No to mi się dostało. Za dużo polityki, za mało emocji. Za mało historii prosto z życia, za dużo zdziwienia oczywistą rzeczywistością. Podzielę się więc z Państwem nieoczywistą historią przedświąteczną.
Późne popołudnie. Gotuję coś w kuchni, jednym uchem przysłuchuję się telewizyjnej rozmowie o spowiedzi, drugim - słucham siebie. Słyszę wyraźnie, że zbliżają się święta, że czas na jakieś podsumowanie, na refleksję nad tym co było, co jest i co będzie. Czas na trudne pytania i proste odpowiedzi.
I nagle dzwonek do drzwi. Nie dźwięk domofonu, tylko dzwonek. Sąsiadka? Listonosz? O tej porze? Otwieram, a naprzeciw mnie stoi chłopak. Krótko ostrzyżony, w koszuli w kratę. W ręku trzyma rozłożone arkusze, ze stemplami, pieczątkami, jakimiś certyfikatami. Okazuje się, że zbiera pieniądze na operację kręgosłupa dla kolegi, który uległ poważnemu wypadkowi. Wymienił skomplikowaną łacińską nazwę schorzenia, której nie potrafię powtórzyć. Powiedział:" Wystarczy cokolwiek. Każdy grosik się liczy".
Zabawne ile myśli może przyjść do głowy w kilkanaście sekund.
- "Ściema, to oszust".
- "A jeśli nie? A co jeśli naprawdę ten zestresowany chłopak puka od drzwi do drzwi prosząc o pomoc?"
- "Niemożliwe. To klasyczny przypadek, Anka, nie bądź naiwna"
- "Wielki Piątek. Jak powiedzieć mu NIE? Skąd pewność, że oszukuje? Jak spojrzeć sobie w oczy..?"
Wyjęłam pieniądze, chłopak podziękował, życzyliśmy sobie wesołych zdrowych świąt.
Nie będzie pointy.