|

Oszczędziło złote obrączki, zabrało półroczne niemowlę. "Nasze morze przeraża"

Jedna z dwóch kobiet uratowanych 10 listopada
Jedna z dwóch kobiet uratowanych 10 listopada
Źródło: Sergi Camara

Kiedy zeszli na ląd, pani Rosa otworzyła wędliniarnię i zrobiła im kanapki. "Ja jestem człowiekiem, oni są ludźmi. Miałabym odmówić im jedzenia? Jak tak można?" - pyta. Nie wszystkim udaje się dotrzeć do brzegu. A statki tych, którzy chcą ich ratować, uziemiono w portach, bo "brali na pokład za dużo osób". Jak tak można?

Artykuł dostępny w subskrypcji

- Już nie zobaczę mojego dziecka! Straciłam moje dziecko! – przerażający krzyk matki półrocznego chłopca ginął w szumie wzburzonej wody.

Jej rozpacz zarejestrowała kamerka wolontariusza. Stoi tuż obok niej. Są razem, na tym samym pomarańczowym pontonie. Jej już ktoś pomógł wydostać się z wody, jest bezpieczna. On próbuje ratować z kolegami kolejne tonące osoby. Nawołują się, instruują, z oddali słychać wrzaski.

Fale nieustannie szarpią pontonem. - Straciłam moje dziecko… Dlaczego ja!? – lament kobiety i kołysanie gumowej szalupy sprawiają, że nie może ustać na nogach, rzuca się po jej dnie.

11 listopada, 50 kilometrów od wybrzeża Libii, nad Morzem Śródziemnym rozciągały się ciemne chmury. Temperatura powietrza nie przekraczała 15 st. C. Ponad 100 osób płynęło w kierunku południowych Włoch. W pewnym momencie oderwało się dno ich łodzi.

 "Zastanawialiśmy się, czy pokazanie krzyku, bólu i desperacji tonących będzie na miejscu. Ostatecznie postanowiliśmy, że upublicznimy to, co dzieje się na tej części morza, żeby nasze oczy nie były jedynymi, które to widzą. I żeby natychmiast pomóc położyć temu kres” – oświadczyli po skończonej akcji wolontariusze Proactiva Open Arms, organizacji non-profit, którzy na co dzień ratują życie migrantów uciekających z Afryki do Europy.

I opublikowali krótki film.

matka napisy
"Straciłam moje dziecko..."
Źródło: Open Arms

Jeszcze kilka godzin wcześniej kurczowo trzymała synka, półrocznego Josepha. Tuliła go i modliła się, żeby jak najszybciej dopłynąć do Włoch. Udało się przecież zebrać pieniądze na transport, uciec z Libii, zostało tylko przeprawić się przez morze.  

Ale Joseph i pięć innych osób nie doczekało momentu, w którym łódź dobija do upragnionego brzegu.

Przeklęta podróż.

Dwa dni bez zapasów jedzenia, słodkiej wody, toalety. 118 pasażerów w czarnym pontonie przemierzało kolejne kilometry, mając nadzieję, że płyną w dobrym kierunku. Kiedy za plecami znika ląd, łatwo się pogubić. Ratownicy wolontariusze mówią o "gołym horyzoncie". Za dnia niebo wpada do morza, nie wiadomo, gdzie kończy się woda, a zaczynają chmury. Nocą widać tyle, na ile pozwoli latarka. - "Nasze" morze przeraża. Ciężko to przekazać komuś, kto nie doświadczył tej ciemności – mówi mi Veronica Alfonsi z Open Arms.

"Tato, dlaczego nie ratujesz tamtych ludzi?"

Organizacja powstała pięć lat temu w odpowiedzi na tragedię, o której mówił cały świat. Trzyletni Alan Kurdi, syryjski chłopiec, utonął podczas próby przepłynięcia Morza Śródziemnego; jego ciałko zostało wtedy wyrzucone na turecką plażę.

Gdy w 2015 roku Oscar Camps - ratownik, właściciel firmy zapewniającej usługi nadzorowania plaż i basenów - oglądał telewizję ze swoją trzyletnią córeczką, na ekranie pojawiło się zdjęcie Alana. Dziewczynka miała zapytać: "Tato, skoro jesteś ratownikiem, dlaczego nie ratujesz tamtych ludzi?". Podziałało jak gwizdek do startu.

Camps namówił kolegę po fachu i obaj zaciągnęli się jako dodatkowi członkowie wolontariusze załogi statku organizacji Sea-Watch. Ruszyli na wschód, w kierunku Morza Egejskiego. Mieli rurki, maski, kamizelki ratunkowe. Podstawowy sprzęt. Ratowali uchodźców z Syrii siłą własnych ramion.

Z czasem Camps zapragnął mieć swój statek. Za 15 tysięcy euro oszczędności i z wpłat od darczyńców kupił stary holownik. Po pięciu latach do wejścia na jego odnowiony pokład zgłaszają się chętni z całego świata. - Zabieramy profesjonalnych lekarzy, pielęgniarki i ratowników. Ci ostatni muszą mieć też patent żeglarski. Oprócz kapitana, dwóch bosmanów i maszynisty, wszyscy pomagają nam w ramach wolontariatu – wylicza Veronica Alfonsi, rzeczniczka Open Arms.

Wypływają zwykle na kilkanaście dni. Tyle wystarczy, by zapełnić stateczek nawet kilkuset rozbitkami. Główne zadanie przez cały czas trwania wyprawy jest takie samo: czuwać. Płyną i non stop nasłuchują wołania o pomoc.

4 listopada wypłynęli z Barcelony i skierowali się w centralny rejon Morza Śródziemnego – to tam najczęściej można spotkać dryfujące łodzie, bo najbardziej oblegany szlak to ten z Libii/Tunezji na Maltę lub Lampedusę.

Szlaki migracyjne na Morzu Śródziemnym
Szlaki migracyjne na Morzu Śródziemnym
Źródło: TVN24, Frontex

- Na naszym pokładzie było między innymi czterech profesjonalnych ratowników, lekarz, pielęgniarz, kapitan, kucharz. Łącznie 18 członków załogi – relacjonuje Alfonsi.

10 listopada zauważyli unoszącą się na wodzie łajbę. Już z daleka było widać, że coś jest nie tak. Czterech mężczyzn na przodzie podtrzymywało linkami pęknięte, sflaczałe fragmenty pontonu. Pozostali, w tym dwie kobiety w ciąży, stali stłoczeni z tyłu. Wszyscy brodzili w kilku centymetrach wody zmieszanej z benzyną.

Pierwszym pontonem płynęło 88 osób
Pierwszym pontonem płynęło 88 osób
Źródło: Sergi Camara

Wciągnięcie ich na statek Open Arms zajęło ratownikom trzy godziny, ale zakończyło się szczęśliwie. Nikomu z 88 pasażerów płynących z Libii nic się nie stało. O godzinie 22 każdy siedział już owinięty kocem na drewnianych deskach głównego pokładu.

Jedna z dwóch kobiet uratowanych 10 listopada
Jedna z dwóch kobiet uratowanych 10 listopada
Źródło: Sergi Camara

Tego wieczoru był dla nich suchym, bezpiecznym schronieniem, choć nie zawsze tak jest. 10 listopada temperatura powietrza na morzu wynosiła kilkanaście stopni, nocą mniej niż dziesięć. - W grudniu, styczniu jest jeszcze zimniej, po zachodzie słońca termometry pokładowe pokazują zero – mówi Alfonsi. Woda ma temperaturę 12-14 stopni. Najgorzej, gdy nadciąga silny wiatr - fale potrafią sięgać nawet czterech metrów. Zdarza się, że zalewają pokład Open Arms, a pasażerowie muszą pokornie ustąpić im miejsca.

72648808_2698994696805895_8204745230356840448_n
Fale Morza Śródziemnego zalewają pokład Open Arms
Źródło: Open Arms

W kurtkach i czapkach, ale z nogami w wodzie

11 listopada, niedługo po wschodzie słońca, załogę postawiła na nogi informacja o kolejnym pontonie. – Wydarzyło się coś, co nie miało miejsca od bardzo dawna. Aż do 2018 roku to włoskie służby, na przykład Straż Przybrzeżna czy Frontex, informowały nas o łodziach, podawały współrzędne. Później przestały. Dlaczego? Dobre pytanie… – mówi Alfonsi. Ze śmiechem, który sugeruje, że doskonale zna odpowiedź. (Frontex to Europejska Agencja Straży Granicznej i Przybrzeżnej powstała w 2004 roku, zajmuje się m.in. monitorowaniem i ochroną granic oraz pomocą w organizacji powrotu migrantów. Jej członkowie są "ważniejsi" od szeregowych strażników przybrzeżnych różnych państw, bo szkolą ich, koordynują działania między sąsiadującymi krajami).

- W środę o godzinie 7.58 niespodziewanie otrzymaliśmy wiadomość nadaną z samolotu Fronteksu. Poinformowali nas, że zlokalizowali łódź pełną ludzi – kontynuuje.

O 9.15 Open Arms namierza łajbę. Dryfuje około 50 kilometrów od wybrzeża Libii. Ponad setka migrantów siedzi jeden przy drugim. Starają się pozostać w bezruchu – gwałtowny ruch jednego mógłby spowodować, że wszyscy znaleźliby się w wodzie. "Tylko" drżą. Niektórzy mają kurtki, czapki, ale jednocześnie siedzą okrakiem na gumowych burtach pontonu, z bosymi nogami zanurzonymi w morzu.

Ratownicy z holownika opuszczają łodzie ratunkowe i ruszają na pomoc. O godzinie 11 zawiadamiają włoskie, hiszpańskie, maltańskie i libijskie straże przybrzeżne o odnalezieniu na otwartym morzu setki  migrantów. W raporcie po akcji napiszą: "Wśród nich początkowo naliczyliśmy siedem kobiet, trójkę dzieci i niemowlę. Z części pontonu uchodzi powietrze, woda wdziera się do środka. Pasażerowie są wyraźnie zmęczeni, odwodnieni, są przypadki hipotermii. Rozdajemy im kamizelki ratunkowe".

Szary ponton dryfował około 50 km od brzegu Libii
Szary ponton dryfował około 50 km od brzegu Libii
Źródło: Sergi Camara

Nagle odczepia się plastikowe dno łodzi. W kilkadziesiąt sekund wszyscy wpadają do wody. Kto zdoła, łapie za uchwyt tonącego już pontonu. Ci w kamizelkach ratunkowych jeszcze utrzymują się na powierzchni. Ratownicy zauważają, że pięć osób nie wykazuje oznak życia. Kilka godzin trwa walka o ocalenie tych, których jeszcze da się uratować żywych.

Chaos.

Po falach niosą się krzyki i wołanie o pomoc.

W jednej chwili w wodzie znalazło się 118 osób
W jednej chwili w wodzie znalazło się 118 osób
Źródło: Sergi Camara

Statek Open Arms zapełnia się powoli. Każdy uratowany chce się wspiąć po jego drabince jak najszybciej, ale po dwóch dniach kołysania błędnik wariuje. Ktoś z pokładu musi podać rękę, podciągnąć, przytrzymać. Co i rusz, ktoś po dotknięciu stopami pokładu traci równowagę, przewraca się. 

Ratownicy o 15.26 ponownie kontaktują się z włoskimi służbami. Informują, że przez ostatnie kilka godzin wyciągnęli z wody między 100 a 150 osób, w tym siedem kobiet, jedną w ciąży i czwórkę dzieci. Dwie osoby, w tym dziecko, są w bardzo ciężkim stanie. Proszą służby z Malty i Włoch o ich ewakuację.

Jednym z uratowanych jest sześcioletni Bangaly. Po tym, jak ratownik wciągnął go przez burtę pontonu, wymiotował słoną wodą.

Szuka swoich bliskich. Nie może znaleźć mamy.

Wieczorem załoga namierza kolejną grupę migrantów. O 19.40 wpuszczają na swój statek 64 "nowe" osoby. Teraz jest już ciasno, bardzo ciasno. Liczba pasażerów na pewno przekroczyła 200, ale na dokładne liczenie przyjdzie jeszcze czas. Wolontariusze rozgrzewają i karmią ludzi. Lekarz i pielęgniarz walczą o życie dwojga niemowląt i czterech wychłodzonych dorosłych.

Wolontariuszka przenosi małego Josepha do dyżurki
Wolontariuszka przenosi małego Josepha do dyżurki
Źródło: Sergi Camara

"Rano spytałem ojca, gdzie jest mama. Odpowiedział: nie wiem"

O godzinie 20.15 członkowie załogi informują główną siedzibę włoskiej Straży Przybrzeżnej w Rzymie o tragicznym finale akcji ratowania małego Josepha. - Po przyjęciu na pokład sześciomiesięcznego dziecka w ciężkim stanie podjęliśmy próbę jego reanimacji, powiodła się. Niestety po kilku godzinach doszło do ponownego zatrzymania akcji serca, nie wyczuwaliśmy oddechu. Reanimowaliśmy, tym razem bez skutku. Nie mieliśmy wyjścia, musieliśmy stwierdzić zgon – relacjonował w programie telewizji RAI Riccardo Gatti, dowódca misji.

Pomoc włoskich służb nadeszła dopiero o godzinie 21.50. Śmigłowiec ewakuował trzymiesięczną dziewczynkę, u której stwierdzono wychłodzenie organizmu, jej matkę i około 20-letniego mężczyznę w ciężkim stanie. O 1.14 kolejne, długo wyczekiwane wsparcie: ze statku Open Arms zabrano też 18-latkę w ciąży, ciało niemowlęcia i jego matkę.

Wstaje słońce. Uratowani spędzili noc przykryci kocami termicznymi, pledami, swetrami. Niektórym udało się przysnąć, inni nie zmrużyli oka. Bangaly wciąż nie może znaleźć matki. - Rano spytałem ojca: gdzie jest mama? Odpowiedział: nie wiem… – opowiadał sześciolatek w rozmowie z jednym z ratowników. Tuż za nim siedzi starsza kobieta. Ona wie.

Bangaly napisy
"Nasza łódka się zepsuła, a ja wypiłem dużo wody"
Źródło: Open Arms

Open Arms sporządza krótki raport, w którym informuje rzymskie centrum koordynacji ratunkowej (MRcc di Roma, podlegające Straży Przybrzeżnej), ilu ludzi zdołali wyciągnąć z morza od momentu wypłynięcia z Barcelony, czyli od 4 listopada.

Łącznie, przez osiem dni wyłowili 265 osób (16 kobiet i 249 mężczyzn) i pięć ciał.  

Ratownicy mieli na swoim pokładzie pięć ciał
Ratownicy mieli na swoim pokładzie pięć ciał
Źródło: Sergi Camara

Operator centrum każe im skierować się w stronę portu w Trapani (Sycylia). 13 listopada cumują milę od brzegu i rozpoczynają pobieranie wymazów od wszystkich uratowanych.

Obowiązkowa kwarantanna

I właśnie ten ostatni punkt podróży jest jedynym, który odróżnia misje od wypraw z poprzednich lat. Pandemia sprawiła, że czas między opuszczeniem jednego lądu i postawieniem stopy na drugim to dla migrantów teraz nawet 20-30 dni.

- Kiedy ich ratujemy, są zazwyczaj po około dwóch, trzech dniach podróży. Z naszego statku przechodzą później na większy statek, który na stałe "parkuje" w porcie, a tam odbywają obowiązkową 10-dniową kwarantannę. Jeśli wynik testu na koronawirusa jest negatywny, mogą zejść na ziemię i dopiero wtedy rozpoczyna się długa ścieżka ubiegania się o azyl – wyjaśnia Veronica Alfonsi.

Statki, które pełnią funkcję izolatoriów, włoski rząd wypożycza specjalnie w tym celu od prywatnych spółek. Obecnie w portach południa kraju stoi pięć takich jednostek.

Izolują się też oczywiście członkowie załogi Open Arms. - Muszą założyć, że po kilkunastu dniach misji nie zejdą z pokładu przez kolejne 10 dni. Jako że prawie wszyscy uczestnicy wyprawy są wolontariuszami, oznacza to dla nich konieczność wzięcia dłuższego urlopu od "normalnej" pracy. Kiedyś wystarczały dwa tygodnie, teraz jest to ponad dwadzieścia dni – przyznaje Alfonsi.

I ponad dwadzieścia "urlopowych" nocy spędzonych na pryczach starego holownika. Open Arms służył pierwotnie do holowania większych statków, pełnił typowo techniczną funkcję. Dziś, odnowiony, potrafi pomieścić prawie trzystu pasażerów jednocześnie. Oprócz głównego, drewnianego pokładu ma też kuchnię, łazienki, ministołówkę, dyżurkę lekarską.

"Robimy badanie, sprawdzamy, jak się ma dziecko. Ale to są ciąże niechciane"

Kim są? - W większości to młodzi mężczyźni, podróżujący samotnie. Chce mi się śmiać, kiedy czytam w sieci komentarze o "umięśnionych i wysportowanych młodzieńcach". Ci, których przyjmujemy na nasze łodzie, są czasem bardzo chudzi. Pamiętam jednego, którego udało nam się wyciągnąć z wody, ważył niecałe 40 kilogramów. Niestety niedługo później zmarł z niedożywienia – wspomina Alfonsi.

- Wielu z nich to byli więźniowie, którzy mają za sobą tortury, są naprawdę wyczerpani. Prawie wszystkie kobiety, które uciekły z aresztów, doświadczyły gwałtów. Podczas naszej ostatniej misji poznaliśmy 18-latkę, która była w ciąży właśnie z tego powodu. Dla nas takie sytuacje są bardzo ciężkie. Moment, w którym robimy badanie USG, żeby sprawdzić, jak się ma dziecko, wcale nie jest taki jak powinien być, szczęśliwy. Bo te ciąże są niechciane – opowiada ze smutkiem.

Badanie jednej z uratowanych 10 listopada
Badanie jednej z uratowanych 10 listopada
Źródło: Sergi Camara

Niektóre łodzie muszą wracać

Ci najbardziej doświadczeni przez los to uchodźcy z Libii. Kraju, w którym od momentu obalenia dyktatury Kadafiego w 2011 roku toczy się wojna domowa. Choć w październiku strony konfliktu zawarły rozejm, krwawe walki, więzienia i tortury to tam nadal codzienność.

Libia jest piekłem, ale też bramą do lepszego świata, przez którą trzeba przejść. Jak wynika z raportów międzynarodowych organizacji, to właśnie jej północne wybrzeże stanowi główny punkt tranzytowy dla migrantów z Afryki, którzy chcą przekroczyć Morze Śródziemne. Co ważne – nie są to tylko Libijczycy, ale też mieszkańcy innych krajów kontynentu, jak Ahmed i Doudou, którzy swoją podróż rozpoczęli w Algierii.

"Obecnie w Libii przebywa ponad 45 200 zarejestrowanych uchodźców i osób ubiegających się o azyl, z czego niemal 670 pozostaje w państwowych aresztach" – poinformował 20 listopada Babar Baloch, rzecznik Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (urzędnik ONZ).

Według IOM (Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji) w tym roku podczas niebezpiecznej próby pokonania tego szlaku zginęło już co najmniej 900 osób.

Unia Europejska od dawna próbuje zatrzymać napływ migrantów z Libii. W 2017 zawarła układ z tamtejszą strażą przybrzeżną. W imię "wzmocnienia bezpieczeństwa granic i zwalczania handlu ludźmi" kraje Wspólnoty zaczęły finansować jej szkolenia i sprzęt. Libijscy strażnicy niejako czują się więc w obowiązku zawracać łodzie wyruszające z brzegów.

A część ich pasażerów trafia później do ośrodków detencyjnych, gdzie przemoc psychiczna i fizyczna są na porządku dziennym. "W tym roku 11 tysięcy osób zostało zatrzymanych na morzu i wróciło do Libii, gdzie są często dalej przetrzymywani, wyzyskiwani i wykorzystywani" – podała w listopadzie Agencja Reutera.

- Kraj, zniszczony przez lata wojny, stał się jeszcze gorszym środowiskiem dla uchodźców i migrantów, którzy ciągle marzą o lepszym życiu. Nie otrzymują w nim ochrony, a stają się ofiarami przerażającej przemocy – mówiła we wrześniu Diana Eltahawy, wiceprzewodnicząca Amnesty International.

"Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Myślałem, że straciliśmy wszystko"

Załoga statku Open Arms jest świadkiem wielu tragedii. Tym bardziej cieszą ich cuda, bo one również czasem się zdarzają. Jednym z nich jest historia Ahmeda i Doudou.

9 listopada, jeszcze zanim załoga Open Arms namierzyła pierwsze łodzie, ratownicy zobaczyli dryfujący na morzu czerwony plecak. Wyłowili go. Omszały, w glonach, z przylepionymi muszlami.  Cuchnął benzyną.

W środku były sportowe ciuchy, szampon, ładowarki do telefonów, liściki w języku arabskim. I… przezroczyste pudełeczko, a w nim dwa pierścionki. Na nich wygrawerowane imiona połączone sercem: Ahmed i Doudou.

W środku były szampony, ubrania, ładowarki
W środku były szampony, ubrania, ładowarki
Źródło: Sergi Camara
Na pierścionkach widniały dwa imiona połączone sercem
Na pierścionkach widniały dwa imiona połączone sercem
Źródło: Sergi Camara

Pierwsza myśl: nie przeżyli. Wyprawa dwojga zakochanych skończyła się tragicznie. Ale ratownicy wolą wierzyć, że może jednak im się udało. Wiedzą, że Lekarze bez Granic (międzynarodowa organizacja pozarządowa ratująca ludzi w czasie wojen, epidemii) opiekują się grupą Algierczyków, których łódź wywróciła się do góry dnem 21 października niedaleko brzegów Sycylii. Tonących ratowali wtedy włoscy rybacy.

- Poprosili mnie, żebym pomógł zlokalizować właściciela przedmiotów. Wiedziałem, że to będzie bardzo trudne zadanie – relacjonuje psycholog z Lekarzy bez Granic w rozmowie z hiszpańskim dziennikiem "El Pais". Wysłał zdjęcia osobom, którymi się opiekował. Nie minęła nawet doba, na drugi dzień rano zadzwonił do niego 25-letni mężczyzna. To był Ahmed.

- Kiedy pokazano mi zdjęcia, nie mogłem uwierzyć w to, co widzę! Myślałem, że straciliśmy wszystko, a ktoś odnalazł te kilka rzeczy, które zabraliśmy ze sobą. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, czujemy się farciarzami. Bardzo dziękujemy wszystkim, którzy przez cały czas się nami opiekują – przekazał dziennikarce włoskiej "Repubbliki".

On i jego 20-letnia żona Doudou przebywają teraz na Sycylii, ich obowiązkowa kwarantanna dobiegła końca. Będą ubiegać się o azyl.

"Nie możemy zostawiać ludzi na pewną śmierć tylko dlatego, że jest ich za dużo"

Open Arms obchodzi w tym roku pięciolecie działalności. Przez ten czas udało im się uratować 61 tysięcy osób. Na liczniku ich holownika widnieje 240 tysięcy pokonanych kilometrów. Od 2015 roku wsparło ich ponad 600 wolontariuszy i 31 darczyńców. Działają dalej, z czego są bardzo dumni i szczęśliwi, ale jednocześnie podkreślają: zostaliśmy z tym sami.

- Z kilku organizacji pozarządowych, które zazwyczaj działały równolegle na terenie całego Morza Śródziemnego, zostaliśmy tylko my – mówi Veronica Alfonsi. - Inni stoją, bo nie przeszli pomyślnie kontroli włoskich służb. Zablokowano ich w portach – tłumaczy. Przez ostatnie pół roku funkcjonariusze włoskiej Straży Przybrzeżnej weszli na pięć statków organizacji pozarządowych. Wszystkie uziemili.

Jednymi z najbardziej rozpoznawalnych są dwa z floty niemieckiej organizacji Sea-Watch. Do załogi Sea-Watch 3 dołączył w 2019 reporter TVN24 Wojciech Bojanowski.

"Niech toną". Reportaż Wojciecha Bojanowskiego w "Superwizjerze"
"Niech toną". Reportaż Wojciecha Bojanowskiego w "Superwizjerze"
Źródło: Superwizjer TVN

- Sea-Watch 4 znajduje się aktualnie w porcie w Palermo (Sycylia - red.), stoi tam od września z powodu "zatrzymania administracyjnego" przez włoskie służby – mówi mi Tiziana Cauli, członkini organizacji. - Z kolei Sea-Watch 3 nie prowadzi misji od lipca z tego samego powodu. Cumuje w hiszpańskim porcie Burriana (Walencja - red.) – dodaje.

Komunikat prasowy Straży Przybrzeżnej dotyczący zatrzymania "Trójki" głosi, że "inspekcja wykazała liczne nieprawidłowości natury technicznej i operacyjnej, które zagrażają bezpieczeństwu jednostki, jej wyposażenia, ale także osób, które były i mogłyby przebywać na pokładzie". Nie precyzuje jednak, o jakie braki chodzi.

Więcej szczegółów jest w notce o Sea-Watch 4: "(…) Ujawniono 22 nieprawidłowości, w tym poważne, wśród których są: pasy bezpieczeństwa niespełniające aktualnych wymagań, niedziałające oświetlenie awaryjne, transportowanie zbyt wielu osób na pokładzie (…)”. Straż podkreśla też, że statek nie był kontrolowany od 2017 roku, a powinien przechodzić inspekcję co rok.

Pasy można wymienić, lampy szybko naprawić. Gorzej z przepełnionym pokładem. Przedstawicielka Sea-Watch przyznaje, że tak się dzieje. - To jest nie do uniknięcia. Ale przecież nie możemy zostawiać ludzi w morzu na pewną śmierć tylko dlatego, że jest ich za dużo, żeby wszystkich naraz uratować. Odwołaliśmy się od tej decyzji do regionalnego sądu administracyjnego [Sycylii - red.], rozprawa ma się odbyć jeszcze przed Wigilią. Chcemy wrócić na wody tak szybko, jak to możliwe – zaznacza Tiziana Cauli.

Alan Kurdi, statek niemieckiej organizacji Sea Eye stanął 9 października. Również po kontroli włoskiej Straży Przybrzeżnej, także przez "nieprawidłowości natury technicznej". Tak samo norweski Ocean Viking (stoi od 22 lipca).

22 października członkowie załogi Louise Michel, statku finansowanego przez Banksy’ego ogłaszają na Twitterze: "Nie możemy ruszyć się z portu. Zgłoszono wątpliwości co do rejestracji naszej jednostki. (…) Pracujemy nad rozwiązaniem, żeby jak najszybciej wrócić do ratowania ludzkich żyć (…)".

Mare Ionio nie chce pływać bez ratownika medycznego i swojego eksperta ds. poszukiwań na morzu, a włoska Straż Przybrzeżna nie chce podpisać im zgody na wejście, bo "ich profile zawodowe nie pokrywają się z tymi, jakie są wymagane od członków załogi holownika morskiego (holowanie, usuwanie olejów mineralnych, transport ładunków)" (cytat z notki prasowej).

Minister: my nie jesteśmy do tych statków uprzedzeni

Organizacje rozumieją te inspekcje na swój sposób.

"Wiadomość, jaka płynie od włoskiego rządu, brzmi: ZABRANIA SIĘ RATOWAĆ życia ludzkie, które znajdują się w niebezpieczeństwie. Celem rządu jest zakazanie działalności organizacjom, które nadzorują, monitorują teren i ratują ludzi. Chcą, aby na Morzu Śródziemnym nie było świadków codziennego łamania praw człowieka, które ma miejsce przez politykę europejskich rządów (…)” – czytamy w oświadczeniu Mediterranea Saving Humans.

W tym samym tonie wypowiada się przedstawicielka Sea-Watch. - Rządy państw europejskich powinny przestać kryminalizować nasze akcje ratunkowe. Ratowanie ludzi na morzu to obowiązek, a nie przestępstwo. Nasze statki wykonują zadania, które w rzeczywistości leżą po stronie władz – podkreśla Tiziana Cauli.

Zarzuty odparła sama minister spraw wewnętrznych Włoch w wywiadzie dla telewizji RAI. - My nie jesteśmy w żaden sposób do nich [statków – red.] uprzedzeni – powiedziała 9 listopada Luciana Lamorgese.

- Statki kilku organizacji zostały zatrzymane ze względów technicznych, ponieważ mogły stanowić zagrożenie. (…) Open Arms kieruje się w stronę Libii i w stosunku do ich działań nie mamy żadnych uprzedzeń. Nie są w żaden sposób faworyzowani i nie będą, jeśli w kwestiach technicznych coś się nie będzie zgadzać – podkreśliła.

/25 listopada zwróciłam się z prośbą o szerszy komentarz do włoskiego MSW, gdzie usłyszałam, że w tej sprawie wypowie się minister transportu. Z tego resortu odesłano mnie z kolei do biura prasowego Straży Przybrzeżnej. Tam zapewniono mnie, że moje pytania, przesłane mailem, zostały przeczytane, ale na odpowiedź wciąż czekam/

lodka tonie
Ratownik Open Arms przeszukuje znalezioną łódź
Źródło: Open Arms

Unia planuje wprowadzić zasadę "obowiązkowej solidarności"

Jak wynika z tegorocznego światowego raportu o migracji ("World Migration Report 2020" organizacji IOM), liczba ludzi, którzy opuszczają Afrykę, ciągle rośnie. Ich głównym celem jest Europa.

Migracje do, wewnątrz i z Afryki w latach 1990-2019
Migracje do, wewnątrz i z Afryki w latach 1990-2019
Źródło: TVN24, IOM

O tym, gdzie dotrą, siłą rzeczy decyduje geografia. Tym, którzy pokonują szlak przez środkową część Morza Śródziemnego, najbliżej jest na niewielką Maltę i do Włoch. Sytuacja Italii nie jest dlatego łatwa.

Według danych włoskiego MSW od początku roku do 15 września do kraju przypłynęło ponad 21 tysięcy migrantów. To ponad trzy razy więcej niż w tym samym okresie roku 2019. Dopływają sami, przy pomocy wolontariuszy organizacji, Straży Przybrzeżnej, a czasem przypadkowych ludzi, rybaków, którzy pracują na morzu.

- Ma to miejsce w pełnym kryzysie na tle pandemii COVID-19, co stanowi dodatkowe trudności dla wszystkich państw, a szczególnie dla tych najbardziej narażonych na presję migracyjną – mówiła w listopadzie minister Luciana Lamorgese. - Pandemia skomplikowała wszystkie procedury – dodała.

Unia Europejska próbuje zreformować politykę migracyjną od kilku lat. We wrześniu tego roku Komisja Europejska przedstawiła długo wypracowywaną propozycję zmian w prawie dotyczącym migracji i systemu azylowego. Reformy mają odciążyć państwa południa Europy, takie jak Malta, Grecja, Cypr, Włochy i Hiszpania, które są pod największą presją. Komisja chce wprowadzić w Unii zasadę "obowiązkowej solidarności" i położyć nacisk na deportacje. Państwa, które nie będą chętne do pomocy w postaci przyjmowania uchodźców do siebie, mają mieć możliwość okazania tej "solidarności" w inny sposób, na przykład poprzez sponsorowanie ich powrotów.

Co ważne, projekt KE mówi jedynie o nielegalnych migrantach ekonomicznych, czyli tych, którzy nie mają szansy na uzyskanie azylu, bo nie uciekają na przykład przed wojną.

Ostateczny kształt tych zmian będzie zależał od negocjacji pomiędzy państwami członkowskimi i Parlamentem Europejskim, które trwają.

Otworzyła lokal, rozdała kanapki. "Mnie się to wydaje normalne"

Równolegle do negocjacji polityków i walki z kryzysem toczy się zwykłe życie. Każdego dnia na morzu giną kolejni ludzie. Według wyżej wspominanych statystyk, nawet kilka osób na dobę. Człowieka, któremu zaczyna brakować tchu i zachłystuje się zimną wodą, nikt nie pyta, czy uciekł z więzienia, czy jest migrantem ekonomicznym. Zegar tyka, a załogi statków stojących w portach czytają wiadomości o kolejnych zgonach i myślą: mogliśmy ich uratować.

Późnym popołudniem 17 listopada do małej miejscowości Nerano, niedaleko Neapolu, dotarło szesnaścioro młodych migrantów z Iraku i Iranu. Dwie kobiety i czternastu mężczyzn wysiadło z dwóch łodzi. Jeszcze zanim na miejsce dojechali policjanci i urzędnicy, zaczęli im pomagać lokalni mieszkańcy. Właściciele wędliniarni otworzyli zamknięty wcześniej lokal i zaczęli rozdawać kanapki.

BIAGIO CIOFFI
Właścicielka wędliniarni otworzyła zamknięty lokal i nakarmiła migrantów
Źródło: Bioagio Cioffi

- Mnie się to wydaje normalne, miałabym odmówić im wody i jedzenia? Jak tak można? Oni są ludźmi, ja jestem człowiekiem – komentowała później pani Rosa w rozmowie z dziennikarzem portalu Fanpage.it.

Ten sam odruch, który kazał jej otworzyć sklep, nie pozwala teraz morskim wolontariuszom spać spokojnie. Załoga każdego ze statków podkreśla: nie poddamy się, póki nie będziemy mogli znów zacząć ratować. "Naszą ostatnią misją będzie dopiero ta, po której nie będziemy już potrzebni" – zapowiada Open Arms.

***

Prokuratura w Agrigento (Sycylia) prowadzi postępowanie w sprawie śmierci półrocznego Josepha. Śledczy będą badać okoliczności zatonięcia pontonu, który wyruszył z Libii, sprawdzą też, czy pomoc ze strony włoskich służb nie mogła nadejść wcześniej.

Joseph został pochowany w białej trumience na cmentarzu dla migrantów na wyspie Lampedusa. O uroczystości pisze dziennik "Corriere della Sera": "Jego matkę, Joannę, cały czas podtrzymywały znajoma i psycholożka. Kobieta musiała też znaleźć siły, żeby zadzwonić do męża i poinformować go o stracie syna. Mężczyzna, murarz, nie płynął z nimi, bo nie mieli na to pieniędzy, wolał wysłać najpierw żonę i dziecko. Sam chciał dotrzeć później. Włochy miały być ich ziemią obiecaną, ale stały się miejscem, gdzie będą musieli na nowo ułożyć sobie życie naznaczone śmiercią synka”.

Zdjęcie z pogrzebu Josepha zamieścił w sieci burmistrz Lampedusy
Zdjęcie z pogrzebu Josepha zamieścił w sieci burmistrz Lampedusy
Źródło: facebook.com/'Totò Martello, sindaco di Lampedusa e Linosa'

Czytaj także: