Amerykańscy żołnierze i ich afgańscy sojusznicy wyjeżdżali już z miejsca spotkania, gdy padły strzały. Strzelali inni sojusznicy - Pakistańczycy. "The New York Times" opisuje szczegóły owianej do tej pory sekretem zasadzki, w którą w maju 2007 roku wpadli amerykańscy żołnierze.
Ich nieliczna grupa z mjr. Larrym Bauguessem na czele wraz kilkoma afgańskimi oficjelami wylądowała w miejscowości Teri Mangal po pakistańskiej stronie granicy z Afganistanem. Ich zadanie było trudne - mieli doprowadzić do zawieszenia broni między teoretycznymi sojusznikami, którzy jednak od kilku tygodni wzajemnie się ostrzeliwali. Chodziło o sporny przebieg nigdy nieuregulowanej granicy i miejscowość Gawi, do którego prawa roszczą sobie obie strony.
Wcześniej Afgańczycy obsadzili miejscowość żołnierzami, na co Pakistańczycy odpowiedzieli ogniem, zabijając Afgańczyków i zajmując Gawi. Na ten incydent nałożyły się też wydarzenia poprzednich tygodni, gdy talibowie pod nosem Pakistańczyków przechodzili na afgańską stronę granicy, by tam atakować siły rządowe, Amerykanów i NATO. Pakistańczyków rozsierdzały dodatkowo amerykańskie naloty, które zabijały radykałów z kolei po pakistańskiej stronie granicy. Sytuacja w maju 2007 roku była więc wyjątkowo napięta.
Misja trudna, ale nie niemożliwa
Na tyle, na ile mógł, miał ją rozładować mjr Bauguess. Amerykanin w Teri Mangal miał dojść do porozumienia z Pakistańczykami ws. rozejmu na granicy i, jak relacjonują uczestnicy tamtych wydarzeń, udało mu się to. Uzgodniono, że obie strony nie będą obsadzać spornego posterunku.
Misja nie miała się jednak zakończyć sukcesem. Gdy mjr Bauguess i Afgańczycy odjeżdżali z miejsca negocjacji, padły strzały. Pierwszy zginął Bauguess - z kilkunastu metrów zastrzelił go pakistański żołnierz, który zdążył wystrzelić kilkanaście pocisków, zanim sam zginął z rąk innych Amerykanów. Natychmiast pojawiło się jednak kilku innych napastników. Pakistańczycy strzelali z okien pobliskiej szkoły, a jeden próbował dobiec do karabinu maszynowego ustawionego na półciężarówce, gdy skosiła go amerykańska seria.
Strzelano z co najmniej trzech stron przez kilkadziesiąt sekund. Afgańczycy podkreślają, że tylko zdecydowana reakcja Amerykanów uchroniła ich przed śmiercią. W końcu zaatakowanym udało się wyrwać z pułapki, odjechać na lądowisko i odlecieć do Afganistanu.
Zmowa milczenia
Natychmiast po ataku zarówno Amerykanie jak i Pakistańczycy starali się zatuszować sprawę. Islamabad oświadczył, że atak był dziełem pojedynczego szaleńca w mundurze, który przeszedł na stronę talibów. Amerykanie i NATO nie naciskali - do dalszej wojny w Afganistanie Pakistan był niezbędny. Oficjalny komunikat mówił o rebeliantach.
Chociaż, jak zaznacza "The New York Times", wielu Amerykanów i Afgańczyków nadal nie chce rozmawiać na temat zasadzki, to od kilku miesięcy jest publicznie jasne, że w walce z talibami Islamabad potrafi grać na dwa fronty. Wprost powiedział o tym kilka dni temu Przewodniczący Kolegium Szefów Sztabów Sił Zbrojnych USA, admirał Mike Mullen, wypominając Pakistańczykom powiązania z groźną afgańską siatką Hakkaniego.
- Przy wsparciu ISI bojownicy Hakkaniego zaplanowali i przeprowadzili 11 września zamach bombowy z użyciem ciężarówki, jak również atak na naszą ambasadę [w Kabulu - red.]. Mamy też wiarygodne informacje wywiadowcze o tym, że stali oni za zamachem na hotel Inter-Continental w Kabulu 28 czerwca oraz że przeprowadzili inne mniejsze, lecz skuteczne operacje - dodał amerykański admirał.
Tym samym dał Amerykanom jasny sygnał, że o podwójnej grze Islamabadu można już mówić nie tylko w gronie ekspertów.
Źródło: nytimes.com