Tegoroczny 47. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni przeszedł do historii. Nie licząc zasłużonych Złotych Lwów dla "Silent Twins" Agnieszki Smoczyńskiej, w naszej pamięci pozostanie seria niezrozumiałych werdyktów jury, krzywdzących świetne filmy. Przede wszystkim chodzi o całkowite pominięcie jednego z piękniejszych tytułów gdyńskiej imprezy - debiutu "Chleb i sól" Damiana Kocura, czy obsypanie nagrodami, w tym za reżyserię, pozbawionego grama emocji obrazu Jacka Bławuta "Orzeł. Ostatni patrol" - pisze recenzentka tvn24.pl Justyna Kobus.
Werdykty jurorów w Gdyni bywają nieprzewidywalne i - pomijając najważniejszą z nagród, Złote Lwy dla najlepszego filmu - takie właśnie (po części) zafundowano nam i w tym roku.
Poziom wyrównany, dwa filmy się wyróżniały
Poziom filmów Konkursu Głównego był w bieżącym roku dość wyrównany, ale dwa tytuły górowały w widoczny sposób nad resztą, także w dziennikarskich rankingach. Mowa o zwycięskim obrazie Agnieszki Smoczyńskiej "Silent Twins" - realizacyjnie (i nie tylko), na światowym poziomie - oraz mądrym i nad wyraz dojrzałym debiucie Damiana Kocura "Chleb i sól".
Oba filmy wyróżniono już dzień wcześniej na tzw. Młodej Gali, gdzie przyznawane są w większości nagrody pozaregulaminowe. Film Kocura otrzymał najwięcej wyróżnień, w tym Nagrodę Dziennikarzy, i uważany był za jednego z faworytów. W zgodnej opinii krytyków i widzów nagrodzony w Wenecji w sekcji Horyzonty tytuł został bardzo przez jurorów skrzywdzony. Przy tym, choć opowiada o tym, do czego prowadzą nietolerancja i nakręcanie spirali uprzedzeń, nie budził żadnych kontrowersji. Nie było więc powodu, dla którego mógłby podzielić jury.
Brak jakiejkolwiek nagrody dla obrazu Kocura (nawet tę za debiut przyznano obrazowi ciekawemu, ale znacznie słabszemu - "Strzępy") jest kompletnie niezrozumiały. I mocno niesprawiedliwy.
Dramat społeczny, świat fantazji i musical. "Silent Twins"
O łączącym różne gatunki i konwencje, magicznym wręcz, obrazie Agnieszki Smoczyńskiej pisaliśmy niemal od momentu rozpoczęcia jego realizacji, która przypadła na trudny czas pandemii. Anglojęzyczny debiut reżyserki został przyjęty znakomicie w tym roku na festiwalu w Cannes. Prezentowany w konkursowej sekcji Un Certain Regard, doczekał się świetnych recenzji i dał początek międzynarodowej karierze reżyserki.
W Ameryce Smoczyńska znana była już wcześniej, za sprawą gigantycznego sukcesu "Cór dancingu. To właśnie je obejrzała Andrea Seigel, scenarzystka i producentka "Silent Twins", szukająca reżysera dla swojego projektu. Smoczyńska przyznała, że po lekturze scenariusza od razu poczuła więź z bohaterkami. I to widać na ekranie.
"Silent Twins" to historia czarnoskórych bliźniaczek, June i Jennifer Gibbons, które odmówiły kontaktu ze światem i porozumiewały się wyłącznie między sobą. Łączyła je niewiarygodnie silna więź, "jak gdyby była to jedna osoba w dwóch ciałach". Z czasem bliskość sióstr stała się dla nich toksyczna. Próba rozdzielenia dziewczyn doprowadziła do psychicznych zaburzeń u obu. Jako nastolatki dokonały świadomych aktów wandalizmu, co sprawiło, że umieszczono je na 11 lat w obarczonym złą sławą szpitalu psychiatrycznym Broadmoor, który zdemolował ich życie emocjonalne.
Agnieszka Smoczyńska opowiedziała tę historię z perspektywy sióstr, które z czasem stały się znane jako autorki książek i wierszy, spełnione artystki. Wpisała się w ich sposób myślenia i działania. Mimo, że ta historia oprócz książki doczekała się sztuki i filmu dokumentalnego, nikt dotąd nie spojrzał na siostry w ten sposób. I w tym w sporej mierze tkwi siła filmu Polki. Stworzyła niezwykły obraz balansujący na pograniczu kina społecznego i świata fantazji. Chwilami obraz nosi także elementy musicalu z piosenkami wykorzystującymi także teksty napisane przez bliźniaczki.
Doskonały realizacyjnie, perfekcyjny film Smoczyńskiej jest tak gęsty od znaczeń, że można go interpretować na wiele sposobów. Sama reżyserka mówi, że chciała przede wszystkim nakręcić obraz o potrzebie wolności i bliskości. "Silent Twins" to dzieło spełnione i kompletne, i zarazem inne od wszystkich tytułów, jakie obejrzeliśmy w gdyńskich konkursach. Oryginalność to zresztą kolejny wyróżnik twórczości polskiej reżyserki, która ze swadą przekracza gatunkowe ramy, tworząc własny, niepowtarzalny, coraz bardziej zapadający w pamięć styl.
Dlaczego nie film Kocura, drodzy jurorzy?
Druga co do ważności nagroda festiwalu przypadła filmowi Michała Kwiecińskiego "Filip", będącemu adaptacją znanej powieści Leopolda Tyrmanda, którą pisarz uważał za najlepsze swoje dzieło. Kwieciński zrealizował obraz z szacunkiem dla literackiego pierwowzoru, z pietyzmem oddając realia epoki i tworząc film może pozbawiony oryginalności, ale z pewnością udany. "Filipa" ogląda się z zaciekawieniem, a w głównej roli oglądamy idealnie obsadzonego, świetnego Eryka Kulma.
Akcja rozpoczyna się w 1941 roku w warszawskim getcie. Filip, młody polski Żyd, ze swoją ukochaną przygotowują się do występu w kabarecie. Podczas premiery dochodzi do strzelaniny. Ginie między innymi Sara. Filipa spotykamy dwa lata później, gdy pracuje jako kelner w ekskluzywnym hotelu we Frankfurcie. Podaje się za Francuza. Jest cynikiem, który zrobi wszystko, żeby przeżyć i aby żyć w dobrobycie. Udaje mu się to, ale do czasu,
Obraz Kwiecińskiego przyjęto życzliwie w Gdyni, ale dłużyzny, aż proszące się o montażowe nożyczki, czynią go dalekim od perfekcji, jakiej wymaga się od dzieła nagradzanego Srebrnymi Lwami. Całośc opowiadana jest też "po bożemu", brakuje finezji, odrobiny wyrafinowania. Daleko mu do "Chleba i soli".
Czemu jurorzy ocenili go wyżej od wieloznacznego filmu Kocura, porywającego precyzją i dojrzałością, rzadką u debiutanta? Trudno zgadnąć. Spodziewano się raczej dla filmu nagrody aktorskiej dla świetnego Kulma za rolę Filipa, ale nie Srebrnych Lwów.
Nuda, panie, nic się nie dzieje
Jednak o ile film Kwiecińskiego naprawdę może się podobać, to już kompletnie niezrozumiałe, przyjęte ze zdumieniem, jest uhonorowanie za najlepszą reżyserię obrazu "Orzeł. Ostatni patrol". Sztandarowe dzieło telewizji rządowej, pokazane na otwarcie festiwalu, nie dość, że doczekało się wyjątkowo chłodnych recenzji, to w trakcie seansu spora część widzów opuściła salę. A to chyba mówi samo za siebie.
Mógł to być film pasjonujący. Opowiada bowiem osadzoną w 1940 roku historię ostatniej misji polskiego okrętu podwodnego ORP Orzeł, który został uznany za zaginiony. Okoliczności i przyczyn tego zdarzenia nigdy nie wyjaśniono.
Realizacyjnie Jacek Bławut, świetny dokumentalista, poradził sobie bez zarzutu. Zwłaszcza na męskiej części widowni zmagania okrętu z minami podwodnymi i okrętami wroga mogą zrobić wrażenie. Tylko co z tego, skoro dostaliśmy film martwy? Nie pomógł kwiat młodego, męskiego aktorstwa od Tomasza Ziętka po Mateusza Kościukiewicza. Śledzimy dramatyczne wydarzenia, i nic kompletnie nas to nie obchodzi. Żadnych emocji, interakcji między bohaterami. Patrzymy na młodych mężczyzn, których tragiczny los znamy z historii, i nie jesteśmy w stanie nim się przejąć.
Nic nie działa w tym filmie, nie ma choćby śladu napięcia. Aż się prosi o zacytowanie kultowego "Rejsu": "Nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Dialogi niedobre… Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje". I po tym wszystkim jury festiwalu nagradza film za najlepszą reżyserię, ignorując iskrzącą się emocjami produkcję, którą oklaskują widzowie .
Nie jest tajemnicą, że tylko od czasu do czasu konkursowe rywalizacje wygrywają rzeczywiście najlepsze dzieła - filmy, książki, spektakle, itd. Ale może najwyższa pora, to zmienić?
Kreacja, która zdarza się raz na wiele lat
Na otarcie łez możemy się pocieszać, że najbardziej bezdyskusyjna faworytka tego festiwalu, Dorota Pomykała w filmie "Kobieta na dachu", zgodnie z przewidywaniami odebrała nagrodę za najlepszą kobiecą rolę pierwszoplanową.
Krakowska artystka stworzyła kreację, która zdarza się raz na wiele lat. Z powodzeniem mogłaby stanąć do zawodów z najlepszymi rolami Meryl Streep czy Frances McDormand, bo to tego kalibru osiągnięcie. Aktorka odebrała już zresztą nagrodę na nowojorskiej Tribece, gdzie jej rywalką była m.in. Emma Thompson.
Wielka szkoda, że w innych, ważnych kategoriach gusty widzów i krytyków tak bardzo się rozminęły z gustami jurorów.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: PAP