|

Patrzył na nogi ofiar i szukał teściowej. "Twarz miała zupełnie czarniusieńką"

Miejsce katastrofy po 51 latach
Miejsce katastrofy po 51 latach
Źródło: Przemysław Błaszak / TVN 24 Poznań

Wracali z wycieczki nad morze. Do domu zabrakło im 11 kilometrów. Autobus, którym jechali, spadł z mostu. Zginęło 11 osób. Na 51 lat o tej katastrofie zapomniano. Aż własne śledztwo przeprowadził wnuk jednej z ofiar. - W piątek mieliśmy wracać. Ale był cyrk… - opowiada jeden z pasażerów, do których udało się dotrzeć.

Artykuł dostępny w subskrypcji

OGLĄDAJ REPORTAŻ "TRAGICZNA WYCIECZKA" NA TVN24 GO >>>

To ostatnie zdjęcie, na którym są jeszcze w komplecie.

Wycieczka przed MS Batory
Wycieczka przed MS Batory
Źródło: Fotografia ze zbiorów Arkadiusza Krawczyka

36 osób, głównie pracownicy Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Radlinie. Latem 1969 roku pojechali na wycieczkę do Trójmiasta. Stoją w porcie w Gdyni przed transatlantykiem MS Batory. Statek już nie pływał. Był hotelem i restauracją.

Henryk Banasik jednym tchem wymienia wszystkie osoby widoczne na fotografii. Nie pamięta, czy to zdjęcie zrobiono w piątek, w ostatni dzień przed wypadkiem, czy dzień wcześniej.

- Hotel mieliśmy w Gdańsku przy Neptunie, nocowaliśmy tam, rano wyjeżdżaliśmy, wieczorem wracaliśmy. Kto chciał, szedł do kina, inny pozwiedzać… – wspomina tamten wyjazd.

Kilkanaście godzin później 10 osób widocznych na fotografii już nie żyło. Po kilku dniach zmarła 11. ofiara. Zginęli 11 kilometrów od domu.

Pierwotnie mieli wracać wcześniej. - W poniedziałek żeśmy jechali, w piątek mieliśmy wracać. Ale był cyrk od piątku. No i w ten piątek poszliśmy do niego. Po tym cyrku, gdzieś koło północy-pierwszej w nocy wyjeżdżaliśmy – mówi Banasik.

"Express Poznański" pisał o statku kilka dni po katastrofie
"Express Poznański" pisał o statku kilka dni po katastrofie
Źródło: ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu

"Zmobilizowano całą miejscową służbę zdrowia"

Do tragedii doszło na moście między Lubrzem a Nowym Miastem nad Wartą. Dziś niewiele osób już tędy przejeżdża. Pozostałości mostu widać z "trasy katowickiej", czyli drogi krajowej numer 11. To część starej przeprawy przez Wartę. Zostało tylko jedno przęsło, nad terenami zalewowymi. Korzystają z niego mieszkańcy kilku domów, które znajdują się między nimi.

Dochodziła godzina 6. Autobus wjechał na most, po czym nagle zjechał w lewo, przebił barierki i spadł w dół.

Jednym z pasażerów był Zygfryd Pawełczyk. Dziś miałby 86 lat. - Babcia Zosia została sama z trójką dzieci: ośmioletnim moim ojcem Beniem, czteroletnim moim chrzestnym wujem Jarkiem i ciocią Henią, która miała zaledwie trzy miesiące – mówi Łukasz Pawełczyk, wnuk Zygfryda.

Dziadka nie poznał, ale nigdy o nim nie zapomniał. - Ilekroć pytałem o dziadka, słyszałem, że kierowca autobusu zasnął na moście i pozabijał ludzi. Tata miał wtedy osiem lat i wspominał mi, że jechał z babcią zidentyfikować ciało mojego dziadka – opowiada Pawełczyk.

Tyle wiedział.

Po latach znalazł wycinek prasowy i zainteresowanie wróciło.

Na zdjęciu autobus ze zgniecionym dachem. "Hasło: Na ratunek!" – głosił tytuł z "Gazety Poznańskiej".

Akurat goliłem się. Mój syn, 16-letni Andrzej stał przed domem na schodach. Usłyszałem huk, syn krzyknął: - Autobus spadł z mostu! Była godzina 5.46. Natychmiast poleciłem Andrzejowi dzwonić na MO, skoczyłem na rower i po paru chwilach znalazłem się na miejscu wypadku. Tam wraz z innymi zaczęliśmy organizować pomoc – relacjonował dziennikarzowi Konrad Czosnowski, kierownik Stolarskiej Spółdzielni Pracy "Jawor" w Nowym Mieście nad Wartą.

Wycinek z "Gazety Poznańskiej"
Wycinek z "Gazety Poznańskiej"
Źródło: ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu

"Gazeta Poznańska" pisała, że pierwszych rannych do szpitali zawozić mieli mieszkańcy. A potem, gdy na miejsce przybyły już karetki, to one zabierały poszkodowanych do szpitali w Środzie Wielkopolskiej i Jarocinie. Zmobilizowano całą miejscową służbę zdrowia. Na przykład w Jarocinie zgłosiły się ochotniczo pielęgniarki zakładowe. W obu miastach stawili się zaraz ludzie chcący oddać krew rannym – czytał Pawełczyk.

O przyczynach wypadku gazeta jeszcze nie informowała. Nie wiadomo jeszcze, czy wchodzą w grę usterki techniczne autobusu, czy przemęczenie kierowcy, bądź jakieś inne powody – pisała gazeta.

Telefony się rozdzwoniły

Łukasz Pawełczyk: - Postanowiłem poszukać więcej informacji o tym wypadku w internecie, ale nie znalazłem słowa o tamtej tragedii. Ta sprawa nie dawała mi spokoju.

Zaczął własne śledztwo. W komendach policji w Jarocinie i Nowym Mieście w Poznaniu nie znalazł nic o wypadku.

Pamiętał, że w tamtych latach wiele spraw politycznych zamiatano pod dywan. Więc może i tę tak potraktowano?

Tomasza Cieślaka z Instytutu Pamięci Narodowej w Poznaniu to nie dziwi. - O takich katastrofach informowały tylko i wyłącznie media lokalne. Chodziło o to, żeby ta informacja nie przebijała się do świadomości publicznej w mediach ogólnopolskich. Tu było tak samo. Był to jeden znany schemat działania mediów ogólnopolskich w tamtym okresie – mówi.

Jak podaje, z ich ustaleń wynika, że takich katastrof w latach 1945-1989 było około 100. Zginęło w nich około 2500 osób.

Cieślak: - Wiemy tylko o niewielu z nich, tylko dlatego, że były głośne. Wypadki drogowe, takie jak ten w Nowym Mieście, można było łatwo zataić. Ten wypadek wydarzył się w okolicach małego miasta, widziało go niewiele osób

Na prośbę Pawełczyka, Cieślak zajrzał tam, gdzie zwykle znajdował informacje dotyczące podobnych wypadków. Ale nie znalazł tam niczego o tragedii z 1969 roku. - A przecież była to jedna z największych katastrof drogowych w Polsce w tamtym okresie. Nie była to sprawa polityczna, choć dotyczyła ważnych wtedy osób, bo szefa PGR-u Nowy Świat Stanisława Królika, którego brat prowadził ten autobus – mówi Cieślak.

Pawełczyk utknął na tygodnie. I wtedy, zamiast dokumentów, zaczął szukać ludzi.

Pawełczyk: - Radlin nie jest duży. Minęło wiele lat, ale wszyscy się tam znali. Ktoś musiał coś wiedzieć, coś zapamiętać.

Na fanpage'u Historia Jarocina, prowadzonego przez Cieślaka, zamieścił apel:

"SZUKAMY ŚWIADKÓW WYPADKU AUTOBUSU z 1969 r. w Nowym Mieście n/Wartą!!! (...) Co mogło być przyczyną tego wypadku? Akta MO i SB milczą. Może Państwo pomożecie?"

Cieślak: - Ten post sprawił, że po wielu latach odezwało się wiele osób, świadków tego zdarzenia, natrafiliśmy na nowe dokumenty i zdjęcia. To pozwoliło nam przyspieszyć de facto takie społeczne śledztwo, którego celem jest wyjaśnienie tej katastrofy.

Pawełczyk: - To był szok. Wysypała się lawina komentarzy. Post pojawił się około godziny 22. Ludzie po kilkunastu minutach zaczęli pisać komentarze, a godzinę później odebrałem pierwszy telefon.

To był mężczyzna, który przedstawił się jako rzeczoznawca i oglądał wrak tamtego autobusu. - Mówił mi, że zniszczony pojazd stał na placu w Jarocinie przy ulicy Zacisze – opowiada Pawełczyk.

Potem odezwała się kobieta.

Pawełczyk: - Powiedziała, że jechała w tym autobusie w chwili tragedii…

W rozmowie ze mną wspomina, że poczuł wtedy, jak na te słowa jego ciało przeszywa dreszcz. - Opowiadała, że autobus nagle skręcił na moście w lewo, a kierowca krzyknął: "Ludzie ratujcie się, bo zaraz zginiemy!" – mówi.

Łukasz Pawełczyk odbył dziesiątki takich rozmów. Rozmawiał twarzą w twarz, przez telefon, wymieniał wiadomości przez messengera.

Łukasz Pawełczyk dotarł m.in. do pasażerów tego autobusu
Łukasz Pawełczyk dotarł m.in. do pasażerów tego autobusu
Źródło: Przemysław Błaszak / TVN 24

Po 51 latach od tej tragedii - jak twierdzi - dotarł do ponad 20 świadków zdarzenia. Pasażerów, którzy jechali z jego dziadkiem. Rodzin - takich jak jego - które straciły swoich bliskich. Syna milicjanta, który badał przyczyny wypadku.

Wszystko notował. 35 stron zapisków, kilkadziesiąt godzin wzruszeń.

Nauczycielka oszukała przeznaczenie

W relacjach świadków wypadek wyglądał tak:

Kwadrans przed godziną 6 autobus dojeżdżał do Nowego Miasta nad Wartą. Po drodze kierowca zabrał jeszcze jakąś kobietę.

Henryk Banasik, pasażer autobusu: - Nie wiem, czy autobus jej uciekł, czy co. Była nauczycielką w Nowym Mieście.

Autobus minął Lubrze i przejechał most nad Wartą. Zatrzymał się przed drugą przeprawą.

Julian Juskowiak, pasażer autobusu: - Kierowca stanął, żeby przepuścić pojazd jadący z przeciwka.

Banasik: - Wtedy wysiadła ta pani, którą zabraliśmy po drodze. Samochód przejechał, chyba jakaś chłodnia to była.

Jako pierwszy o wypadku chaotycznie informował "Express Poznański"
Jako pierwszy o wypadku chaotycznie informował "Express Poznański"
Źródło: ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu

Po chwili ruszyli.

Banasik: - Wjechaliśmy na most i w pewnym momencie poczułem, jakbyśmy na tym moście się nie mogli zmieścić i się ocieramy. Wstałem z siedzenia i drogi nie widziałem, tylko przepaść.

Juskowiak: - Tam był taki uskok, autobus na niego najechał i momentalnie skręciło go w lewo.

Banasik: - Kierowca stanął, trzymał kierownicę, głowę skierował do pasażerów i mówił: "Ludzie, ratujcie się!".

Juskowiak to potwierdza i dodaje: - Autobus zahaczył się jeszcze o barierkę, zawisł chwilę na niej i spadł na dach.

Momentu, gdy autobus spadł z mostu, nie pamiętają.

Zdjęcie autobusu po wypadku
Zdjęcie autobusu po wypadku
Źródło: Stanisław Pakulski / ze zbiorów Adama Leśniaka

Z relacji osób, do których dotarł Pawełczyk, wynika, że jako pierwsi z pomocą ruszyli czterej kierowcy ciężarówek, które stały na pobliskim parkingu. - Kiedy usłyszeli huk, mieli myśleć, że most się zawalił. Pobiegli na miejsce i zobaczyli leżący na dachu autobus – mówi Pawełczyk.

Juskowiak, gdy odzyskał przytomność, był w autobusie. - Wyszedłem przez okno. Za chwilę zrobiło się zbiegowisko. Przez most nikogo nie puszczali, tylko albo na Jarocin, albo na Środę wywozili nas.

Banasikowi od tego momentu w głowie zostały jedynie pojedyncze obrazki.

Pierwszy, jak leżał pod mostem na łące. - Autobus leżał obok mnie na dachu. Podszedł do mnie brat i pyta: "Heniu, co ci się stało?". Ja mówię: "Mi nic, mam tylko rękę złamaną". Chciałem się podnieść i patrzę, że nogę mam w poprzek. I mówię: "Mam chyba nogę złamaną".

Kolejny obrazek, już z transportu do szpitala.

Banasik: - Żeśmy jechali do szpitala żukiem z Pakulskimi. Pani Pakulska do mnie mówi: "Heniu, co my narobili". "Nie wiem" – odpowiedziałem i znowu usnąłem. Obudziłem się w szpitalu. Leżałem na jakimś stole, nie wiem, czy jakieś zdjęcia mi robili, czy co.

Potem ocknął się już na oddziale.

Nikt z wypadku nie wyszedł bez cięższych obrażeń! Należy stwierdzić, że pomoc lekarska była bardzo sprawna. Widzieliśmy, że między Jarocinem a miejscem wypadku utworzono "most pogotowia"
Głos Wielkopolski, 15 września

Autobus miał cały się trząść

Gazety już dwa dni po wypadku winą za wypadek obciążały kierowcę. Według informacji oficera dyżurnego KP MO w Jarocinie, przyczyną wypadku było prawdopodobnie znużenie kierowcy – podawał 15 września 1969 r. "Głos Wielkopolski".

Część gazet obciążała winą za wypadek kierowcę
Część gazet obciążała winą za wypadek kierowcę
Źródło: ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu

Ale wszyscy pasażerowie temu przeczą. Inną wersję wydarzeń przedstawiał też milicjant, który był na miejscu wypadku.

Pawełczyk dotarł do jego syna, dziś emerytowanego policjanta.

Andrzej Strabel, jako wówczas 12-latek, dobrze pamięta tamten dzień. Wtedy w Jarocinie, w którym mieszkali, wszyscy mówili o tamtym wypadku. - Karetki jeździły jedną za drugą raz w jedną, raz w drugą stronę – wspomina pan Andrzej.

Dopytywał ojca o wypadek. Widział też zdjęcia z miejsca tragedii. - Jeszcze kilka lat temu, gdy likwidowaliśmy mieszkanie rodziców, były w pudełku. Te bardziej drastyczne ojciec trzymał w szufladzie w komendzie. Zawsze bił nas po rękach, jak tam zaglądaliśmy. Ale ciekawość przeważała. Wtedy doprowadziła ona nas jeszcze dalej – do kostnicy przyszpitalnej. Widziałem zwłoki ofiar tej katastrofy ułożone na ziemi na prześcieradłach. Ten widok na długo zapisał się w mojej pamięci – przyznaje.

Jak mówi, jego ojciec był wówczas jedynym technikiem kryminalistyki w Jarocinie. Z jego ustaleń wynikało jednoznacznie, że przyczyną wypadku była usterka autobusu. - Opierając się na wstępnych opiniach ekspertów, wskazywał na pęknięcie drążka kierowniczego. Kierowca stał, dwoił się i troił, ale nie miał żadnych szans na ingerencję.

Mężczyzna, który Pawełczykowi przedstawił się jako rzeczoznawca, podkreślał, że autobus był na trzecim biegu i nie mógł rozwinąć wielkiej prędkości.

Pawełczyk: - Każdy, z kim rozmawiałem, mówi, że kierowca nie spał. I to jest najważniejsza sprawa, by raz na zawsze odciążyć kierowcę od tego brzemienia, że on zasnął, jak ludzie po tym wypadku mówili.

Fotografia autobusu zamieszczona w "Głosie Wielkopolskim" 15 września 1969 r.
Fotografia autobusu zamieszczona w "Głosie Wielkopolskim" 15 września 1969 r.
Źródło: ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu

Są też relacje, które wskazują, że autobus był w złym stanie technicznym.

Pawełczyk: - Rozmawiałem z rodzicami mojego kolegi Michała, którzy dwa tygodnie przed wypadkiem jechali tym autobusem na wycieczkę po Szlaku Piastowskim. Jego mama wspominała, że jak wracali, to autobus cały się trząsł. Był w tak złym stanie technicznym, że ona modliła się o to, by dojechali do domu

Mówiąc to, Pawełczyk trzęsie rękami tak, jak miała to pokazywać mu kobieta.

Czy ta wersja jest prawdopodobna?

Strabel: - Nie można tego wykluczyć, wtedy często samodzielnie dokonywano napraw. Ale w tym przypadku ojciec o niczym takim nie wspominał.

Krótki żywot autobusu

O autobusie oficjalnie wiadomo niewiele.

Marka – San. Rocznik – nieznany.

Jak udało mi się ustalić, ten konkretny autobus, zanim trafił do Nowego Światu, jeździł po Poznaniu. Na to wskazują zapiski nieżyjącego już kustosza Muzeum Komunikacji przy MPK Poznań Jana Wojcieszaka. Notował on miedzy innymi, gdzie trafiały poszczególne autobusy wycofywane z użytku. Dwa sany, model H25, sprzedano do RSP Nowy Świat we wrześniu 1967 roku. Dwa lata przed wypadkiem.

Autobus trafił do Nowego Światu z Poznania
Autobus trafił do Nowego Światu z Poznania
Źródło: zapiski Jana Wojcieszaka

Prototyp Sana H25 pokazano po raz pierwszy na Międzynarodowych Targach Poznańskich w 1961 roku. Jak wynika z zapisków Wojcieszaka, pierwsze Sany H25 MPK Poznań zakupiło w 1962 roku. Informacji o wieku autobusu, który sprzedano do RSP Nowy Świat, niestety nie ma.

Autobus prezentowany na MTP
Autobus prezentowany na MTP
Źródło: CYRYL

Wiemy tyle, że autobus w momencie sprzedaży miał maksymalnie pięć lat, a gdy doszło do wypadku – nie więcej niż siedem.

Zaledwie kilka lat w taborze miejskim to mało. Dlaczego tak szybko się ich pozbyto? Tu znów pomagają notatki kustosza Muzeum Komunikacji. Jak pisał, zrezygnowano z nich, bo "były awaryjne", a miasto w zamian kupiło Jelcze 272 MEX, czyli popularne "ogórki", które na długie lata dominowały we flocie poznańskiego przewoźnika.

Specjalistyczna prasa wskazuje, że sany nie wytrzymywały przeciążeń i kiepskich polskich dróg. Niektóre bazy w Polsce pisały wręcz, że ledwie co trzeci San w ich flocie nadawał się do jazdy. Słabym punktem były nadwozia, które łatwo pękały, szybko korodowały. Poprzednik Sana H25, San H01 - pierwszy autobus z fabryki w Sanoku - zwykle wycofywany był z ruchu już po trzech latach i często z mniej niż 100 tysiącami kilometrów na liczniku. San H25 nie okazał się wiele lepszy. Choć usunięto w nim nieco wad, dopracowano podwozie, wzmocniono nadwozie i belki, pożądanych efektów nie osiągnięto.

Słowem: jedyną zaletą autobusu był jego stosunkowo młody wiek.

"Miał wozić kury"

Banasik: - Rolnicza Spółdzielnia Produkcyjna Nowy Świat zakupiła ten autobus do użytku wewnętrznego. Po to, by przewozić kury i tym podobne. Ale zarejestrowali go, a kierownik wydziału komunikacji dał im pozwolenie na usługi wycieczkowe. W oświadczeniu, które dostaliśmy potem z sądu w Pleszewie, była informacja, że ten kierownik go zarejestrował, bo "kierował się dobrem spółdzielni".

Jaki mógł mieć przebieg? Nie wiadomo.

Pawełczyk: - Ale jak on woził ludzi w MPK Poznań, to musiał narobić kilometrów.

- Jeden z pasażerów twierdził, że kierowca w trakcie jazdy dwukrotnie zatrzymywał się, by naprawić drutem laszę od amortyzatora – dodaje, zastrzegając, że inni pasażerowie tego nie potwierdzali.

Banasik także takiej sytuacji sobie nie przypomina. Ale przyznaje, że autobus był wysłużony.

Takim autobusem jechała wycieczka
Takim autobusem jechała wycieczka
Źródło: Eleonora Stasiewska, Wikipedia (CC BY-SA 4.0)

Juskowiak: - Jak my jeździli tam na wycieczki: Gdańsk, Gdynia, Sopot, Malbork, to kierowca żadnej awarii nie miał. On był świeżo po remoncie, przynajmniej tak twierdził.

Ale - jak podkreśla - z dokumentów, które dostał z prokuratury, wynikało, że powodem katastrofy była właśnie usterka autobusu. - Każdy dostał z prokuratury pismo, że śledztwo wykazało, że wyleciał resor i skręciło autobus w lewą stronę. Pisali, że on powinien mieć pod resorami takie lasze. A on tej laszy po lewej stronie nie miał – opowiada.

Pawełczyk: - Kierowca może i miał świadomość, w jakim był stanie, ale pewnie dostał takie polecenie i pojechał.

Strach przed telefonem

Dla całego Radlina to była tragedia. Pierwsze godziny to nerwowe wyczekiwanie na raporty ze szpitali: kto przeżył, kto jest ranny, a kto wyszedł cało.

- Tym autobusem jechali ojciec z synem, teść z zięciem. Jeden ginął, drugi przeżył – mówi Danuta Górecka, która chodziła wtedy do ósmej klasy. Pamięta, że do jej domu przyszła ciocia i powiedziała, że był wypadek. Natychmiast poszła do kuzynki, której mama jechała tym autobusem. Obie pobiegły do spółdzielni.

Górecka: - Przed biurem stała grupa ludzi. Telefon dzwonił co jakiś czas i wychodził ktoś i mówił: ten i ten nie żyją, ta leży w tym szpitalu, a ten w tym. Krzyki, lament, płacz.

Do dziś przed oczami ma poruszające pogrzeby ofiar katastrofy. - Trzy osoby to przy jednej ulicy mieszkały. Razem byli chowani. Jechali od początku ulicy i zbierali trumny. Tego nie da się zapomnieć.

Pogrzeb ofiar katastrofy
Pogrzeb ofiar katastrofy
Źródło: ze zbiorów Łukasza Pawełczyka

Banasik, który w spółdzielni był traktorzystą, o śmierci koleżanek i kolegów dowiedział się po dłuższym czasie. - Leżeliśmy w jedenastu na sali. Któregoś dnia jeden z kolegów przechadzał się po korytarzu i gazetę na stoliku znalazł. Przyniósł i pokazał: "Zobaczcie, kto zginął". Dopiero żeśmy się dowiedzieli z tej gazety.

Nekrologi w gazetach
Nekrologi w gazetach
Źródło: ze zbiorów Biblioteki Raczyńskich w Poznaniu

W szpitalu - jak skrupulatnie wylicza - spędził 9 miesięcy, 190 dni i 3 godziny. Przeszedł trzy operacje. Do pracy mógł wrócić dopiero po dwóch latach.

Juliana Juskowiaka wypisano ze szpitala po dwóch tygodniach. - Żebra miałem połamane i nogę szytą. Tylko jednemu pasażerowi, który siedział obok mnie, nic się nie stało. Bronek Tomczak, który siedział naprzeciwko nas, stracił przytomność i już jej nie odzyskał.

Z osób, które przeżyły wypadek, najbardziej ucierpiała Kazimiera Szybiak.

Jej córka, Łucja Grześkiewicz miała wówczas 16 lat: - To była sobota rano, miałam jechać na praktykę, bo uczyłam się zawodu krawieckiego. Przyszła jakaś pani do nas i krzyczała: "Z naszych ludzi nie będzie nic, wpadli do Warty". Tych słów nie zapomnę do końca życia.

Została w domu z młodszym, dziewięcioletnim bratem. Pozostali członkowie rodziny starali się ustalić, co stało się z jej mamą.

Jej szwagier wsiadł na motor i pojechał na miejsce wypadku zobaczyć, czy teściowej nie ma wśród ofiar. Ciała ułożone były na skarpie i poprzykrywane płachtami. Wystawały jedynie nogi. - Mama miała ranę na nodze i tak jej szukał. Ale tam jej nie było – mówi Zofia Kałużna, starsza córka Kazimiery.

Ich tata pojechał do Jarocina rowerem sprawdzić, czy żona nie trafiła tam do szpitala. Wrócił błyskawicznie.

Kałużna: - Powiedział, że mamy tam nie ma. W Środzie i Poznaniu też jej nie było.

To wskazywało, że ich mama mogła umrzeć w drodze do szpitala.

Kałużna: - Wtedy wykładano ciało z powrotem i zabierano tych, którzy dawali jeszcze jakieś oznaki życia.

Po pewnym czasie jednak do spółdzielni trafiła informacja, że Kazimiera Szybiak trafiła do szpitala w Środzie Wielkopolskiej.

Kałużna: - Była w krytycznym stanie.

Mama pań Zofii i Łucji była jedną z najciężej poszkodowanych osób
Mama pań Zofii i Łucji była jedną z najciężej poszkodowanych osób
Źródło: Spółdzielczość Produkcyjna / ze zbiorów Zofii Kałużnej

Grześkiewicz: - Obydwie ręce od góry do łokcia miała połamane, śruby powkręcane. Czaszkę miała otwieraną. Jej twarz była zupełnie czarniusieńka.

Rokowania nie były pomyślne. Z lekarzami byli umówieni, że gdyby stan się pogorszył, ci mają dzwonić do spółdzielni niezależnie od pory dnia.

Kałużna: – Jak było tylko jakieś puknięcie do drzwi, to już myśleliśmy, że coś się stało. Płakaliśmy w domu i mówiliśmy: "żeby tylko mama żyła, choćby nic robić nie mogła, byle tylko była z nami". I była długo. Zmarła w 1991 roku.

Do końca życia jednak wymagała opieki.

Kałużna: - W tym wypadku zginęli brat naszego taty i jego siostry syn, nasz kuzyn.

Sąsiedzka solidarność

To był dramat nie tylko dla ludzi, ale też dla spółdzielni. Połowa załogi nie była w stanie pracować, a druga połowa była w żałobie.

Z pracy w Radlinie wyłączone było ponad 30 osób. Terminy robót polowych naglą: orki, siewy, wykopki, sprzęt poplonów, kiszenie pasz itp. – trzeba przecież wykonać. Zwierzęta też trzeba karmić. Spółdzielcze gospodarstwo nadal więc prowadzi działalność, chociaż prawie 50 procent zespołu członków nie ma w Radlinie. Wstrząs spowodowany nieszczęśliwym wypadkiem przeżywała każda rodzina. (…) Ludziom początkowo z rozpaczy opadły ręce – pisała "Spółdzielnia Rolnicza".

Przewodniczący spółdzielni był ciężko ranny, zginęło troje członków zarządu, kierownik produkcji, przewodniczący komisji rewizyjnej, księgowa. Z członków zarządu RSP była na miejscu jedynie Anna Pakulska, której ciężko ranny mąż i 6 członków rodziny przebywają w szpitalu. Na tę dzielną kobietę spadły od razu dziesiątki poważnych obowiązków, których nigdy nie wykonywała – czytamy.

Spółdzielnia już nie istnieje, ale pozostał po niej brama
Spółdzielnia już nie istnieje, ale pozostał po niej brama
Źródło: Przemysław Błaszak / TVN 24

Jakby było mało, to ona na swoje barki wzięła współorganizowanie pogrzebów, odwiedzała rannych w szpitalach.

Do spółdzielni w Radlinie do pracy oddelegowano tymczasowo pracowników z innych spółdzielni w okolicy. Przez pewien czas wykonywać będą wszelkie roboty gospodarskie – informował 17 września "Express Poznański".

A "Spółdzielnia Rolnicza" podawała szczegóły pomocy: Traktorzyści z MBM w Mieszkowie zobowiązali się przepracować społecznie 50 godzin na polach radlińskich spółdzielców. (…) Członkowie KR w Wolicy Pustej zobowiązali się wykonać orki jesienne. Powiatowa Stacja Kwarantanny i Ochrony Roślin przydzieliła do dyspozycji RSP dwa ciągniki, a wielu rolników gospodarujących indywidualnie podjęło decyzje przyjścia z pomocą RSP sprzężajem konnym i ciągnikami. Kilkuset uczniów z klas VII i VIII szkół podstawowych w Radlinie, Mieszkowie i Cząszczewie weźmie udział w wykopkach ziemniaków.

Zapomniana tragedia

O wypadku szybko zapomniano.

Juskowiak: - Winnego nie wskazali, śledztwo umorzyli i koniec. Cisza. Rocznice mijały. I nic. Ludzie już poumierali, pamięć zniknęła.

Pawełczyk: - Niektórzy, którzy jechali tym autobusem i przeżyli, nie chcieli i nie chcą o tym opowiadać.

Jak ówczesny dyrektor Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej "Nowy Świat", do której należał autobus. Spółdzielnia, którą zarządzał Stanisław Królik, przez lata stawiana była jako wzór. Przyjeżdżał tu Edward Gierek, raz nawet odwiedził ją radziecki kosmonauta.

"To prawdziwy przywódca, który nie ogranicza się tylko do kierowania, ale kiedy trzeba zawijaj rękawy i sięga po kosę, traktor czy kielnię. A jednocześnie ma coś z głowy rodu, czuwa nad tym wszystkim, żeby żadnemu z członków rodziny nie stała się krzywda" – tak opisuje go w czasopiśmie "Film" z 1975 roku Krzysztof Wojciechowski, reżyser filmu dokumentalnego o spółdzielni, który pokazywał przemiany, jakie zachodziły na wsi.

Artykuł poświęcony Stanisławowi Królikowi
Artykuł poświęcony Stanisławowi Królikowi
Źródło: Film 46-75

Tomasz Patera, obecny sołtys sołectwa Dobrzyca-Nowy Świat, wielokrotnie rozmawiał z nim o historii spółdzielni i samej miejscowości. Za każdym razem, gdy pytał o wypadek autokaru, Królik rozmowę ucinał.

Dla niego wypadek to także była rodzinna tragedia. Kierowcą autobusu był jego brat, Jan.

Stanisław Królik zmarł w 2013 roku, zabierając do grobu swoją wersję wydarzeń z 1969.

Pawełczyk: - Dla wielu ten wypadek to trauma do dzisiaj.

Henryk Banasik przyznał, że na moście, z którego spadł autobus, a na którym rozmawialiśmy, pojawił się po raz pierwszy od 51 lat.

Henryk Banasik pojawił się na moście po raz pierwszy od katastrofy
Henryk Banasik pojawił się na moście po raz pierwszy od katastrofy
Źródło: Przemysław Błaszak / TVN 24

W efekcie nawet lokalni dziennikarze nie przypominali o katastrofie. Mariusz Duda, zastępca redaktora naczelnego "Głosu Powiatu Średzkiego": - Wcześniej nic się o tym nie mówiło. Podobno ludzie rozmawiali o wypadku między sobą, ale nikt publicznie nie chciał się wypowiadać.

Po tym, jak o sprawie przypomniał Łukasz Pawełczyk, w gazecie ukazała się seria artykułów dotyczących tragedii. Ale rok wcześniej, o 50. rocznicy wypadku tekstów nie znajdziemy.

Teraz ma być inaczej. Łukasz Pawełczyk chce zadbać o to, by nikt o tragedii sprzed 51 lat już nie zapomniał. Ma gotową tablicę upamiętniającą ofiary wypadku. Chce, by stanęła na przyczółku mostu, z którego spadł autobus.

Do wypadku doszło na tym moście
Do wypadku doszło na tym moście
Źródło: Przemysław Błaszak / TVN 24
Czytaj także: