Poniedziałek, 15 lutego Koniec sporu o jaja w podróży. Właściciel kurzej fermy spod Raciborza ma powody do świętowania – okazało się, że do przewozu swoich jaj nie potrzebuje żadnej licencji, bo działa na podobnej zasadzie co rolnik wiozący zboże na skup. Po latach sporu z Inspekcją Transportu Drogowego, farmer czeka więc na zwrot dziesięciu tysięcy złotych niesłusznie nałożonej grzywny.
Sprawa transportu jaj po trzech latach ma swój szczęśliwy finał. Gorycz jednak pozostaje, bo pan Dawid Koczy – właściciel kurzej fermy spod Raciborza – twierdzi, że Inspekcja Transportu Drogowego "wyłudza pieniądze od normalnych poczciwych obywateli".
Wszystko zaczęło się, gdy inspektor transportu drogowego skontrolował należący do pana Dawida samochód. Samochód wiózł jaja do hipermarketu na sprzedaż. Ale czujny inspektor uznał, że tak być nie może. Według niego, pan Dawid wioząc jaja wykonywał usługi transportowe. A na to potrzebna jest licencja przewoźnika. - Ja jestem tylko rolnikiem, ja de facto wożę moje płody rolne. Można mnie porównać z kimś to jechał i wiózł 10 ton zboża na targowisko – odpierał te zarzuty przedsiębiorca.
Sąd przyznał rację
Nałożono grzywnę. Farmer nie chciał jednak zapłacić – jego zdaniem – niesłusznej kary. Przyszedł więc komornik i ściągnął z jego konta pieniądze. Gdy odwołania (m.in. do Generalnej Inspekcji Transportu Drogowego) nie dały skutku, pan Dawid skierował sprawę do sądu administracyjnego. Ten przyznał mu rację, a Inspektorat Transportu Drogowego musiał umorzyć postępowanie wobec przedsiębiorcy.
Teraz właściciel fermy czeka na zwrot blisko 10 tysięcy złotych niesłusznie pobranej grzywny. Choć w całej sprawie już nie tylko o pieniądze chodzi. - Ja na szczęście jakoś to przeżyłem - mówi przedsiębiorca. Ale zwraca uwagę, że nie wszystkie firmy są w stanie przeżyć zajęcie ich konta przez komornika.