gdy walczyłem z Pudzianowskim i Saletą to tak. Mówisz o starszym pokoleniu, młodsze to mój lud - przekonuje "Cesarz", tak się tytułuje. On jest cesarzem, a wspierający go kibice to jego lud.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam