Mogłoby się wydawać, że w Ameryce nic się nie zmieniło. W tym roku o prezydenturę walczyło dwóch starszych, białych mężczyzn. Ale w cieniu ich rywalizacji, którą z zapartym tchem obserwował cały świat, sukces za Atlantykiem odniosły kobiety. Czy jednak feministki mają powody do świętowania?
Zawsze idealnie ułożone włosy, sztywne jak jej poglądy. Lekki uśmiech przyklejony do łagodnej twarzy. Chłodna pewność siebie bijąca z każdego słowa i gestu. I ten głęboki spokój, który niejedną osobę doprowadzał do wściekłości.
- Nie rozumiem, dlaczego ktoś nie chce zdzielić jej w twarz – wypaliła słynna amerykańska feministka Florence Kennedy na antenie radia Miami w 1974 roku.
- Chciałabym cię spalić na stosie – rzuciła bezwzględnie Betty Fredan podczas debaty z Phyllis Schlafly w Bloomington w stanie Illinois. – Dla mnie jesteś zdrajczynią swojej płci! Jesteś Ciocią Tomem…
Tymczasem magazyn "Ladies’ Home Journal" uznał Schlafly – bohaterkę serialu "Mrs. America" - za jedną ze 100 najważniejszych kobiet XX wieku, a sympatycy okrzyknęli ją "pierwszą damą konserwatyzmu". To właśnie ona cztery dekady temu nie dopuściła do przyjęcia poprawki, która wprowadzałaby równość obu płci w Ameryce. Bo – jak sama twierdziła – feminizm nie jest synonimem kobiety. Mimo że licząca 24 słowa ERA (Equal Rights Amendment) nigdy nie została dopisana do amerykańskiej konstytucji, Amerykanki na każdym kroku udowadniają, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych.
Tegoroczne wybory w Stanach Zjednoczonych były wyjątkowe. Staliśmy się świadkami bezprecedensowego sukcesu płci pięknej na polu zdominowanym przez mężczyzn. Sukcesu, który w dużej mierze jest zasługą konserwatystek właśnie.
Jednak, jak zauważa socjolożka dr hab. Elżbieta Korolczuk, większa obecność pań w amerykańskiej polityce wcale nie oznacza jej liberalizacji. - Jak pokazuje przykład Phyllis Schlafly, kobiety są często najskuteczniejsze w zwalczaniu feminizmu – zwraca uwagę.
Kruszący się sufit
Równo 100 lat temu kobiety w Stanach Zjednoczonych uzyskały prawa wyborcze. Od tego czasu żadnej z nich nie udało się dotrzeć na sam szczyt władzy. Ona wspięła się wyżej niż jakakolwiek Amerykanka do tej pory.
- Udało nam się, Joe! – wykrzyczała do telefonu Kamala Harris wkrótce po tym, jak amerykańskie media obwieściły, że zostanie wiceprezydentką USA. Pierwszą w historii tego kraju. Za sprawą jej sukcesu szklany sufit dla kobiet do Białego Domu, choć wciąż nie został stłuczony, jest dziś cieńszy niż kiedykolwiek wcześniej.
"Running mate" Joe Bidena nie jest jednak pierwszą Amerykanką, która odważyła się zamarzyć o prezydenturze. Kobiety w USA startowały bowiem w wyborach na długo przed tym, jak same mogły głosować. Co najmniej kilkanaście z nich aspirowało do najwyższego urzędu w państwie. I nie wszystkie były białe.
Ścieżkę przetarła 147 lat temu Victoria Woodhull – feministka, dziennikarka i pierwsza kobieta stojąca na czele firmy brokerskiej na Wall Street. W 1872 roku wystartowała w wyścigu prezydenckim z ramienia nowo powołanej Partii Równych Praw. Miała wtedy 33 lata, radykalne jak na swoje czasy poglądy i wiele przeszkód. W dniu wyborów siedziała w nowojorskim areszcie pod zarzutem "nieprzyzwoitości" za opisanie na łamach swojej gazety romansów słynnego pastora, który między płomiennymi przemowami o znaczeniu małżeńskiej wierności dzielił łoże ze swoimi parafiankami. Mimo "skandalu" nazwisko Woodhull pojawiło się na kartach wyborczych w co najmniej kilku stanach. Nie wiadomo jednak, ile otrzymała głosów, ponieważ nigdy nie zostały policzone.
Tych oddanych na tandem Biden-Harris w 2020 roku było 80 milionów - nikt wcześniej nie zyskał takiego poparcia w skali kraju. Ale nawet to historyczne zwycięstwo nie jest szczytem marzeń demokratki, która przecież jeszcze rok temu liczyła na prezydenturę, ubiegając się o nominację swojej partii. Bez wątpienia jest to jednak krok milowy w walce z monopolem mężczyzn w Białym Domu. I - jak się okazuje - ich dominacją w szeregach administracji, bowiem Joe Biden w swoim rządzie zamierza otoczyć się wieloma kobietami.
- Kamala Harris przejdzie do historii jako pierwsza kobieta, która zajęła drugi najwyższy urząd w Stanach Zjednoczonych. To przełamuje ważną barierę dla kobiet w całym kraju. Jej zwycięstwo otwiera drogę kobietom wszystkich ras do rywalizacji o prezydenturę w przyszłości. Cały naród, a szczególnie młode Amerykanki, przyzwyczajają się do obecności kobiet na wpływowych stanowiskach. Harris otwiera również drzwi bardziej zróżnicowanym etnicznie kandydatom - mówi portalowi tvn24.pl Kira Sanbonmatsu z Center for American Women and Politics na Rutgers University (CAWP).
Jednak sukces tej córki imigrantów z Indii i Jamajki nie jest jedynym powodem, dla którego 2020 rok przejdzie do amerykańskiej historii na obcasach.
"When women run, women win"
Równolegle do wyborów prezydenckich Amerykanie wybierali swoich przedstawicieli do Kongresu. Co dwa lata w USA zmienia się bowiem cały skład Izby Reprezentantów (435 członków) oraz jedna trzecia Senatu (ponad 30 spośród 100 miejsc). I na tym polu kobiety za Atlantykiem odniosły w tym roku bezprecedensowy sukces. W nowym 117. Kongresie USA zajmą one co najmniej 141 spośród 535 miejsc (wciąż czekamy na oficjalne wyniki ze stanu Georgia). To o 14 więcej niż w poprzedniej – również przełomowej dla kobiet – kadencji amerykańskiego parlamentu. Kobiety będą teraz stanowić ponad jedną czwartą deputowanych. - To wszystko jest oczywiście dalekie od parytetu, pokazuje jednak stały, rosnący trend – zauważa doktor Małgorzata Durska z Ośrodka Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego.
Według niej rekordowa liczba kobiet w Kongresie to wynik działania zasady "when women run, women win" (kiedy kobiety startują, to wygrywają). W tym roku startowała historycznie największa liczba kobiet: 643 w pierwszej turze wyborów. To ponad dwukrotnie więcej niż dwa lata temu. Początki były dużo bardziej niż skromne.
Historia kobiet w Kongresie USA rozpoczyna się 7 listopada 1916 roku, blisko cztery lata przed przyjęciem 19. Poprawki, która nada wszystkim kobietom w Ameryce prawa wyborcze (dwa lata po Polsce). Ale niektóre stany uczyniły to wcześniej, jak na przykład Montana. To właśnie tam 104 lata temu w wyborach do Izby Reprezentantów zwycięża Jannette Rankin z Partii Republikańskiej, stając się pierwszą kongresmenką w historii Stanów Zjednoczonych.
Od czasów 1. Kongresu w 1789 roku do objęcia przez nią mandatu, w Izbie Reprezentantów zasiadało łącznie prawie 7 tysięcy deputowanych. Wszyscy byli mężczyznami.
Współczesne prawo nie ogranicza już kobiet w ich politycznych ambicjach, a amerykańskie społeczeństwo coraz chętniej popiera kandydatki w wyborach do ciał federalnych, stanowych i lokalnych. Wciąż jednak kobiety stanowią zdecydowaną mniejszość na wszystkich szczeblach władzy w Ameryce, choć powoli, ale konsekwentnie odrabiają straty.
O bardziej znaczącej ich obecności w Kongresie możemy mówić jednak dopiero od paru dekad. Jak podaje ośrodek badawczy Pew Research Center, blisko dwie trzecie (63 procent) spośród 325 kobiet wybranych do Izby Reprezentantów od czasów Rankin (nie licząc nadchodzącej kadencji) otrzymało mandat po 1992 roku, a blisko połowa (48 procent) po 1998 roku. Podobnie wygląda sytuacja w Senacie. 29 spośród wszystkich 56 kobiet, które zasiadały w izbie wyższej Kongresu do 2020 roku objęło urząd w ciągu ostatnich 20 lat.
- Kongres był i jest przede wszystkim biały i męski. Pierwsza biała kobieta znalazła się w Kongresie w 1916 roku, pierwsza Azjatka w 1964 roku, pierwsza Afroamerykanka w 1968 roku, Latynoska w 1982 roku, a rdzenna Amerykanka dopiero w 2018. Nadal mamy 17 stanów, które nigdy nie miały kobiety jako swojej reprezentantki w Senacie, a kobiety ogółem stanowią dziś około jednej czwartej wszystkich osób w Kongresie. To jest rekordowy wynik, ale trudno tu mówić o jakiejkolwiek proporcjonalnej reprezentacji – zaznacza dr Durska.
Kolorowy Kongres
Jest samotną matką dwójki dzieci, pastorką i pielęgniarką z zawodu, a od kilku lat czołową aktywistką ruchu Black Lives Matter. Zasłynęła swoim zaangażowaniem w protesty po zabiciu przez policjantów czarnoskórego nastolatka Michaela Browna w Ferguson w 2014 roku. Aktywnie uczestniczyła też w demonstracjach związanych z zabójstwami George'a Floyda i Breonny Taylor. W dorosłym życiu doświadczyła bezdomności. Jeszcze niedawno walczyła o każdy oddech, zmagając się z COVID-19. Teraz 44-letnia demokratka Cori Bush została pierwszą w historii czarnoskórą kongresmenką z Missouri. Na początku listopada dostała się do Izby Reprezentantów, pokonując Afroamerykanina Williama Lacy’ego Claya, którego rodzina kontrolowała ten obwód nieprzerwanie od ponad 50 lat.
- To do niej pasuje określenie, że w Ameryce czarne kobiety są katalizatorem zmian – ocenia dr Durska. Jak dodaje, mowa Cori Bush po zwycięstwie w tych wyborach przejdzie do historii.
Byłam tą osobą, która biegła przez parking, by ratować swoje życie, uciekając przed oprawcą. Pamiętam, jak kule przelatywały tuż nad moją głową. W tamtym momencie zastanawiałam się: "Jak mam się wyrwać z tego życia?". (...) Byłam samotną matką, która z trudem wiązała koniec z końcem od wypłaty do wypłaty, siedzącą przed biurem pożyczek, zastanawiając się: "Ile jeszcze będę musiała poświęcić?". Byłam pacjentką z covidem. Tą pacjentką, która ledwo łapała oddech, zastanawiając się: "Ile czasu minie, zanim znów będę mogła swobodnie oddychać?". Nadal jestem tą samą osobą. Jestem dumna, że mogę dziś stanąć przed wami, wiedząc, że to właśnie ta osoba, z tymi wszystkimi doświadczeniami, skłoniła wyborców Saint Louis do zrobienia czegoś historycznego. (...) Dziś wieczorem to my, naród, odnieśliśmy zwycięstwo. My, naród, idziemy do Kongresu. Ponieważ my, naród, zaangażowaliśmy się w wizję Ameryki, która uwzględnia wszystkich. Ameryki, która traktuje każdego z szacunkiem. Która uznaje opiekę zdrowotną za prawo człowieka. Która wierzy, że każdy zasługuje na jedzenie, dom i godne życie. Nasza Ameryka będzie kierowana nie przez małostkowość kilku potężnych, ale przez wyobraźnię masowego ruchu, który obejmuje nas wszystkich. To jest Ameryka, o jaką walczymy.– zwycięska przemowa Cori Bush
Nowy Kongres będzie nie tylko bardziej "kobiecy", ale także bardziej różnorodny rasowo. Cori Bush znalazła się bowiem wśród 51 kolorowych kobiet, które zasiądą w Izbie Reprezentantów oraz Senacie. Wszystkie, poza pięcioma, to członkinie Partii Demokratycznej.
Wizytówką różnorodności jest Nowy Meksyk. Reprezentacja tego stanu w izbie niższej to po raz pierwszy w historii same przedstawicielki mniejszości etnicznych – dwie demokratki i jedna republikanka. Ta ostatnia to Yvette Hewell – pierwsza rdzenna Amerykanka w szeregach Grand Old Party wybrana do Kongresu USA. Ale choć pochodzi z plemienia Cherokee, woli przedstawiać się jako osoba rasy białej. I tak też jest klasyfikowana w większości statystyk.
- Cieszy rekordowe zwycięstwo około 50 nie białych kobiet, jednak ich liczba nie przekroczy 10 procent składu obu izb, podczas gdy stanowią one prawie 20 procent społeczeństwa. Ponadto ta postępująca demokratyzacja Kongresu jest tylko jednym biegunem dzisiejszej polityki w Stanach Zjednoczonych. Na przeciwległym jej końcu niestety widać ogromny, konserwatywny sprzeciw wobec takich zmian – komentuje w rozmowie z tvn24.pl amerykanistka dr Anna Pochmara. Przyznaje jednocześnie, że Kongres powoli zaczyna dokładniej odzwierciedlać mocno zróżnicowane amerykańskie społeczeństwo. Choć - jak dodaje - mimo znacznych zmian, jakie nastąpiły od 2018 roku, mniejszości nie są wciąż reprezentowane proporcjonalnie do statystyk demograficznych.
Rewolucja jest kobietą
Czerwone usta i cięty język to jej znak rozpoznawczy. Serce ma mocno po lewej stronie, nawet jak na demokratkę. Zanim została najmłodszą kongresmenką w historii USA, pracowała jako barmanka w barze z taco i tequilą przy Union Square na Manhattanie. Wśród Amerykanów wzbudza skrajne emocje - jedni ją kochają, inni nienawidzą. Jedno nie podlega dyskusji – Alexandria Ocasio-Cortez zmieniła oblicze amerykańskiego Kongresu.
Dwa lata temu 28-letnia wówczas Latynoska z Bronksu, której jedynym politycznym doświadczeniem był wolontariat w sztabie Berniego Sandersa i staż w biurze senatora Teda Kennedy'ego, dostała się do Izby Reprezentantów z 14. okręgu wyborczego w Nowym Jorku. Pokonała wówczas partyjnego kolegę Josepha Crowleya - zastępcę lidera mniejszości w Izbie, który wygrywał tam nieprzerwanie od 1999 roku. Nazwisko Ocasio-Cortez znalazło się wtedy na ustach całej Ameryki.
Portorykanka z pochodzenia stanęła na czele nieformalnej grupy młodych, progresywnych demokratek, wywodzących się z mniejszości etnicznych. Oprócz niej tak zwaną Ekipę (ang. The Squad) tworzą Ayanna Pressley - pierwsza Afroamerykanka w Izbie Reprezentantów ze stanu Massachusetts oraz dwie muzułmanki, także pierwsze w historii amerykańskiego Kongresu - córka palestyńskich imigrantów Rashida Tlaib oraz uciekinierka z Somalii Ilhan Omar. Ta ostatnia przysięgę składała w hidżabie, łamiąc obowiązujący w Kongresie zakaz noszenia nakryć głowy.
- Ekipa stała się symbolem zmiany. Alexandria Ocasio-Cortez od dwóch lat przykuwa uwagę swoim charakterystycznym stylem, płomiennymi przemowami oraz bezkompromisowym i skutecznym piętnowaniem nierówności, rasizmu i seksizmu. Zarówno ona, jak i jej koleżanki powrócą do Izby Reprezentantów w styczniu 2021 roku – zauważa dr Pochmara.
Podobnie jak większość kobiet z Partii Demokratycznej, które weszły do Kongresu dwa lata temu. Swój mandat utrzymają m.in. Lauren Underwood z Illinois, która wygrała w obwodzie zdominowanym przez republikanów, Jahana Hayes - pierwsza czarnoskóra kobieta reprezentująca Connecticut oraz Lucy McBath w Georgii, gdzie wcześniej, przez niemal cztery dekady, utrzymywali się u władzy republikanie. - To pokazuje, że ta “różowa fala” (pink wave) z 2018 roku nie była jednorazowym wypadkiem przy pracy, lecz że zmienia ona na stałe układ sił w Kongresie – przekonuje dr Durska.
Dwa lata temu w trakcie tzw. wyborów środka kadencji (ang. midterm elections) kobiety odbiły mężczyznom aż 17 mandatów. Tylko raz w historii Stanów Zjednoczonych udało im się osiągnąć większy sukces. W 1992 roku liczba miejsc zajmowanych przez kongresmenki wzrosła o 20 w stosunku do poprzedniej kadencji. Jednak dwie dekady temu kobiety wciąż zajmowały jedynie 10 procent foteli w Kongresie. Tymczasem w 2018 roku objęły one łącznie aż 127 mandatów (23,7 procent).
Był to w zdecydowanej większości sukces Partii Demokratycznej, która odbiła wtedy Izbę Reprezentantów z rąk republikanów. To właśnie demokraci dwa lata temu postawili na kobiety. Nigdy wcześniej na listach wyborczych nie było ich aż tyle. O mandat w Kongresie walczyło blisko 300 kandydatek. Zdecydowana większość z nich, bo 75 procent, reprezentowała Partię Demokratyczną. Tak duża liczba pań aspirujących do fotela w Senacie lub Izbie Reprezentantów stanowiła odzwierciedlenie panujących za oceanem nastrojów społecznych, w tym efekt ruchów #Metoo i Time's Up. Kampanie te nagłaśniały problem molestowania seksualnego kobiet - w show biznesie i nie tylko.
W 2018 roku demokraci odbili republikanom blisko 40 miejsc w Izbie Reprezentantów, a kobiety z Grand Old Party straciły prawie połowę mandatów. Do Kongresu weszła tylko jedna nowa republikanka w porównaniu do 35 demokratek.
- Wyniki wyborów w roku 2018 były fatalne dla kobiet z Partii Republikańskiej: uzyskały one jedynie 13 mandatów w 435-osobowej Izbie Reprezentantów. Ten dramatycznie niski wynik, którego mizerność dodatkowo podkreślało zestawienie z sukcesem kongresmenek Partii Demokratycznej oraz utrata przewagi w Izbie Reprezentantów, były bodźcem do zmiany – wyjaśnia dr Pochmara.
Teraz to właśnie republikanki mają najwięcej powodów do świętowania.
"Różowa fala" w Partii Republikańskiej
Susan Collins – przedstawicielka liberalnego skrzydła Partii Republikańskiej i otwarta krytyczka Donalda Trumpa, po raz piąty dostała się do Senatu ze stanu Maine. Jest ostatnim przedstawicielem republikanów w Kongresie z regionu Nowej Anglii. Złośliwi nazywają ją RINO (Republican Only in Name – republikanka tylko z nazwy). Jednak to właśnie centrowe poglądy zapewniają jej przetrwanie w bastionie demokratów.
Marjorie Taylor Greene z Georgii dostała się do Izby Reprezentantów mimo licznych kontrowersji. Wielbicielka Trumpa i wyznawczyni teorii spiskowej QAnon jeszcze do niedawna publicznie twierdziła, że za zamachami z 11 września stał Pentagon. Zdanie w tej kwestii zmieniła tuż przed wyborami.
Lauren Opal Boebert, młoda republikanka i zwolenniczka powszechnego prawa do posiadania broni, zdobyła mandat w trzecim dystrykcie stanu Kolorado. To pierwsza kobieta wybrana na urząd kongresmenki w tym okręgu wyborczym.
Nancy Mace będzie reprezentować w Izbie Reprezentantów Karolinę Południową. 42-latka zasłynęła z jednej strony walką z Obamacare i uwielbieniem dla Trumpa, a z drugiej tym, że sama będąc ofiarą napaści seksualnej, zgłosiła poprawkę do republikańskiego projektu prawa antyaborcyjnego, która zezwalałaby na aborcję w przypadku gwałtu i kazirodztwa. - To rzadki przypadek republikańskiego wewnątrzpartyjnego nieposłuszeństwa ze strony kobiety – zauważa dr Durska.
Za tegorocznym sukcesem dużej części republikanek kryje się jedna z najbardziej wpływowych kobiet w GOP – Elise Stefanik. Ameryka szerzej usłyszała o niej w 2014 roku, gdy po raz pierwszy dostała się do Izby Reprezentantów z 21. okręgu w Nowym Jorku. Miała wówczas 30 lat i była najmłodszą kongresmenką w historii USA – do czasu aż tytułu nie skradła jej Alexandria Ocasio-Cortez. Wciąż jednak to do niej należy miano najmłodszej republikanki wybranej do Kongresu. Stefanik od dawna powtarzała, że jej partia musi otworzyć się na nowy, młody elektorat. Jej zdaniem klucz do sukcesu stanowią kobiety. W przekonaniu tym utwierdziła ją porażka z 2018 roku. Zaraz po feralnych wyborach stworzyła więc komitet akcji politycznej (E-PAC), którego celem jest wspieranie kobiet w Partii Republikańskiej i promowanie ich kandydatur.
Na rezultaty nie trzeba było długo czekać. W tym roku republikanki zwiększyły stan posiadania z 22 do co najmniej 36 mandatów (wciąż czekamy na ogłoszenie oficjalnych wyników ze wszystkich stanów). Odrobiły straty w Izbie Reprezentantów z uprzednich lat i przebiły wynik z 2006 roku, gdy miały 30 miejsc w Kongresie.
- Elise Stefanik – wbrew wielu wpływowym członkom swojej partii – postarała się, żeby wprowadzenie większej liczby kobiet było priorytetem republikanów i udało się jej zebrać pokaźne fundusze na ich kampanie. Odniosła sukces i wypromowała wiele kandydatek, jednak nie można zapomnieć, że kobiety będą stanowić jedynie 15 procent przedstawicieli republikańskich. Wśród kongresmenów Partii Demokratycznej kobiety stanowią 40 procent – zauważa dr Pochmara.
- Zmiany wymagają głosów i pieniędzy – podkreśla dr Durska. Jak przypomina, demokratki już w połowie lat 80. założyły organizację Emily’s List, której celem była zbiórka pieniędzy na fundowanie kampanii wyborczych demokratycznych polityczek. Nazwa tej grupy wywodzi się od powiedzenia "Early Money Is Like Yeast", czyli "pieniądze to polityczne drożdże" (na których wyrośnie ciasto). Dziś organizacja liczy dziesiątki tysięcy członkiń, dysponuje wielomilionowym budżetem i wprowadziła wiele kobiet do Izby Reprezentantów, Senatu i na stanowiska gubernatorskie.
Jak dodaje dr Durska, republikanki nie były tak zorganizowane, co więcej, istniał silny opór wewnątrz ich partii wobec promowania kobiet. - To się zdecydowanie zmieniło po 2018 roku. Zauważono, że różnorodność kandydatów może dać republikanom przewagę. Zaczęły się nawet pojawiać głosy, że demokratki nie mają monopolu na przełamywanie szklanego sufitu. Mówiąc inaczej, przykład kobiet, którym udało się wejść do Kongresu, podziałał na wyobraźnię – mówi ekspertka.
Co ciekawe, demokratki, które straciły swoje miejsca, przegrały najczęściej z rywalkami z Partii Republikańskiej. - Mamy więc sytuację, gdy kobiety ubiegające się o mandat w Kongresie walczą na ogół w innymi kobietami z przeciwnej opcji. W 2016 było tak w 17 przypadkach, w tym roku aż w 51! Konkurowanie o "girl seats" staje się coraz ostrzejsze, ale nie przybliża nas do proporcjonalnej reprezentacji – zauważa dr Durska.
Według niej na aktywność i mobilizację kobiet w 2020 roku wpłynęła także prezydentura Donalda Trumpa. - Po stronie demokratycznej wywołał on przerażenie kierunkiem zmian i tym, że kobietom mogą być odebrane prawa reprodukcyjne. Po stronie republikańskiej ośmielił do przedstawiania radykalnych poglądów. No i oczywiście pandemia. Ona najsilniej dotknęła mniejszości etniczne, kobiety i najuboższych. Ich reprezentacja stała się misją dla wielu kandydatek (i kandydatów) – zwraca uwagę amerykanistka.
Republikanki mają trudniej
Republikanki, mimo odrabiania strat, wciąż będą skrajnie niedoreprezentowane, szczególnie w porównaniu do swoich koleżanek z Partii Demokratycznej. Choć kobiety w Grand Old Party coraz częściej dochodzą do głosu, wciąż stanowią bardzo niewielki procent przedstawicieli swojego ugrupowania.
- Republikanie są partią konserwatywną, która poparcie wyborców często buduje na nostalgii powrotu do przeszłości, a zwłaszcza na fantazji "cudownych lat pięćdziesiątych", kiedy kobiety nie pracowały, a mężczyzna ze swojej pensji był w stanie utrzymać rodzinę – mówi dr Pochmara. Jak dodaje, jest to oczywiście jedynie fantazja, gdyż taki komfort ekonomiczny był dostępny wyłącznie dla białej klasy średniej, a znaczny procent Afroamerykanów na segregowanym rasowo południu nie miał praw wyborczych ani dostępu do edukacji, społeczność LGBT nie miała żadnych praw, a tysiące białych kobiet w pięknych domach na przedmieściach, ograniczonych do ról matki i żony, kończyło na lekach psychotropowych.
Zdaniem amerykanistki, idea rodziny jako głównego, jeśli nie jedynego przeznaczenia kobiety, jest dużo głębiej zakorzeniona w kulturze amerykańskiej niż w Europie. Jak zwraca uwagę, przegrana Hillary Clinton z roku 2016 czy porażka Elizabeth Warren w tegorocznych prawyborach pokazują, że Amerykanie, nawet zwolennicy demokratów, niechętnie wybierają kobiety do najwyższych władz w państwie. - W konserwatywnej Partii Republikańskiej ta tendencja jest jeszcze bardziej nasilona, więc elektorat GOP jest mniej skłonny głosować na kobiety. Ponadto po prostu mniej kobiet popiera tę partię – zauważa ekspertka.
Według danych Pew Research Center 56 procent Amerykanek to zwolenniczki Partii Demokratycznej, a jedynie 38 procent głosuje na republikanów. - Z drugiej strony, ponieważ Partia Republikańska jest bardziej zmaskulinizowana i hierarchiczna, ciężej jest się przebić kobiecym kandydatkom, których tegoroczny sukces nie byłby możliwy bez inicjatyw takich jak Elise Stefanik – ocenia dr Pochmara.
Wiatr zmian?
Panuje przekonanie, że kobiety są bardziej skłonne do kompromisów niż mężczyźni. A to umiejętność, która w czasach wyjątkowo głębokich podziałów i zaciętych sporów na amerykańskiej scenie politycznej mogłaby okazać się szczególnie przydatna w Kongresie. Nikłe są jednak nadzieje, że kongresmenki wpłyną na złagodzenie debaty politycznej w Ameryce.
- Wiele z nowo wybranych republikanek trudno zaliczyć do umiarkowanych w kwestii poglądów. Są tam wyznawczynie teorii spiskowych i żarliwe obrończynie prawa do broni. To wszystko prowadzi do jeszcze silniejszej polaryzacji sceny politycznej i kurczących się możliwości szukania kompromisów. Jednocześnie wiele badań wskazuje, że mimo iż głos kobiet w Kongresie zgodny jest najczęściej z linią partii, to płeć ma wpływ na procesy polityczne, gdyż decyduje o wyborze priorytetów i zaangażowaniu – twierdzi dr Durska.
Anna Pochmara wskazuje, że wiele młodych kobiet, nie tylko w Ameryce, ma dość ustępstw. Za przykład może tu posłużyć Alexandra Ocasio-Cortez, która zyskała uwagę mediów i społeczeństwa właśnie swoją bezkompromisową postawą. Wśród republikanek także nie brakuje radykalnych postaw. - Można tu przywołać Marjorie Taylor Greene czy Amy Coney Barrett, antyaborcyjną aktywistkę zaprzysiężoną niedawno do Sądu Najwyższego - zauważa ekspertka. Jej zdaniem zwiększona obecność kobiet w polityce będzie miała znaczenie symboliczne, którego również nie można lekceważyć. - Na tym polu jeszcze większy wpływ będzie miała postać nowo wybranej wiceprezydentki - przekonuje amerykanistka.
Przez blisko 240 lat Stanami Zjednoczonymi rządzili biali mężczyźni. Czy rosnąca z roku na rok reprezentacja kobiet w Kongresie oraz wybór Afroamerykanki z hinduskimi korzeniami na stanowisko wiceprezydentki USA świadczy o tym, że Ameryka staje się powoli gotowa, by oddać stery w państwie w ręce kobiety?
- Polacy często mylnie postrzegają Stany Zjednoczone jako kraj egalitarnej wolności i równości, podczas gdy jest to społeczeństwo statystycznie bardziej konserwatywne niż państwa europejskie, zarówno te postsowieckie, jak i głęboko zlaicyzowane republiki zachodnie – ocenia dr Pochmara. Jak twierdzi, ostatnie porażki Hillary Clinton oraz Elizabeth Warren nie rokują dobrze na najbliższą przyszłość. Z drugiej strony - zauważa - Joe Biden raczej nie będzie się starał o reelekcję, więc Kamala Harris prawdopodobnie zostanie kandydatką Partii Demokratycznej na prezydentkę Stanów Zjednoczonych za cztery lata. Jej szanse w tym wyścigu zależą od zmian społecznych i tendencji gospodarczych najbliższych lat oraz tego, czy Partia Republikańska zdoła się przegrupować po przygodzie z Donaldem Trumpem.
- Badania Center of American Women and Politics pokazują, że kobiety w Kongresie mocno wierzą, że ich obecność ma znaczenie. Kongresmenki z różnych partii i środowisk rasowych wnoszą swoje doświadczenia życiowe do procesu kształtowania polityki, zwracając uwagę na zaniedbane tematy, w tym prawa kobiet i kwestie związane z opieką. No i wprowadzają więcej kobiet do polityki – zwraca uwagę Kira Sanbonmatsu.
Płeć i rasa kształtują społeczeństwo amerykańskie na wiele sposobów, które mają wpływ na to, kto ubiega się o urząd i kto zyskuje poparcie społeczne. Kobiety od dziesięcioleci stanowią większość elektoratu i jednocześnie podstawę Partii Demokratycznej. Dlatego, gdy Ameryka w końcu wybierze kobietę na prezydenta, będzie to kamień milowy, choć mocno spóźniony.
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl