Przez długie dekady jedną z kluczowych zasad polityki USA było niedopuszczenie do zbliżenia Chin i Rosji/ZSRR. Teraz Waszyngton zdaje się zapominać o tej kardynalnej zasadzie, a Władimir Putin stara się to wykorzystać. Jego obecna wizyta w Pekinie może mieć wielkie znaczenie dla całego świata, nie tylko Gazpromu i rosyjskiego budżetu.
Rosyjski prezydent we wtorek rano rozpoczął swoją długo planowaną wizytę w Chinach. Ma się spotkać z najwyższymi chińskimi przywódcami. Z prezydentem przyjechał cały zastęp przedstawicieli rosyjskiego biznesu. Najczęściej podkreślanym celem wizyty jest umocnienie współpracy gospodarczej i podpisanie wielkiego kontraktu na dostawy gazu do Chin.
Ewentualne zawarcie umowy opiewającej na olbrzymią kwotą 456 miliardów dolarów będzie jednak tylko objawem bardzo poważnego problemu dla Zachodu. Jeśli Moskwa i Pekin zdołają przełamać dzielące je lody, to razem będą mogły rzucić wyzwanie Europie i USA. Wbrew swoim długoterminowym interesom geopolitycznym i intencjom Zachód obecnie ułatwia Chinom i Rosji dojść do porozumienia.
Trudna przeszłość
Zbliżenie obu mocarstw nie jest jednak jeszcze przesądzone. Dużo będzie zależało od tego, co się wydarzy w najbliższych dniach. Przed Putinem stoi jednak nie lada wyzwanie. Pomimo pewnych zbieżnych interesów, rosyjski prezydent ma wiele lodów do przełamania.
Relacje Chin i Rosji, a wcześniej ZSRR, są mocno naznaczone historią sięgającą jeszcze XIX wieku. Kiedy Cesarstwo Chińskie sypało się w gruzy, Imperium Rosyjskie skorzystało z okazji i zagarnęło wiele terytoriów, które obecnie stanowią znaczną część rosyjskiego Dalekiego Wschodu.
Doznane wówczas upokorzenia z rąk europejskich mocarstw nie zostały zapomniane. Do dzisiaj Chiny i Rosja nadal spierają się o przebieg granicy. Chińczycy uważają, że Rosjanie zajmują część historycznie chińskiego terytorium i na swoich mapach wojskowych zaznaczają fragmenty Rosji jako swoje.
Trzymanie wszystkich na dystans
W XX wieku tylko przez chwilę wydawało się, że Moskwa i Pekin się pogodzą. Po zwycięstwie w wojnie domowej nowe komunistyczne Chiny nawiązały ścisły sojusz z ZSRR. Przy pomocy Rosjan Chińczycy między innymi szybko zbudowali swoją broń jądrową. Sojusz rozsypał się jednak w mniej niż dekadę po śmierci Stalina. Mao Zedong uznawał demontaż kultu jednostki i odwrót od stalinizmu za "rewizjonizm".
W latach 60-tych dotychczasową przyjaźń zastąpiła otwarta wrogość. Kulminacją była ograniczona wojna graniczna w 1969 roku. Później do tak dużych starć już nie dochodziło, ale Chiny i ZSRR pozostały sobie wrogie, wspierając rywalizujące organizacje komunistyczne na całym świecie.
Na początku lat 70-tych zaskakujący i bardzo ważny krok na geopolitycznej szachownicy wykonali Amerykanie. Korzystając z okazji zdołali wbić jeszcze szerszy klin pomiędzy Chiny i ZSRR. Pod kierownictwem Henry'ego Kissingera amerykańska dyplomacja dokonała misternej wolty i kosztem Tajwanu zdołała nawiązać przyjazne stosunki z formalnie komunistycznymi Chinami.
W ten sposób zrodziła się amerykańska "trójkątna dyplomacja". Jej założeniem było to, że relacje na linii Chiny-USA-ZSRR muszą przypominać trójkąt. To klasyczny przykład polityki "dziel i rządź". Amerykanie zdawali sobie sprawę, że w ich najlepszym interesie mocarstwowym jest dbanie o wzajemną wrogość Pekinu i Moskwy. Po zimnej wojnie ta doktryna nie straciła na znaczeniu.
Niekonsekwencja Waszyngtonu
W ostatnich latach "trójkątna dyplomacja" zaczęła jednak zawodzić. Chiny urosły na tyle, że zaczęły rozciągać swoje wpływy na region, czym wywołują coraz większe zaniepokojenie lokalnych sojuszników USA. Sam Waszyngton również obawia się wzrostu siły Pekinu i za rządów Baracka Obamy zaczął się sławetny "zwrot na Pacyfik". Rozpoczęto odbudowę sieci sojuszy w regionie i starania o otoczenie Chin "kordonem" zaprzyjaźnionych państw.
Drugim filarem tej polityki miał być "reset" w relacjach z Rosją, który triumfalnie ogłoszono na początku rządów Obamy. Prezydent USA i jego doradcy najwyraźniej próbowali przesunąć ciężar w "trójkątnych relacjach" i zacieśnić stosunki z najsłabszą w układzie Rosją, jednocześnie starając się ograniczyć wzrost Chin, które w długiej perspektywie mogą rzucić USA wyzwanie o kontrolę nad Azją.
Kij w szprychy geopolitycznego przesunięcia Obamy włożył jednak Putin. Rosyjski prezydent okazał się nie być zainteresowanym poważniejszym zbliżeniem z ogólnie pojętym Zachodem. Obecna sytuacja na Ukrainie dobitnie zakończyła krachem amerykański "reset".
Koszty zmiany planów
Ameryka, a przez to pośrednio i Europa, znalazły się wobec tego w trudnej sytuacji. Konflikt na Ukrainie i odnowiony imperializm Rosji wykluczają ścisłą współpracę. Logiczne z europejskiego punktu widzenia byłoby zatrzymanie "zwrotu na Pacyfik" i antagonizowania Chin, ale Waszyngton nie wykazał jednak zainteresowania takim kursem.
Już w czasie trwania kryzysu na Ukrainie Barack Obama objechał kraje Azji, podkreślając znaczenie sojuszy i odświeżając stary z Filipinami. Nagłe zrezygnowanie z dotychczasowej polityki oznaczałoby cios w wiarygodność i prestiż USA w Azji. Wiele mniejszych państw obawiających się Chin mogłoby stwierdzić, że wobec chwiejności Amerykanów lepiej jakoś się ułożyć z potężnym sąsiadem.
Swoją obecną polityką Waszyngton pomaga więc zbliżeniu Chin i Rosji, zaprzeczając swojej wcześniejszej "trójkątnej dyplomacji" i na dłuższą metę tworząc bardzo poważne zagrożenie dla całego Zachodu.
Niebezpieczne zbliżenie
Gdyby Rosja mogła sprzedawać swoje surowce głównie Chinom, Europa straciłaby najsilniejszy argument w rozmowach z Moskwą. Niezależny od pieniędzy Europejczyków Kreml mógłby sobie poczynać znacznie odważniej na swoich zachodnich granicach. Na dodatek miałby stabilne źródło finansowania, które pozwoliłoby utrzymać między innymi rozwój sił zbrojnych.
Chiny natomiast zyskałyby stabilne zaplecze surowcowe. Obecnie praktycznie cała ropa dla chińskiej gospodarki przypływa tankowcami, a na morzach dominuje flota USA. Chińczycy mogliby również wiele skorzystać na najnowszych rosyjskich technologiach zbrojeniowych. Największą słabością ich sił zbrojnych jest zacofanie i Rosjanie mogliby szybko zniwelować ten problem.
Chiny i Rosja razem znacząco wzmocniłby nawzajem swoje pozycje, czyniąc się znacznie mniej wrażliwymi na wszelkie sankcje czy naciski świata zachodniego. Taki sojusz byłby "twardym orzechem do zgryzienia" i stanowiłby znacznie trudniejszego rywala dla USA i Europy.
Ryzykowne zagranie
Być może w Waszyngtonie uznano, że sprzeczności w relacjach Chin i Rosji są na tyle poważne, iż nie uda się ich przezwyciężyć. Poza geopolityką oba państwa zbliża do siebie jeszcze tylko kwestia surowców. Rosja ma ich w bród i chętnie uniezależniłaby się od kapryśnych odbiorców w Europie, natomiast chińska gospodarka pochłania coraz większe ilości energii i brakuje jej gazu oraz ropy.
Podziały pozostają silne i chodzi tu nie tylko o chińską nieufność wynikającą z historii. Chiny mają nad Rosją wielką przewagę w potencjale gospodarczym i ludnościowym. Jedyne atuty Moskwy to surowce i technologie wojskowe. Te pierwsze Chińczycy być może zakupią, choć najchętniej sprowadzaliby gaz z Azji Centralnej z pominięciem Rosji. Pekin od dawna twierdzi, że Gazprom stawia wygórowane żądania cenowe i dotychczas radzi sobie z importem surowców bez Rosjan. Te drugie już od dwóch dekad kopiują ze zmiennym powodzeniem.
Rosjanie są bardzo przywiązani do wizji swojej mocarstwowej pozycji. W sojuszu z Chinami byliby jednak tą słabszą stroną i musieliby uważać, aby nie zostać zdominowanym przez partnera. Roszada na geopolitycznej szachownicy nie jest jeszcze przesądzona.
Autor: Maciej Kucharczyk//gak / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Wikipedia, kremlin.ru