Kilka dni temu dziennikarze opisywali historię małego Nikity, chłopca chorego na raka, którego choroba nie zaczeka na po wojnie. W tej beznadziejnej sytuacji znaleźli się dobrzy ludzie z Polski, którzy Nikitę, jego mamę i siostry sprowadzili do Gdańska.
W cieniu brutalnej wojny swoją trudną walkę toczy 4-letni Nikita. Chłopiec choruje na białaczkę – regularnie poddawany jest chemioterapii. Od kilku dni jest tak zestresowany, że nie przestaje zgrzytać zębami.
Dziennikarze kilka dni temu opisywali historię Nikity. Wtedy sytuacja chłopca z zespołem Downa, u którego w listopadzie wykryto nowotwór wydawała się beznadziejna. Dziś, dzięki ludziom o wielkich sercach, on i jego rodzina są już bezpieczni w Polsce.
- Gdybyśmy mieli samodzielnie wyjechać z Kijowa, byłoby nam bardzo trudno. Mieliśmy wsparcie policji, polskiej ambasady, szpitala dla dzieci w Kijowie i ukraińskiego ministerstwa zdrowia – mówi matka Nikity, Tatiana Pakhaliuk. – Do jednego busa zapakowali 20 dzieci i ich mamy, i wszyscy ruszyliśmy do Lwowa – dodaje.
Polacy pomogli w ewakuacji rodziny z Kijowa
Ewakuację rodziny z Kijowa zorganizowała Anna Czarnowska z Gdańska. W pomoc zaangażowali się prezes szpitali pomorskich, lekarz kierujący Kliniką Pediatrii, Hematologii i Onkologii w Gdańsku oraz przyjaciele pani Ani. - Zwróciła się do mnie nieznajoma pani z południa Polski i zapytała się, czy jestem w stanie pomóc pani Tatianie – wyjaśnia Anna Czarnowska. – Nie zastanawiając się minuty dłużej, zaczęłam działać – dodaje.
Rodzina do Polski dojechała w czwartek po południu – to była długa i trudna podróż. Z Kijowa do Lwowa jechali konwojem humanitarnym. Gdy dotarli na miejsce, pojawiły się problemy. – Miała mieć konwój z Lwowa na granicę polską, ale niestety konwój jej nie zabrał, ponieważ nie była na liście. Dla nas to był duży problem, bo musieliśmy znaleźć transport dla niej i dla dzieci – mówi Anna Czarnowska.
Trzeba było działać szybko, wtedy do akcji wkroczył mieszkający we Lwowie Jerzy Blinowski. Mężczyzna pożyczył od sąsiada busa, którym dowiózł rodzinę do Korczowej. – Na przejściu granicznym z ukraińskiej strony było siedem minut, a u was tylko pięć minut – wspomina pan Jerzy.
Zanim rodzina przyjechała do Polski, Tatiana i Nikita kilka nocy spędzili w piwnicy szpitala w Kijowie. – Kiedy byłam z Nikitą w szpitalnej piwnicy, moje córki były z ojcem na parkingu samochodowym w budynku, w którym znajduje się nasze mieszkanie. Tam spali – opowiada Tatiana Pakhaliuk.
Nikita będzie leczony w szpitalu w Gdańsku
Tatiana i Nikita trafili do Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego w Gdańsku - chłopiec, podobnie jak kilkoro innych dzieci z Ukrainy, będzie kontynuował tam leczenie. – Będę z nim w szpitalu. Tak samo było w Kijowie. Nikita potrzebuje bardzo długiego leczenia. To może być 8-12 miesięcy. Chemioterapię przyjmuje od trzech miesięcy. Lekarze ustabilizowali jego stan na tyle, by mógł pokonać drogę – tłumaczy pani Tatiana.
Starsze siostry Nikity są pod opieką Marzeny Zawistowskiej i jej rodziny. Kobieta przyznaje, że nawet przez chwilę nie zastanawiała się nad tym, czy przyjąć dziewczynki pod swój dach. Jak mówi, bez zawahania zrobiłaby to ponownie. – Z mężem podjęliśmy decyzję od razu. Ustaliliśmy z naszymi dziećmi i nasza trójka zdecydowała, że tak, że przyjmiemy – mówi pani Marzena.
Rodzina, uciekając z Kijowa, porzuciła prawie wszystko, co miała. Pani Tatiana zabrała do Polski to, co najważniejsze. – Mam nadzieję, że będziemy zdrowi, że moje dzieci będą mogły żyć. Myślę, że to jest najważniejsze. Nieistotne, jaki płaszcz masz na sobie albo czy nosisz kolczyki. W obecnej sytuacji zabierasz ze sobą to, co najważniejsze, a dla mnie najważniejsze są moje dzieci. Troje dzieci i ja, to wszystko, czego potrzebuję – podkreśliła Tatiana Pakhaliuk.
Justyna Kazimierczak
Źródło: TVN24 BiS
Źródło zdjęcia głównego: TVN24