Aktywiści z Grupy Granica poinformowali o zaginięciu czteroletniej irackiej dziewczynki w lesie na granicy polsko-białoruskiej. Takie informacje mieli im przekazać jej rodzice, którzy mieli zostać wypchnięci na stronę białoruską przez polskich pograniczników. Rzeczniczka Straży Granicznej powiedziała, że we wtorek były prowadzone poszukiwania z udziałem śmigłowca. - Nikogo nie znaleźliśmy. Ani osób dorosłych, ani dziecka - mówiła. W sprawie jest mnóstwo pytań i wątpliwości, na które nie ma odpowiedzi.
Grupa Granica poinformowała we wtorek w mediach społecznościowych, że w nocy z 6 na 7 grudnia "w strefie po polskiej stronie granicy zaginęła kolejna osoba – tym razem pochodząca z Iraku czteroletnia Eileen". Według relacji aktywistów, dziewczynka wraz z rodzicami i grupą dorosłych przekroczyła polską granicę. "Rodzina doświadczyła przemocy ze strony białoruskich funkcjonariuszy – zabrano im telefon i zniszczono kartę SIM. Dodatkowych cierpień przysporzyła im polska Straż Graniczna – pomimo złego stanu zdrowia rodzice Eileen zostali wywiezieni na teren Białorusi. Choć strażnicy mieli świadomość, w jak nieludzkich warunkach migranci zmuszeni są koczować po białoruskiej stronie, rodzinie dziewczynki nie udzielono ochrony" - napisała Grupa Granica.
Dodała, że " dziewczynka po raz ostatni widziana była po polskiej stronie w okolicach Nowego Dworu". "Podczas gdy SG wywoziła jej rodziców do lasu, Eileen znajdowała się pod opieką innej osoby, która pomagała ją nieść. Nie wiadomo, gdzie jest teraz" - czytamy w relacji aktywistów.
"Domagamy się podjęcia przez polskie służby natychmiastowych działań poszukiwawczych, odnalezienia Eileen i pociągnięcia do odpowiedzialności osób, które dokonały wywózki. Gdyby sytuacja dotyczyła polskiego dziecka, zostałyby zaangażowane wszelkie służby poszukiwawcze. Eileen nie szuka nikt ze służb. Obecnie robi to jedynie grupa mieszkanek strefy zamkniętej. W ciągu 60 minut możemy uruchomić nawet 100 wolontariuszek i wolontariuszy do przeczesywania lasu i szukania dziecka. Potrzebujemy tylko zgody na wejście do strefy" - napisała we wtorek po południu Grupa Granica.
Jak przekazali TVN24 aktywiści, informacje o zaginięciu 4-latki otrzymali od jej rodziców. Poinformowali, że rano zaalarmowali polskie służby i PCK.
Rzeczniczka Straży Granicznej o poszukiwaniach z udziałem śmigłowca: nikogo nie znaleźliśmy
Rzeczniczka Straży Granicznej porucznik Anna Michalska mówiła we wtorek w rozmowie z TVN24, że w poniedziałek "około godziny 22 funkcjonariusze SG zatrzymali grupę sześciu nielegalnych imigrantów, to byli obywatele Iraku".
- Zdarzenie miało miejsce na odcinku ochranianym przez placówkę Straży Granicznej w Nowym Dworze. To były osoby dorosłe. Nikt z tych cudzoziemców nie deklarował chęci pozostania w Polsce, złożenia wniosku o objęcie ochroną międzynarodową na terytorium Polski. Również nikt z tych osób nie wymagał pomocy medycznej. Nikt nie zgłaszał żadnych uwag, że się źle czuje - powiedziała. - Te osoby zostały pouczone o obowiązku opuszczenia terytorium Polski i doprowadzone do linii granicy - dodała.
Jak mówiła rzeczniczka, we wtorek "między godziną 11 a 12 zaczęliśmy otrzymywać sygnały - pierwszy telefoniczny, potem mail - z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich, że po stronie białoruskiej są cudzoziemcy, którzy szukają swojego dziecka, czteroletniej dziewczynki, z tego, co mamy w tym mailu, w tej informacji, że te osoby były po stronie polskiej". Dodała, że SG "nie miała żadnego zgłoszenia od aktywistów".
Michalska mówiła, że w poniedziałek "na całym odcinku granicy polsko-białoruskiej w ogóle nie było żadnych rodzin z dziećmi, nie było żadnych osób małoletnich". Przekazała, że po otrzymaniu informacji z Biura RPO, Straż Graniczna rozpoczęła poszukiwania terenu. - Również w te przeszukiwania włączył się śmigłowiec - dodał. - Nikogo nie znaleźliśmy. Ani osób dorosłych, ani dziecka - powiedziała.
- W tej chwili zakończyliśmy działania, bo nic nie wskazuje, że ta osoba była po stronie polskiej - mówiła rzeczniczka we wtorek po południu.
Michalska: nie wiemy za wiele, nie mamy zdjęcia tego dziecka
Michalska przekazała także, że w poniedziałek około godziny 22 podczas zatrzymania grupy migrantów "całe zajście, cały teren był monitorowany z drona z użyciem również systemów noktowizyjnych, termowizyjnych". - Także ten teren był monitorowany przez kilka godzin jeszcze po tym zdarzeniu w celu tym, że my poszukiwaliśmy ewentualnych osób, które się odłączyły od tej grupy, czy ktoś inny nie przekroczył granicy w tym czasie - dodała. - Nikogo nie zatrzymaliśmy, nie był żadnych osób. Nie było żadnych dzieci - mówiła.
- Z maili, jaki przekazali aktywiści do rzecznika praw obywatelskich, wynika, że ci cudzoziemcy twierdzą, że byli z dzieckiem i dziecko przekazali obcemu mężczyźnie, który niósł je na ramieniu, nie znają personaliów tego mężczyzny, nie mają do niego kontaktu, że dziecko z tym mężczyzną zostało oddzielone od rodziców w miejscowości Dubnica Kurpiowska. Takiej miejscowości nie ma po stronie polskiej, jest po stronie białoruskiej. My zatrzymaliśmy te osoby na wysokości miejscowości Wołyńce. Nie było ani dziecka, ani żadnego mężczyzny z dzieckiem ani w pobliżu, ani kilkadziesiąt metrów dalej - przekazała rzeczniczka Straży Granicznej.
- Od rzecznika praw obywatelskich dostaliśmy zdjęcie buta tego dziecka. To jest jedyny sygnał - dodała. Pytana, czy udało się porozumieć z rodzicami dziecka, Michalska powiedziała, że "my nie mamy kontaktu z cudzoziemcami, którzy są po stronie białoruskiej". - Nie wiemy za wiele, nie mamy też zdjęcia tego dziecka - dodała.
Jak relacjonował w środę reporter TVN24, aktywiści nadal prowadzą poszukiwania na własną rękę.
Pytania i wątpliwości
W tej sprawie jest wiele pytań i wątpliwości. Nie wiemy, czy naprawdę doszło do zaginięcia dziecka. Jeżeli do niego doszło, kiedy dokładnie, gdzie i w jakich okolicznościach się to wydarzyło.
Nie wiadomo, czy rzeczywiście rodzina 4-latki była po stronie polskiej. Nie wiemy, czy dziecko może znajdować się po stronie polskiej, czy białoruskiej.
Nie wiemy, czy informacje o pochodzeniu dziewczynki i jej wieku są prawdziwe.
Nie wiemy, kim była osoba, z którą miała zostać dziewczynka.
Nie wiemy, gdzie obecnie znajdują się rodzice dziecka.
Nie wiemy, czy osoby inne niż rodzina migrantów są w stanie potwierdzić opisane wydarzenie.
Dziennikarze w strefie przygranicznej za zgodą i w obecności Straży Granicznej
Dziennikarze, mimo zniesienia stanu wyjątkowego, nie mogą swobodnie poruszać się w strefie przygranicznej z związku z tym nie mamy możliwości zweryfikowania wielu informacji.
Od 1 grudnia do 1 marca w pasie przy granicy z Białorusią obowiązuje zakaz przebywania, z którego wyłączeni są m.in. mieszkańcy czy miejscowi przedsiębiorcy. Zgodnie z nowelizacją prawa, która umożliwiła wprowadzenie tego zakazu, na czas określony i na określonych zasadach, komendant placówki SG może zezwolić na przebywanie na tym obszarze również innych osób, w szczególności dziennikarzy.
W tej sytuacji przedstawiciele mediów muszą starać się o akredytację, aby móc pracować przy granicy z Białorusią. Wizyty dziennikarzy mają formę zorganizowaną i odbywają się pod nadzorem Straży Granicznej.
Zakaz wprowadzono w 183 miejscowościach w województwach podlaskim i lubelskim przylegających do granicy z Białorusią. Wcześniej na tym samym terenie obowiązywał stan wyjątkowy.
Rzeczniczka Straży Granicznej pytana we wtorek, dlaczego aktywiści i organizacje pomocowe nie mogą wejść na teren wyłączonej strefy przygranicznej, powiedziała, że "na razie nie ma potrzeby, żeby organizacje pozarządowe były w tym terenie". - Jeżeli jest potrzebna pomoc, my takiej pomocy udzielamy. Taka jest decyzja - dodała.
Źródło: TVN24, tvn24.pl