Mała, szybka i - co najważniejsze - zwycięska wojenka z mniejszym państwem, które niby ma zagrażać Kremlowi. Najpierw agresja pod fałszywym pretekstem. Potem skuteczny opór obrońców, kolejne porażki agresora i impas na froncie. Brzmi znajomo? To nie tylko scenariusz obecnej rosyjskiej inwazji na Ukrainę, ale także historia sowieckiego najazdu na Finlandię ponad 80 lat temu. Jakie błędy towarzysza Józefa Stalina powtórzył teraz prezydent Władimir Putin? Co łączy, a co różni oba konflikty?
To było zaledwie trzy i pół miesiąca temu, ale jakby w odległej epoce. Zanim pod koniec lutego Rosja rozpoczęła inwazję na Ukrainę, w połowie grudnia przedstawiła propozycję czegoś, co nazwała "gwarancjami bezpieczeństwa". Były to projekty dwóch traktatów międzynarodowych - z USA i z NATO. Moskwa chciała prawnie wiążącej umowy stanowiącej, że Sojusz Północnoatlantycki nie będzie rozszerzał się na wschód, USA i NATO wycofają sojuszniczą infrastrukturę do stanu z 1997 roku i nie będą rozwijać współpracy wojskowej z państwami, które kiedyś wchodziły w skład ZSRR, a teraz nie są w sojuszu (czyli wszystkimi z wyjątkiem Litwy, Łotwy i Estonii).
Oznaczałoby to cofnięcie Europy o 25 lat. Do stanu, w którym kraje, które przystąpiły do NATO po zakończeniu zimnej wojny - począwszy od Polski, Czech i Węgier w 1999 roku - formalnie pozostawałyby częścią paktu, ale pozbawione zostałyby sojuszniczych wojsk. A te najliczniej przybyły na wschodnią flankę po 2014 roku, w reakcji na to, że Rosja zaanektowała Krym i rozpętała wojnę w Donbasie. Słowem, Ukraina, Gruzja i pozostałe państwa poradzieckie stałyby się częścią rosyjskiej strefy wpływów, a w Europie Środkowej - w tym w Polsce, krajach bałtyckich, Rumunii, Bułgarii, Słowacji i Czechach - powstałaby szara strefa, formalnie należąca do NATO, ale w praktyce skazana tylko na siebie w konfrontacji z Kremlem. Na takie warunki Zachód nie mógł się zgodzić. Moskwa to wiedziała. Po miesiącu od rozpoczęcia inwazji na Ukrainę wyraźnie widać, że nie liczyła na akceptację swoich propozycji, tylko na odmowę, która posłuży za pretekst do podjęcia działań zbrojnych.
Podział Europy na strefy wpływów stał także za innym starciem Dawida z Goliatem - tak zwaną wojną zimową, która wybuchła 30 listopada 1939 roku, gdy Związek Sowiecki zaatakował Finlandię. Zanim do tego doszło, Kreml zapewnił sobie, że Niemcy nie będą interweniować. W pakcie Ribbentrop-Mołotow - czy raczej: Hitler-Stalin - nie tylko dokonano czwartego rozbioru Polski. Oba mocarstwa zgodziły się, że w sowieckiej strefie wpływów znajdą się także Finlandia, Estonia, Łotwa i rumuńska Besarabia. Potem doszła jeszcze Litwa.
- Za oboma konfliktami - sowiecko-fińskim i rosyjsko-ukraińskim - stoi myślenie imperialne, w którym świat jest podzielony na strefy wpływów - ocenia Norbert Bączyk, historyk i publicysta wojskowy, autor podcastu "Wojenne historie".
Kreml twierdzi, że mniejszy mu zagraża
Zanim doszło do inwazji na Ukrainę, Moskwa twierdziła, że współpraca Kijowa z USA i NATO zagraża bezpieczeństwu Rosji. Retoryka kremlowskich elit, a być może ich rzeczywiste myślenie, tak zwaną specjalną operację wojskową (w Rosji nie wolno używać słowa wojna) nazywa działaniem prewencyjnym. Ruchy podejmowane przez Zachód są - według tej optyki - stopniowym przybliżaniem się do granic Rosji: najpierw w Polsce i Rumunii rozpoczęła się budowa elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej, potem NATO powołało tak zwaną szpicę, czyli wspólne siły bardzo szybkiego reagowania, następnie w Polsce i państwach bałtyckich pojawiły się sojusznicze batalionowe grupy bojowe i brygada pancerna USA, wreszcie Sojusz Północnoatlantycki zacieśniał współpracę z Ukrainą. Tylko że Kreml wskazywał na te kroki w oderwaniu od ich przyczyn. Tymczasem wszystkie były reakcją Zachodu na zagrożenia z zewnątrz, a z wyjątkiem tarczy antyrakietowej - reakcją na to, co od 2014 roku robiła Rosja.
W 1939 roku Kreml też głośno mówił, że jest zagrożony. Bynajmniej nie ze strony hitlerowskiej III Rzeszy, z którą we wrześniu podpisał traktat o granicach i przyjaźni. Niebezpieczeństwo miała stanowić maleńka Finlandia, której granica przebiegała zaledwie 32 kilometry od Leningradu, jak wówczas zwał się Petersburg. - Kreml chciał przesunięcia granicy o 25 kilometrów na północ. Stalin uważał, że bliskość granicy stanowi zagrożenie dla Związku Sowieckiego. Oczywiście to miało wymiar propagandowy, bo los Finlandii miał zostać przypieczętowany podobnie jak los państw bałtyckich w ramach porozumień niemiecko-sowieckich - tłumaczy Bartosz Chmielewski, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich.
Pod "fałszywą flagą"
Przed napaściami na mniejszych sąsiadów Kreml starał się także jakoś uzasadnić wojnę i wskazać, że to wcale nie on jest agresorem. W ostatnich miesiącach moskiewska propaganda przekonywała, że Kijów planuje albo już rozpoczął ludobójstwo ludności oderwanej części Donbasu. Ukrainę oskarżano także o inne prowokacje. Przedstawiono na przykład materiał filmowy, który miał dowodzić, że ukraiński pododdział przedarł się przez pozycje tak zwanych separatystów, wjechał w głąb ich terytorium, a następnie przekroczył granicę z Rosją (i oczywiście zaraz po tym został zniszczony). Z kolei wzięci do niewoli rosyjscy żołnierze mówili, że przed atakiem powiedziano im, że Ukraina ostrzelała Rostów nad Donem, ponadmilionowe miasto nad Morzem Azowskim, największe po rosyjskiej stronie granicy w pobliżu Donbasu.
Natomiast do prawdziwego ostrzału artyleryjskiego doszło przed wojną zimową. Pociski spadły na wieś Mainila po rosyjskiej stronie granicy, mniej niż kilometr od terytorium Finlandii. Sowieci wykorzystali to jako casus beli - zerwali stosunki dyplomatyczne i rozpoczęli natarcie. - Moskwa twierdziła, że Finowie dokonali ostrzału wioski na pograniczu. Tymczasem tego ostrzału dokonał Związek Sowiecki - przypomina Bartosz Chmielewski z OSW.
"Denazyfikacja", czyli zmiana rządu
Norbert Bączyk dodaje, że z perspektywy Kremla obie wojny były też próbą odzyskania terytorium, które w przeszłości wchodziło w skład imperium. Finlandia była częścią Cesarstwa Rosyjskiego od 1809 do 1917 roku. Ukraina, zanim w 1991 roku stała się niepodległa, przez Rosję zajmowana była stopniowo przez kilka stuleci, ostatnie skrawki, czyli Zakarpacie, przyłączono do Związku Sowieckiego już po II wojnie światowej. - Podobnie jak Stalin Putin chce przyłączyć do imperium coś, co było kiedyś jego częścią. Jak każdy dyktator chce zapisać się w historii jako zdobywca lub w tym przypadku jako ktoś, kto odbudował potęgę Rosji - zwraca uwagę historyk.
Są też podstawy, żeby przypuszczać, że obie wojny łączy też chęć zainstalowania w sąsiedniej stolicy przyjaznego Moskwie reżimu. W ten sposób większość ekspertów interpretuje wypowiedź Putina, który przed inwazją mówił, że jego celem jest - jakkolwiek absurdalnie by to brzmiało - "denazyfikacja" Ukrainy. Mogą też o tym świadczyć doniesienia o publicznym pojawieniu się Wiktora Janukowycza, prezydenta Ukrainy, który zbiegł z kraju do Rosji w lutym 2014 roku, w następstwie prozachodnich demonstracji, które przerodziły się w zamieszki.
Czytaj także: Ciężarówki z towarami wciąż jadą na wschód >>>
Z pewnością Stalin ponad 80 lat temu chciał widzieć przychylne sobie władze w Helsinkach. - Szefem rządu miał być Otto Kuusinen, fiński komunista. Nawet stworzono taką pararepublikę w Terijoki, tak zwaną Fińską Republikę Demokratyczną. Nie miała żadnego poparcia, a właściwie po półtora miesiąca wojny same władze w Moskwie przestały traktować poważnie ten marionetkowy twór polityczny - opowiada Bartosz Chmielewski z OSW.
Jak mali walczą z dużym
Jeśli spojrzeć na działania militarne podczas wojny zimowej 1939-40 i inwazji na Ukrainę w 2022 roku, to podobieństwa mieszają się z różnicami. Obaj nasi rozmówcy są zgodni, że agresor w obu przypadkach miał fatalne rozpoznanie i nie docenił przeciwnika. - Wojna zimowa miała trwać około trzech tygodni. Trwała 104 dni od 30 listopada 1939 roku do 13 marca 1940 roku - wylicza Chmielewski.
Norbert Bączyk zwraca uwagę, że w wojnie zimowej na przełomie listopada i grudnia 1939 Sowieci zaatakowali zbyt słabymi siłami, wyłącznie z Leningradzkiego Okręgu Wojskowego (a ich armia była wtedy podzielona na kilkanaście okręgów). Zostali szybko zatrzymani, więc zaczęli ściągać siły z innych części ZSRR (nota bene w dużej mierze z Ukrainy). W lutym przystąpili do nowej ofensywy, która zmusiła Finów do rozmów pokojowych. Czy teraz agresor szykuje się do nowej ofensywy, jeszcze nie wiemy, ale z pewnością po niepowodzeniu pierwszego ataku obecnie na Ukrainie mamy okres mniejszej intensywności działań bojowych. Tym razem jednak - ocenia Bączyk - Rosjanom byłoby o wiele trudniej zebrać siły potrzebne do pokonania całej Ukrainy. Zwłaszcza że już na początku zaangażowali żołnierzy ze wszystkich pięciu okręgów wojskowych Rosji. Jeszcze przed inwazją na ćwiczenia na Białorusi zostały skierowane nawet jednostki Wschodniego Okręgu Wojskowego. Kreml zdecydował się na taki ruch po raz pierwszy od listopada 1941 roku, gdy dywizje syberyjskie ściągnięto, by bronić Moskwy przed Niemcami.
Dużo większe niż teraz znaczenie miały podczas wojny zimowej warunki geograficzne i pogodowe. Armia Czerwona zmuszona była nacierać wąskimi drogami pośród lasów, jezior i zasp śniegu. Miała przewagę techniczną, ale to Finowie byli bardziej mobilni. Poruszali się na nartach, otaczali sowieckie kolumny, rozbijali je na mniejsze kotły, skutecznie powstrzymywali nadchodzącą odsiecz i wybijali okrążonych. Ta taktyka zyskała nazwę "motti".
Obrona stolicy
Dziś na Ukrainie nie ma zimy tylko roztopy. Widzimy więc zdjęcia rosyjskich pojazdów zakopanych w błocie. O ile jednak pogoda odgrywa pewną rolę, to teren już raczej nie. Wprawdzie niektóre zdjęcia satelitarne mogą wskazywać, że Ukraińcy umyślnie powodowali powódź na północ od Kijowa, na Polesiu, gdzie teren zasadniczo jest podmokły, ale to tyle. Niemniej wiele materiałów filmowych pokazuje, że tak jak Armia Czerwona przeciwko Finlandii, tak dziś Armia Rosyjska przeciwko Ukrainie naciera głównie w kolumnach - jeden wóz bojowy za drugim. Jeżeli ukształtowanie terenu nie zmusza Rosjan do tego, to co? Być może powodem jest gęsta sieć miast, miasteczek i wsi.
Tak jak w 1939-40 roku Finowie polowali na jadące jeden za drugim sowieckie pojazdy, tak dziś Ukraińcy zwalczają kolumny rosyjskie. Jedni i drudzy notowali przy tym widowiskowe zwycięstwa. Czy są one wystarczające, by rozstrzygnąć losy wojny? Bartosz Chmielewski ma wątpliwości. - Finowie potrafili wygrywać na poziomie taktycznym, odnosząc wiele spektakularnych zwycięstw. Natomiast nie doprowadziły one do zwycięstwa na poziomie operacyjnym czy strategicznym. De facto Finlandia przegrała tę wojnę - ostrzega analityk OSW.
Przyznaje, że w 1940 roku Finowie raczej mieli poczucie klęski. Dopiero po zakończeniu II wojny światowej, podczas której znów walczyli z ZSRR (tzw. wojna kontynuacyjna), a potem przeciwko III Rzeszy (tzw. wojna lapońska), przyszła refleksja, że porażka była w gruncie rzeczy zwycięska, i duma, że żadna obca armia nie weszła do Helsinek.
Na Ukrainie pierwsze rosyjskie działania wskazywały, na chęć szybkiego wdarcia się do Kijowa. Tymczasem stolica wciąż jest w ukraińskich rękach, a w ostatnich dniach obrońcy informowali, że w niektórych miejscach udało im się odepchnąć napastników od miasta.
Broń i wsparcie z Zachodu
Od 24 lutego na Ukrainie walczą ze sobą armie bardzo do siebie podobne. Dysponujące albo tymi samymi typami uzbrojenia i sprzętu wojskowego, albo przynajmniej wywodzącymi się z tych samych konstrukcji. Te same samoloty, czołgi, działa i wyrzutnie rakiet, bojowe wozy piechoty i kołowe transportery opancerzone, broń palna na tę samą amunicję. Wszystko wywodzące się jeszcze z ZSRR. Oczywiście przez ostatnich 30 lat modernizowane (jeśli w ogóle) w nieco inny sposób, według innych projektów, przez inne zakłady przemysłowe, ale zasadniczo niewiele różniące się od siebie. - Pod tym względem można mówić, że obecna wojna nosi cechy wojny domowej. Do tego obie armie działają według podobnej doktryny i stosują podobną taktykę - zauważa Bączyk. Jego zdaniem Ukraińcy mają tę przewagę, że byli szkoleni przez instruktorów z NATO. Na ich korzyść działa także szeroki strumień materialnej pomocy z Zachodu - amunicji i broni, w tym przeciwpancernych pocisków kierowanych i przenośnych przeciwlotniczych zestawów rakietowych.
Pomoc z Zachodu - i ta materialna, i napływ ochotników - łączy oba konflikty. Jednak Bartosz Chmielewski ocenia, że walcząca ze Stalinem Finlandia mogła liczyć na wiele mniej niż teraz Ukraina broniąca się przed Putinem. Dodaje, że, owszem, ochotnicy przybywali do Finlandii walczyć z Sowietami, ale biorąc po uwagę obecność Niemców, więcej wsparcia z zewnątrz było podczas wojny kontynuacyjnej (1941-44) niż podczas wojny zimowej (1939-40).
Obie wojny łączy też silna sympatia dla Ukrainy i Finlandii w społeczeństwach, elitach politycznych i mediach Zachodu.
Ludność i uchodźcy
Ekspert OSW przypomina o fali uchodźców związanych z wojną zimową i - jeszcze bardziej - z wymianą ludności po jej zakończeniu. Podpisany w Moskwie traktat pokojowy oznaczał dla Finlandii utratę dziewięciu procent terytorium kraju (w tym Wyborga, jednego z największych miast). Swoje domy straciło ponad 440 tysięcy ludzi, około 12 procent populacji Finlandii. W czasie całej II wojny światowej z kraju ewakuowano 70 tysięcy dzieci, głównie do Szwecji, trochę także do Danii i Norwegii. Z takiej rodziny pochodzi na przykład Peter Hultqvist, od 2014 roku minister obrony Szwecji.
Natomiast w ciągu pierwszego miesiąca inwazji Rosji na Ukrainę z kraju uciekło 3,7 miliona osób, kolejne 6,5 miliona Ukraińców to tzw. uchodźcy wewnętrzni, czyli zmuszeni do opuszczenia domów, ale wciąż pozostający w granicach swojej ojczyzny - szacowało przed tygodniem biuro Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR). Większość uchodźców to kobiety i dzieci.
Do Polski do tej pory trafiło około 2,4 miliona uchodźców z Ukrainy.
Tak duża różnica liczb bezwzględnych, jeśli chodzi o uchodźców, wskazuje też na podstawową różnicę między broniącymi się krajami teraz i przed 80 laty. W starciu z Goliatem Dawid Dawidowi nierówny. Finlandia miała wtedy około czterech milionów obywateli, Ukraina dziś ma prawie 44 miliony. Dla porównania, w Rosji żyje dziś niecałe 146 milionów ludzi, w ZSRR w 1939 roku - niecałe 170 milionów.
I w przypadku Finlandii, i w przypadku Ukrainy fale uchodźców są także efektem stosowania przez Moskwę terroru. Tak jak kiedyś bombardowane były Helsinki, tak dziś rosyjskie bomby i pociski spadają na Charków, Mariupol i inne ukraińskie miasta.
Przed laty Zachód rozważał interwencję, dziś ją wyklucza
Wojna zimowa zakończyła się w marcu 1940 roku po trzech miesiącach walk. Sowietom udało się ominąć fińskie pozycje obronne w Karelii dzięki natarciu czołgów po skutej lodem Zatoce Fińskiej. Nie zdecydowali się jednak na ofensywę na Helsinki. Byli już wyczerpani wojną. Fińskie propozycje, by usiąść do rozmów, przyjęli także dlatego, że obawiali się interwencji państw zachodnich. Jej groźba, zdaniem Bartosza Chmielewskiego z OSW, była dość mglista, jednak Francja i Wielka Brytania jeszcze przed atakiem III Rzeszy na froncie zachodnim rozmawiały o wysłaniu korpusu ekspedycyjnego, który miał wylądować na Dalekiej Północy (dopiero w wyniku traktatu pokojowego Finlandia utraciła dostęp do Morza Barentsa). Do walki po stronie fińskiej szykowana była między innymi sformowana we Francji Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich, która potem ostatecznie została rzucona do walki o Narwik, gdy Hitler najechał Norwegię.
Teraz Ukraina nie może liczyć na interwencję Zachodu. Jeszcze przed eskalacją konfliktu jasno postawił tę sprawę prezydent USA Joe Biden. Prawdopodobnie dzięki temu udało się utrzymać jedność Zachodu i nałożyć na Rosję bezprecedensowe sankcje gospodarcze. Ale także dlatego nad Ukrainą nie powstała strefa zakazu lotów, o którą prosił Kijów. NATO argumentowało bowiem, że nie wystarczy samo ogłoszenie powstania strefy. Trzeba jeszcze ją egzekwować, a to oznaczałoby nieuchronne starcie z rosyjskim lotnictwem. Prezydent Wołodymyr Zełenski w końcu przestał podnosić ten postulat.
Interwencja Zachodu na Ukrainie nie jest rozważana oczywiście dlatego, że Rosja jest dziś mocarstwem jądrowym. Tymczasem Stalin przeprowadził test pierwszej bomby atomowej dopiero 10 lat po napaści na Finlandię. - W 1939 roku Stalin nie miał broni atomowej, miał za to bardzo rozbudowane siły konwencjonalne. Współczesna Rosja ma bardzo dużo broni jądrowej i środków jej przenoszenia, ale nie zadbała tak o rozwój sił konwencjonalnych. Armia rosyjska jest przygotowana do wojny światowej, a gorzej do mniejszego konfliktu, takiego jak na Ukrainie - zwraca uwagę Norbert Bączyk. I przywołuje słowa przypisywane Bismarckowi: "Rosja nigdy nie jest ani tak silna, ani tak słaba, jak się wydaje". - Ale Rosja zawsze wyciąga wnioski ze swoich błędów - ostrzega.
Nie jedna wojna, ale trzy
Choć sama wojna zimowa trwała trzy miesiące, to dla Finlandii była tylko pierwszym z trzech konfliktów zbrojnych, w których wzięła udział w latach 40. XX wieku. Ledwie 15 miesięcy później, w czerwcu 1941 roku wybuchła tak zwana wojna kontynuacyjna, w której Finowie znów starli się z Sowietami. Bez formalnego sojuszu (co w Helsinkach lubi się podkreślać), ale jednak wzięli udział w napaści hitlerowskich Niemiec na ZSRR. W roku 1944 zmienili front i za cenę pokoju z Sowietami zwrócili się przeciwko niedawnym sojusznikom. W tak zwanej wojnie lapońskiej do kwietnia 1945 roku wyparli Niemców ze swojego terytorium. W sumie po trzech wojnach utracili część terytorium i mieli ograniczone pole manewru w polityce zagranicznej. Zachowali jednak wolność, demokrację i gospodarkę rynkową.
Specjaliści Ośrodka Studiów Wschodnich, którzy zajmują się Ukrainą, uważają, że obecna wojna także będzie trwała długo. - Zresztą i tak trwa tak naprawdę osiem lat od 2014 roku - przypomina Chmielewski.
Co ciekawe, Finowie zdają się rozumieć, że polityka neutralności w sąsiedztwie Rosji nie ma sensu, bo prędzej czy później może nadejść atak. Miesiąc temu po raz pierwszy ponad połowa badanych obywateli (dokładnie 53 procent) odpowiedziała, że Finlandia powinna wstąpić do NATO. Przeciw było 28 procent, a 19 procent nie miało zdania. Margines błędu w badaniu wynosił 2,5 procent. - Radykalnie wzrosło poparcie dla członkostwa Finlandii w NATO. Na razie jednak zmiana bardziej jest widoczna po stronie społeczeństwa. Po stronie polityków jak dotąd brak jasnych deklaracji - komentuje analityk OSW.
Autorka/Autor: Rafał Lesiecki
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Hulton Archive/Getty Images