Polska miała być tylko chwilowym przystankiem w czasie podróży biznesowej. - Stała się krajem, w którym straciłem dwa lata wolności - opowiada nam Zhihui Li, aktywny działacz zrzeszenia Falun Gong, prześladowanego w Państwie Środka. Polskie sądy jeszcze niedawno nie widziały żadnych przeszkód, żeby w ramach ekstradycji wydać go Chinom.
Na powitanie kłania się w pas i mówi po polsku: "bardzo dziękuję”. Po chwili dodaje, już po chińsku, że gdyby nie zainteresowanie mediów, w tym tvn24.pl, to tego spotkania by nie było. Towarzyszy nam tłumacz przysięgły języka chińskiego, który od razu zaznacza, że musi pozostać anonimowy. W nagrywanym przez nas materiale nie może być widoczna jego twarz, nie może też być słyszalny jego głos.
- To bardzo delikatna sprawa związana z Falun Gong. Za samo umożliwienie przeprowadzenia wywiadu miałbym poważne problemy. Co najmniej wykluczenie z rynku - wyjaśnia.
Po chwili głos zabiera na nowo Zhihui Li.
- Byłem już gotowy na śmierć, spisałem testament - podkreśla. Przed 2012 rokiem był szanowanym w Chinach politykiem, który dwukrotnie zasiadał w Izbie Ludowej, czyli odpowiedniku polskiego Sejmu. Oprócz tego był właścicielem i zarządcą dużych zakładów tekstylnych, których obroty liczone były w dziesiątkach milionach juanów.
W 2012 roku Zhihui Li gruntownie przebudował swoje życie: sprzedał udziały w firmie i otworzył biznes w Szwecji, gdzie mieszkała jego druga żona. To ona wciągnęła go w Falun Gong, duchową wspólnotę od lat z zaciekłością zwalczaną przez Komunistyczną Partię Chin (KPCh). Li nie tylko uczestniczył w spotkaniach grupy, ale też - jako milioner - w znacznym stopniu mógł wspierać ją finansowo.
- Miałem świadomość, że będą z tego problemy, że nie będzie łatwo. Wiedziałem też, że już do końca życia nie będę mógł wrócić do Chin. Nigdy jednak bym nie pomyślał, że wysłana zostanie czerwona nota Interpolu, że będę ścigany, że stracę dwa lata wolności - przyznaje.
To właśnie na podstawie tej noty w marcu 2019 roku mężczyzna został zatrzymany na Lotnisku Chopina, kiedy leciał na spotkanie biznesowe do Rumunii. Jest przekonany, że zarzut wyłudzenia 7 milionów juanów (obecnie ponad 4 mln złotych) został mu postawiony tylko po to, żeby Komunistyczna Partia Chin mogła go ukarać za zdradę - czyli porzucenie KPCh i przyłączenie się do wroga, czyli Falun Gong.
- Czy doszło do przestępstwa, za które jest pan ścigany w Chinach? - pytamy. Nasz rozmówca w reakcji krzywi się, jakbyśmy popełnili nietakt.
- Podkreślam, że z Chin po prostu wyjechałem, całkowicie legalnie. Gdybym popełnił jakiekolwiek przestępstwo, to nie byłoby mowy o tym, żebym gdziekolwiek mógł wyjechać - odpowiada.
Samotność
- Jak pan pamięta ten dzień, kiedy zatrzymano pana na lotnisku?
- Na początku było wielkie niedowierzanie. Nie miałem pojęcia, że jestem poszukiwany. Kiedy dotarło do mnie, że Chiny wysłały za mną czerwoną notę Interpolu, ugięły się pode mną nogi. Byłem pewien, że mnie dopadli, że to mój koniec - mówi Li.
W Polsce, kraju, w którym miał spędzić kilka godzin w oczekiwaniu na samolot, spędził dwa lata - w celi aresztu na warszawskiej Białołęce. Połowę tego czasu - niemal w absolutnej samotności. Dopiero po roku dokwaterowano mu Tajwańczyka, którego ekstradycji również domagają się Chiny.
- Nie znam języka polskiego, mogę śmiało powiedzieć, że przez rok z nikim nie mogłem zamienić paru słów, porozmawiać. Nawet nie chcę myśleć o tym, co się ze mną działo - wspomina.
Jego nagła nieobecność odbiła się na prowadzonych przez niego interesach. Zhihui Li opowiada o dwóch restauracjach w Szwecji, które zostały zamknięte. Sam - jak mówi - stracił olbrzymie pieniądze.
- NIe myślałem o tym. Pieniądze zawsze można zarobić jeszcze raz. Ważyły się moje losy. Oczywiście wiedziałem, że państwa Unii Europejskiej zobowiązane są do demokratycznych postaw i przestrzegania prawa, niemniej jednak Chiny są bardzo potężnym krajem i nie wiedziałem, jak to się zakończy - opowiada.
Aż do stycznia tego roku mógł być przekonany, że zakończy się źle. Polskie sądy stwierdziły bowiem prawomocnie, że nie ma żadnych przeciwskazań do ekstradycji. Prawo wymaga sprawdzenia, czy w kraju wnoszącym o ekstradycję zatrzymanemu groziłaby kara śmierci i czy jego prawa do sprawiedliwego procesu byłyby zagrożone.
Chociaż organizacje walczące o prawa człowieka od lat informują o niehumanitarnym traktowaniu członków Falun Gong w Chinach - zarówno warszawski sąd okręgowy, jak i apelacyjny stwierdziły, że nie ma żadnych przeciwskazań do ekstradycji.
Liczenie dni i godzin
- W celi zakaziłem się koronawirusem, choroba miała u mnie bardzo ostry przebieg. Zostawiło to ślady nie tylko w mojej psychice, ale też zdrowiu - opowiada Zhihui Li.
Któregoś dnia jego uwagę zwrócił karawan pogrzebowy przed budynkiem, w którym mieściła się jego cela. Przez więzienne kraty zobaczył nosze, na którym leżały owinięte czarnym workiem zwłoki. To był jego 31-letni rodak, ścigany przez Chiny za gwałt. Nie wytrzymał psychicznie. Li kilka miesięcy wcześniej miał okazję go poznać i zamienić z nim parę słów.
- Siłę dała mi religia. Pewnie bez tego nie dałbym rady przejść przez to piekło. Nadzieję dawał mi też mój obrońca, który za każdym razem podkreślał, że jeszcze nie wszystko stracone. Muszę jednak przyznać, że wszystko to, co się działo, dostarczyło mi bardzo dużo cierpienia. Pod koniec zeszłego roku obrońca pokazał mi program w TVN24 o mnie. Coś we mnie drgnęło, poczułem, że jeszcze nie wszystko stracone - opowiada.
Po tym, jak w styczniu tego roku Sąd Najwyższy uwzględnił kasację wniesioną przez Rzecznika Praw Obywatelskich, obrońca Zhihui Li, mecenas Krzysztof Kitajgrodzki złożył - kolejny już - wniosek o zwolnienie obywatela Szwecji z aresztu. Rozprawę przed Sądem Apelacyjnym w Warszawie, który miał po raz kolejny pochylić się nad sprawą, wyznaczono na 4 marca. Tego dnia sąd zmienił swoje poprzednie postanowienie i uznał, że jednak nie można wydać 53-latka Chinom. Nakazał też natychmiastowe zwolnienie go z celi.
- Czekałem bardzo na ten dzień. Kiedy jednak na zegarze wybiła 15 i nie nadeszły żadne wiadomości, straciłem nadzieję, że uda mi się opuścić celę. Pomyślałem: nic z tego. Nagle otworzyły się drzwi do celi, wszedł strażnik i wychowawca. Powiedzieli: "jesteś wolny" - opowiada z uśmiechem na twarzy Zhihui Li. Szybko jednak poważnieje.
- Trudno opisać emocje, które mi towarzyszyły. To była wielka radość, ale też ból za te wszystkie dni. Nie umiem tego dokładnie opowiedzieć - kręci głową.
Dom
Zhihui Li został odebrany z aresztu przez swojego obrońcę, który zawiózł go do wynajętego mieszkania w Warszawie. Gdyby Li nie planował opuszczać Polski, mógłby uznać, że jego historia już się skończyła. Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał bowiem, że nota Interpolu wystawiona na chiński wniosek nie może być już podstawą do działań polskich służb. Problem w tym, że nota wciąż jest aktywna w innych krajach.
- Obecnie Polska jest jedynym krajem, w którym mogę czuć się bezpiecznie. Proszę szwedzkie władze o to, żeby międzynarodowy nakaz aresztowania i tam został uznany za nieważny. Bez tego nie będę mógł spokojnie wrócić do mojego kraju - mówi Zhihui Li.
Podkreśla, że Szwecja jest jego drugą ojczyzną.
- To kraj, który bardzo mi pomagał. Powinienem móc tam wrócić. Do swoich spraw, swojego życia - zamyśla się.
Dopóki jednak nie dostanie jednoznacznej deklaracji, że nie grozi mu ponowne uwięzienie, zostanie w Warszawie. Jak tłumaczy, nie znalazłby w sobie siły, żeby "jeszcze raz przechodzić przez to wszystko".
Twierdzi, że Polskę - jeżeli uda mu się ją opuścić - nie będzie wspominał źle, chociaż spędził tu "najgorsze dwa lata w życiu".
- W Polsce poznałem wielu wspaniałych ludzi, którzy chcieli mi pomóc. Ci ludzie mnie uratowali. Pamięć o nich zawsze będzie mi towarzyszyć - mówi. Wymienia, że chodzi mu o jego adwokata, pracowników ambasady Szwecji, Rzecznika Praw Obywatelskich i dziennikarzy nagłaśniających jego sprawę.
- To Polska pozwoliła mi wrócić do życia, rozpocząć je drugi raz - kończy.
Został jeden
Jeszcze w zeszłym roku Agnieszka Borowska, rzeczniczka resortu sprawiedliwości informowała, że Zhihui Li jest jedną z trzech osób, których wydania domagają się Chiny. Teraz w toku pozostała już tylko jedna sprawa: mężczyzny, który po roku samotnej odsiadki został dokwaterowany do celi 53-letniego obywatela Szwecji. Trzecią osobą, której wydania żądało Państwo Środka, był 31-latek, który w zeszłym roku odebrał sobie życie.
Według Rzecznika Praw Obywatelskich ostatnia z aktywnych spraw - Tajwańczyka - również powinna zakończyć się odmową wydania do Chin. W tamtej sprawie, podobnie jak w przypadku Zhihui Li, sądy prawomocnie stwierdziły, że nie ma żadnych przeciwskazań do ekstradycji. W odpowiedzi RPO wniósł kasację do Sądu Najwyższego. Wskazano w niej, że zgoda na ekstradycję była "rażąco niesprawiedliwa". Zaznaczono, że zatrzymany - jako obywatel Tajwanu - jest narażony na brutalne traktowanie przez służby zarządzane przez KPCh. A zgodnie z polskim prawem ekstradycja jest niedopuszczalna przy uzasadnionej obawie, że w państwie żądającym wydania może dojść do naruszenia wolności i praw osoby wydanej.
W październiku zeszłego roku odbyła się rozprawa kasacyjna, podczas której stanowisko Rzecznika Praw Obywatelskich poparła Prokuratura Krajowa. Mimo to kasacja została oddalona. Sąd Najwyższy uzasadnił, że kasacja może być uwzględniona tylko w sytuacji rażących naruszeń prawa, i to takich, które mogłyby wpłynąć na treść orzeczenia.
"W niniejszej sprawie nie zostało podniesione, by Sąd Apelacyjny tego obowiązku nie zrealizował" - ocenił Sąd Najwyższy.
Teraz - zgodnie z procedurami - ostatnie słowo dotyczące obywatela Tajwanu należy do ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, który może zgodzić się na ekstradycję bądź jej odmówić.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź