|

Memento Moria

Rodzina uchodźców w obozie Moria
Rodzina uchodźców w obozie Moria
Źródło: UNHCR/Achilleas Zavallis

Wyobraź sobie, że pewnego dnia musisz opuścić swój dom, uciekając przed niebezpieczeństwem, katastrofą, a może wojną. To może się wydarzyć, prawda? Co wtedy zrobisz?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Tekst został opublikowany 11 października. Prezentujemy go w ramach przeglądu najważniejszych artykułów Magazynu TVN24 w 2020 roku.

Ma czerwoną koszulkę, granatowe spodenki i buciki na rzepy. Leży nieruchomo na plaży z twarzą w piasku, obmywany przez fale. Ciało dwuletniego Syryjczyka wyrzuciło na brzeg morze, które miało ponieść chłopca i jego rodzinę do lepszego życia. Łódź, którą próbowali dostać się na grecką wyspę Kos, dzień wcześniej zatonęła u wybrzeży tureckiego kurortu Bodrum. Ten chłopiec nie stał się dla nas kolejnym anonimowym migrantem, który zginął u bram Europy. On akurat miał imię. Nazywał się Alan Kurdi. Zdjęcie jego ciała, które obiegło media na całym świecie, nadało kryzysowi uchodźczemu ludzką twarz. Był wrzesień 2015 roku.

- To było prawdziwe przebudzenie. Poruszyło miliony ludzkich serc, w tym polityków, którzy ze łzami w oczach mówili: nigdy więcej. Pięć lat później ludzie dalej cierpią. I jest coraz gorzej – ocenia w rozmowie z portalem tvn24.pl Tima Kurdi, ciotka Alana.

Jej brat i ojciec chłopca, Abdullah, był jedynym z rodziny, który przeżył tamtą katastrofę. Oprócz małego Alana morze pochłonęło wówczas żonę mężczyzny i jego czteroletniego syna Galipa. Dziś Tima i Abdullah prowadzą fundację Kurdi Foundation, która pomaga uchodźcom. Kurdyjka twierdzi, że świat nie robi wystarczająco wiele w obliczu tragedii, która wciąż rozgrywa się na Morzu Śródziemnym – najbardziej zabójczej granicy morskiej na Ziemi.

- Stale przypominam ludziom ten moment, gdy zobaczyli zdjęcie mojego bratanka, i pytam ich: jak się wtedy czuliście? I co zrobiliście? - mówi Tima, zwracając się do każdego z nas.

Momo 2
Tima Kurdi: zdjęcie mojego bratanka to było prawdziwe przebudzenie
Źródło: tvn24.pl

Łodzie z migrantami przybijają do Lesbos prawie każdej nocy. Gdy przekraczają morską granicę między Turcją i Grecją, są sprowadzane na brzeg wyspy przez funkcjonariuszy Fronteksu – unijnej straży granicznej. Na miejscu pomagają im wolontariusze z organizacji pozarządowych, którzy zapewniają przybyszom koce oraz prowiant.

To, co jest piekłem dla migrantów, stanowi raj dla turystów. W miejscowych portach, obok statków ratunkowych organizacji pozarządowych, stoją zacumowane luksusowe jachty i motorówki. Kilkadziesiąt kilometrów od otoczonego drutem kolczastym świata, na plażach i w hotelowych basenach turyści sączą pina coladę, wylegując się na słońcu. Chcą złapać opaleniznę, nim wrócą do kontynentalnej Europy – tam, gdzie wegetujący na wyspie uchodźcy mogą nigdy nie dotrzeć.

W połowie września położony na Lesbos obóz Moria doszczętnie strawiły płomienie, pozbawiając dachu nad głową 13 tysięcy ludzi. Pożar, niczym sygnał SOS, ponownie zwrócił oczy świata na problem, z którym Europa zmaga się od lat. Moria to miejsce, w którym wartości, takie jak prawa człowieka i ludzka solidarność, zderzały się z bezlitosną biurokracją i obojętnością. To brama do wymarzonego świata, stanowiącą wrota i mur zarazem. Ten obóz stał się symbolem porażki Europy.

W języku greckim "moria" znaczy "głupota".

Piekło

Znajduje się za niewielką wioską o tej samej nazwie, 10 minut jazdy samochodem od największego miasta Lesbos – Mityleny. Droga do Morii wiedzie przez wzgórza, mijając rozpadający się port z czasów osmańskich oraz kompleks przemysłowy, aż dociera do zwęglonej dziś bramy frontowej. Granicę obozu, zbudowanego na terenie dawnej bazy wojskowej, wyznaczała metalowa siatka i kolczasty drut. Spoglądając przez ogrodzenie, można było pomyśleć, że patrzy się na morski terminal. Z tą różnicą, że wewnątrz dużych, białych kontenerów, ustawionych jeden przy drugim, zamiast towarów eksportowych znajdowali się ludzie. W tym zapomnianym przez Boga miejscu stanowiły one prawdziwy luksus. Większość mieszkańców obozu musiała zadowolić się namiotami bez podłogi i prowizorycznymi szałasami z palet pokrytych plandekami lub workami na śmieci.

Obóz Moria przed pożarem
Obóz Moria przed pożarem
Źródło: UNHCR/Achilleas Zavallis

Moria miała pierwotnie pełnić funkcję "centrum przyjmowania uchodźców", tak zwanego hotspotu, czyli - zgodnie z unijną strategią z 2015 roku - pierwszych drzwi do Europy. W ten sposób Bruksela chciała usprawnić funkcjonowanie oraz koordynację systemu migracyjnego i tym samym odciążyć państwa, stanowiące południową granicę Wspólnoty. Pięć lat temu u brzegów Włoch, Hiszpanii i Grecji każdego dnia lądowały setki, a czasem tysiące zdesperowanych ludzi. Obóz został wybudowany, by pomieścić trzy tysiące migrantów, którzy mieli być tam identyfikowani, rejestrowani oraz poddawani procedurze bezpieczeństwa. To tam weryfikowano ich tożsamość, sprawdzano paszporty, przesłuchiwano i pobierano odciski palców. W zależności od indywidualnej decyzji migranci mieli być kierowani do odpowiednich procedur następczych: złożenia krajowego wniosku o azyl, relokacji do innego państwa członkowskiego lub deportacji do kraju pochodzenia bądź tranzytu.

Obóz dla uchodźców Moria na greckiej wyspie Lesbos
Obóz dla uchodźców Moria na greckiej wyspie Lesbos
Źródło: PAP

Plan, który wyglądał rozsądnie na papierze, nie sprawdził się w praktyce. Biurokracja i brak wsparcia ze strony europejskich stolic sprawiały, że procedury przebiegały wolno i opieszale. Wiele państw unijnych nie chciało przyjmować migrantów, twardo sprzeciwiając się przymusowym kwotom uchodźców. Jednocześnie odsyłanie ludzi, którym odmówiono azylu, było często zwyczajnie niemożliwe. Swoje drzwi na migrantów zamykała nie tylko Europa, ale także ich własne ojczyzny, które wcale nie chciały ich z powrotem. Niektórzy przybysze umyślnie "gubili" dokumenty, by ukryć swoją narodowość. Palili za sobą mosty, nie chcąc wracać do świata, który zostawili za sobą. Każdy z nich przed czymś uciekał: przed wojną, prześladowaniem, biedą. Bez względu na to, czy w świetle naszego prawa był uchodźcą, czy nie.

Rodzina uchodźców w obozie Moria
Rodzina uchodźców w obozie Moria
Źródło: UNHCR/Achilleas Zavallis

Ludzie, którzy lądowali w Morii, zamiast paru tygodni - jak zakładał unijny plan - czekali na decyzję miesiące, a czasem lata. Obóz, który miał być ich furtką do Europy, stawał się dla nich więzieniem. W efekcie więcej osób przybywało na Lesbos, niż je opuszczało. Z czasem Moria zaczęła pękać w szwach. W szczytowym momencie znajdowało się w niej blisko 20 tysięcy ludzi - jedna piąta populacji wyspy i sześciokrotnie więcej, niż obóz był w stanie pomieścić zgodnie z wymogami. W wyniku przeludnienia Moria "rozlała się" na okoliczny gaj oliwny. W tak zwanej "dżungli", jak nazywali ją lokalni mieszkańcy, brakowało prądu i bieżącej wody. Ci, dla których nie starczyło miejsca po drugiej stronie ogrodzenia, często musieli spać na gołej ziemi. Podczas deszczu po obozie, między namiotami, płynęły strumienie śmieci i fekaliów.

Obóz Moria przed pożarem
Obóz Moria przed pożarem
Źródło: UNHCR/Achilleas Zavallis

- Zapach w Morii to jest coś, czego nie zapomnę do końca życia. Ten panujący tam fetor. W obozie była niewystarczająca liczba toalet i pryszniców (w pewnym momencie na jedną toaletę przypadało 400 osób). Zawsze brakowało jedzenia. Ludzie trzy razy dziennie ustawiali się w kolejkach po każdy posiłek, czekając w nich po cztery godziny. Właściwie stali w kolejce, zjadali posiłek i szli do kolejnej. Czasem ustawiali się w tych kolejkach o czwartej w nocy, wiedząc, że śniadanie rozpoczyna się o ósmej, a prawdopodobnie nie starczy go dla wszystkich - opowiada portalowi tvn24.pl Sonia Nandzik, współzałożycielka organizacji ReFOCUS Media Labs, która pomaga uchodźcom.

Jedzenie, na które tak czekali, było słabej jakości, czasem przeterminowane albo zepsute od upału. Zdarzało się, że duża część obozu trafiała do szpitala z powodu zatrucia. Nastoletni chłopcy w okresie dojrzewania otrzymywali racje żywnościowe liczące około 800 kalorii dziennie. Dostawali tyle, by przetrwać. - Trudno było znaleźć tam kogoś, kto miałby chociaż minimalną nadwagę. Wszyscy byli chudzi. Do tego ten tłok, ten ścisk sprawiały, że ludzie nie mieli tam żadnej prywatności – relacjonuje aktywistka.

Obóz stanowił istny tygiel kulturowy. Napięcia etniczne niejednokrotnie prowadziły do aktów przemocy. Za kolczastym ogrodzeniem wspólną przestrzeń musieli dzielić ludzie, którzy w swoim świecie byli dla siebie wrogami. Kurdowie ścierali się z Arabami, szyici z sunnitami. Ale przemoc rodziła się także z frustracji. Bójki w wielogodzinnych kolejkach po jedzenie, którego nie zawsze starczyło dla wszystkich, były tam na porządku dziennym. Podobnie jak kradzieże, pobicia i gwałty. Dziewczęta i kobiety bały się korzystać z toalet i pryszniców. Organizacje pozarządowe i psycholodzy alarmowali o pladze prób samobójczych w Morii. Na swoje życie targały się nawet dzieci.

- Te dzieci pochodzą z państw pogrążonych w wojnach, gdzie doświadczyły skrajnej przemocy i traumy. Zamiast otrzymać opiekę i ochronę w Europie, są narażone na strach, stres i akty przemocy, w tym seksualnej – alarmował we wrześniu 2018 roku Declan Barry, koordynator medyczny Lekarzy Bez Granic w Grecji. Według Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) dzieci poniżej 12. roku życia stanowiły jedną trzecią populacji obozu, kobiety - jedną czwartą.

- Morię uchodźcy nazywają "piekłem na Ziemi". Jeżeli spędza się tam dwa lata, to naprawdę w umysłach ludzi tworzy się takie piekło. To jeden z najgorszych obozów dla uchodźców na świecie, a na pewno najgorszy w Europie – przekonuje Nandzik. - To nie tylko kwestia pieniędzy, ale także organizacji, zarządzania. Grecja sobie nie dała rady, a Unia to zaniedbała – dodaje.

Ogień

Od dawna było gorzej niż źle. I wtedy nadeszła pandemia.

Gdy potwierdzono pierwszy przypadek koronawirusa w Morii, miejscowe władze zarządziły izolację obozu: zakaz wychodzenia i wchodzenia. Po drugiej stronie drutu kolczastego zachowanie dystansu i przestrzeganie zasad sanitarnych graniczyło z cudem. Stłoczeni, w warunkach uwłaczających ludzkiej godności, bez dostępu do opieki zdrowotnej, testów, a często nawet wody, mieszkańcy Morii zaczęli się buntować.

9 września zorganizowali protest przeciwko restrykcjom. Tego samego dnia, krótko po godzinie 22 ciemności na wyspie rozproszyły ogromne płomienie. W obozie wybuchł pożar. Ludzie w popłochu rzucili się do ucieczki, zostawiając na pastwę ognia cały swój i tak marny dobytek. Pożar strawił większość tego, co znajdowało się za metalową siatką, pozbawiając dachu nad głową 12 tysięcy osób. Następnego wieczoru Moria znowu stanęła w płomieniach. Żywioł zniszczył to, co ocalało minionej nocy, w tym ośrodek dla sierot i dzieci bez opieki. Rozprzestrzenił się także poza bramy obozu, obracając w popiół "dżunglę" namiotów w gaju oliwnym. Ewakuowano kolejny tysiąc migrantów.

Największy obóz dla uchodźców w Europie zniknął z powierzchni Ziemi. Dochodzenie w sprawie przyczyn pożaru wciąż trwa.

Pożar obozu Moria na wyspie Lesbos
Pożar obozu Moria na wyspie Lesbos
Źródło: Milos Bicanski/Getty Images

Gdy Europejczycy ze współczuciem śledzili doniesienia z Lesbos, na wyspie zrodziła się nadzieja. Migranci liczyli, że spalenie obozu przyspieszy ich podróż w głąb Europy. Skoro ich "więzienie" przestało istnieć, może miejscowe władze wreszcie pozwolą im zejść na stały ląd? Tę samą modlitwę powtarzali rodowici mieszkańcy wyspy, równie zmęczeni i zdesperowani obecnością przybyszów z Afryki i Bliskiego Wschodu. Kryzys uchodźczy, który na dobre wybuchł w 2015 roku, przekształcił ich małą ojczyznę w jedną wielką poczekalnię dla migrantów.

- Uchodźcy chcą móc podróżować swobodnie po Grecji. Zresztą swoboda przemieszczania się powinna być im gwarantowana, ale nie jest. Oni są nadal w tak zwanej "procedurze granicznej", chcą wyjechać na kontynent, lokalni chcą, żeby oni wyjechali, dla nich to już za dużo. Mimo dominującej niechęci do uchodźców na wyspie są też piękne gesty solidarności. Jednak wszyscy zgodnie twierdzą, że tego obozu nie powinno tam być – opowiada Nandzik.

"Nie chcemy znowu iść do piekła" – napisano farbą na kartonowym transparencie, trzymanym przez małego chłopca. Na nic jednak zdały się protesty migrantów oraz apele mieszkańców Lesbos. Wkrótce kilka kilometrów od zgliszczy Morii wyrosły nowe białe namioty – w założeniu znów tymczasowy obóz. Wielu zapewne znów utknie w nim na miesiące, a może nawet lata.

- Ten nowy obóz w prawie każdym aspekcie jest jeszcze gorszy niż Moria. Myślimy, że rząd się zorganizował, postawił piękne białe namioty w równych szeregach, wydaje nam się, że to rzeczywiście pomaga, a tam dzieje się tragedia. Nie ma toalet, brakuje pryszniców (jest dokładnie 35 toalet na 10 tysięcy osób), ludzie kąpią się w morzu, wiatr jest straszliwy, namioty już zwiało kilka razy. Nie ma żadnej izolacji od terenu – ci, którzy nie dostali łóżek, śpią praktycznie na gołej ziemi. Gdyby nie organizacje pozarządowe na miejscu, to ludzie by tam zamarzali – opowiada Nandzik. Przekonuje, że uchodźcy na Lesbos żyją w warunkach poniżej wszelkich standardów humanitarnych. - To ma miejsce na terenie Unii Europejskiej. Podobne warunki panują w obozach w Bangladeszu – zaznacza.

Gdy wybuchł pożar w Morii, Tima Kurdi uczestniczyła akurat w konferencji w Berlinie, gdzie promowała swoją książkę "The Boy on the Beach". - W ciągu ostatnich dwóch lat uważnie śledziłam sytuację w Grecji, w Morii i innych obozach. Naprawdę panują tam nieludzkie warunki. Nikt nie powinien tak żyć. Musimy odstawić politykę na bok i pomóc ludziom, którzy cierpią. To często są całe rodziny z dziećmi. Wszystkie państwa powinny podzielić się odpowiedzialnością, przyjąć część tych ludzi do siebie i dać im szansę na lepszą przyszłość. Zbudowanie kolejnego obozu nie jest rozwiązaniem – przekonuje Kurdyjka, której rodzina dzieliła ten sam los.

Część europejskich stolic wyraziła gotowość do pomocy uchodźcom. Dziesięć państw, w tym Niemcy, Francja oraz Wielka Brytania, zgodziło się przyjąć 400 dzieci ze spalonego obozu. Władze w Berlinie zaoferowały później ugoszczenie u siebie całych rodzin, łącznie 1750 osób. Jak informuje Sonia Nandzik, 30 września na ląd przetransportowano 700 osób, a dwa dni wcześniej – 550. Jednocześnie państwa takie jak Austria, Węgry czy Polska nie zamierzają otwierać swoich drzwi. - Jeśli poddamy się teraz presji, możemy popełnić te same błędy, które zrobiliśmy w 2015 roku – oświadczył austriacki kanclerz Sebastian Kurz.

- Podejście do kryzysu uchodźczego bardzo podzieliło Europę. Takie wydarzenie, jak pożar Morii jeszcze bardziej nas polaryzuje. Te osoby, które są za przyjmowaniem uchodźców, za tym, żeby jakoś działać także na miejscu, stają się jeszcze bardziej prouchodźcze. Natomiast ci, którzy od początku byli przeciwko przyjmowaniu uchodźców, stają się do tego coraz bardziej negatywnie nastawieni – twierdzi Nandzik. - Są takie wielkie symbole, jak pożar Morii, które nas bardzo, bardzo dzielą – dodaje.

kras pozar
Pożar w obozie Moria. Nagranie Karola Krasa z Lesbos
Źródło: Karol Kras

Fala

"Wir schaffen das" ("damy radę") – oświadczyła w sierpniu 2015 roku kanclerz Niemiec Angela Merkel, otwierając drzwi swojego kraju dla uchodźców. Te słowa rozpaliły nadzieję setek tysięcy ludzi, którzy uwierzyli, że Europa może stać się ich nowym, lepszym domem.

Tylko w październiku 2015 roku na Stary Kontynent przybyło 220 tysięcy ludzi, głównie z Syrii, Iraku oraz Afganistanu. Łącznie ponad milion w ciągu całego roku. Morze Śródziemne pochłonęło wtedy blisko cztery tysiące istnień. Większość przybyszów zmierzających do Europy drogą wodną lądowała na greckich wyspach. Tysiące z nich trafiło do obozów na Kos, Samos, Chios, Leros i Lesbos. Łodzie pełne ludzi przybijały także do brzegów innych państw na południu kontynentu.

Dziś, pięć lat po tamtych wydarzeniach, wciąż tysiące desperatów - mężczyzn, kobiet i dzieci - podejmuje to samo śmiertelne ryzyko. Wielu z nich ginie na morzu, zmierzając do swojej Ziemi Obiecanej. Na przestrzeni ostatnich sześciu lat to już blisko 20 tysięcy ofiar. Tylko w ciągu pierwszych czterech miesięcy tego roku drogą morską na Stary Kontynent dotarło blisko 17 tysięcy ludzi. Dla kilkuset to była ostatnia droga w życiu.

- Uchodźcy nadal napływają. Wiadomo, że to jest teraz mniejsza liczba z powodu pandemii. Jednak cały czas jest mnóstwo łodzi, które próbują przedostać się z Turcji, a które są zatrzymywane lub odsyłane z powrotem w stronę otwartego morza. Grecka armia próbuje odepchnąć te statki, nawet jeśli znajdują się na greckich wodach przybrzeżnych, i wysłać je z powrotem do Turcji. Ten kryzys trwa na każdym możliwym poziomie, od podróży, przez obozy, przez cały proces azylowy i to, co dzieje się później z uchodźcami, bo to jest już osobna tragedia. Sytuacja jest coraz gorsza. Nic się nie zmieniło, nie ma nowego pomysłu, jak sobie radzić z tym kryzysem uchodźczym. Nie ma dobrych rozwiązań na poziomie unijnym, a na pewno nie ma dobrych rozwiązań na poziomie greckim – przekonuje Nandzik.

Kryzys migracyjny od samego początku głęboko dzielił Europę. Państwa tak zwanej "pierwszej linii" - Cypr, Grecja, Hiszpania, Malta oraz Włochy - od dawna domagały się wprowadzenia obowiązkowej relokacji uchodźców. Stanowczo sprzeciwiały się temu kraje takie jak Austria i Dania oraz państwa Grupy Wyszehradzkiej. Ich rządy oczekiwały od Komisji Europejskiej bardziej elastycznego podejścia.

Podzielona wewnętrznie Unia Europejska oparła więc swoją strategię na współpracy z państwami tranzytowymi. W 2016 roku Bruksela podpisała umowę z Ankarą. W zamian za wsparcie w postaci 6 miliardów euro Turcja miała zatrzymywać u siebie Syryjczyków uciekających z ogarniętej wojną domową ojczyzny. W ten sposób zatamowano jeden z głównych "strumieni" uchodźców. Za sprawą porozumienia liczba osób nielegalnie przekraczających turecko-grecką granicę spadła z ponad 200 tysięcy w październiku 2015 roku do zaledwie 4 tysięcy w tym samym miesiącu roku następnego. Dwa lata później Rzym podpisał podobne porozumienie z Libią, będącą jednym z głównych państw tranzytowych. Hiszpania podjęła z kolei współpracę na rzecz ograniczenia migracji z Marokiem.

Na początku 2020 roku tama, jaką stanowiła Turcja, zaczęła przeciekać. W lutym prezydent Recep Tayyip Erdogan oświadczył, że jego kraj nie jest w stanie powstrzymać nowej fali syryjskich uchodźców i tym samym dotrzymać zapisów umowy z Unią. W związku z zaciętymi walkami w syryjskiej prowincji Idlib między siłami prezydenta Baszara al-Asada a rebeliantami wspieranymi przez Ankarę, w kierunku Turcji ruszyła kolejna rzesza uchodźców. W ciągu pierwszych miesięcy tego roku blisko milion Syryjczyków przekroczyło granicę z Turcją. Już wtedy na jej terenie przebywało ponad 3,7 miliona uciekinierów z Syrii.

- Unia Europejska jest laureatem Pokojowej Nagrody Nobla, a tak naprawdę w kwestiach kryzysu uchodźczego nic o tym nie świadczy. Zobowiązanie do tego, żeby ideę pokoju rozprzestrzeniać na świecie, absolutnie nie ma tu zastosowania. My troszczymy się o nas, o swoich. Jednocześnie Unia podpisuje umowy z krajami notorycznie łamiącymi prawa człowieka, takimi jak Libia, Maroko czy Turcja. To są umowy, których powinniśmy się wstydzić – mówi z goryczą Sonia Nandzik.

Powodów do wstydu jest więcej.

W 2019 roku Bruksela wstrzymała patrole łodzi ratunkowych na Morzu Śródziemnym. Wspólnota zdecydowała się na taki krok w obliczu głosów, że operacje te zachęcają mieszkańców Afryki i Bliskiego Wschodu do podejmowania śmiertelnego ryzyka. Jednocześnie Malta i Włochy zamknęły swoje porty dla statków organizacji pozarządowych, ratujących migrantów u wybrzeży Europy.

Tima Kurdi ze smutkiem patrzy na bierność unijnych przywódców. - Nikt nie marzy o tym, żeby zostać uchodźcą i spędzić resztę swojego życia w obozie. Wojna i bieda to dwie rzeczy, które zmuszają ludzi do opuszczenia swoich domów. I to te dwa problemy musimy rozwiązać – podkreśla.

"Niech toną". Reportaż Wojciecha Bojanowskiego
"Niech toną". Reportaż Wojciecha Bojanowskiego
Źródło: tvn24

Desperacja

Ogromne pontony wypełnione po brzegi postaciami w pomarańczowych kamizelkach, ze strachem wyrytym na wychudzonych twarzach. Ludzie stłoczeni tak ciasno, że zdają się być jedną masą, która lada moment wyleje się za burtę. Łodzie tak przeciążone, że ledwie unoszą się na wodzie. To obraz, który stał się symbolem kryzysu migracyjnego. Ale desperaci, którzy chcą dostać się do Europy za wszelką cenę, mają także inne opcje.

800 euro. Tyle musisz zapłacić przemytnikowi, by wykupić sobie miejsce w kontenerze. Zostaniesz w nim zamknięty razem z kilkudziesięcioma innymi osobami. Przemytnik zapewnia cię, że otworzy was, gdy tylko statek odbije od brzegu. Czekacie więc w milczeniu. Jesteście tak ściśnięci, że nie możecie się ruszyć. Przy takiej liczbie osób w środku momentalnie robi się gorąco i duszno. Z każdym oddechem tlenu jest coraz mniej. Mijają minuty, godziny, dni, ale nikt nie otwiera klapy. Tracisz poczucie czasu. Później czujecie, że wasz kontener zostaje zdjęty z pokładu. Ci z was, którzy jeszcze żyją, zaczynają krzyczeć i uderzać w blaszane ściany. Jeśli macie szczęście, ktoś w końcu was usłyszy i otworzy. Gdy resztkami sił wydostaniecie się na zewnątrz, zorientujecie się, że zamiast na greckiej wyspie lub włoskiej plaży, wciąż jesteście w Afryce.

Ten kryzys trwa na każdym możliwym poziomie, od podróży, przez obozy, przez cały proces azylowy i to, co dzieje się później z uchodźcami, bo to jest już osobna tragedia. Sytuacja jest coraz gorsza.
Sonia Nandzik

- Słyszałem wiele takich historii – opowiada 35-letni England z Nigerii. Ale - jak dodaje - są i tacy, którym się udaje. Na przykład jego brat, który kilka lat temu ukrył się pod pokładem łodzi płynącej do Europy. Po dziewięciu dniach jednostka dobiła do brzegów Hiszpanii. - Załoga znalazła ich dopiero, gdy zbliżali się do portu, więc mu się upiekło. Dziś mieszka w Europie, gdzie ma prawo stałego pobytu. Ostrzegł mnie jednak, żebym nie próbował iść w jego ślady. Powiedział, że to śmiertelnie niebezpieczna przeprawa, kilka dni bez jedzenia i picia, ryzyko, że cię znajdą i wyrzucą za burtę. Próbował mnie przekonać, że jemu udało się cudem, bo Bóg miał go w opiece – wspomina England. Ale on także marzył o lepszym życiu. Uzbierał więc pieniądze i razem z dwoma przyjaciółmi zapłacił przemytnikowi w Abidżanie, stolicy sąsiedniego Wybrzeża Kości Słoniowej, za transport statkiem do Europy.

Migranci z Afryki u wybrzeży Malty
Migranci z Afryki u wybrzeży Malty
Źródło: U.S. Navy

- Przemytnik powiedział nam, że kapitan o wszystkim wie i ma jego zgodę, ale to było kłamstwo. Sprowadził nas do maszynowni i kazał siedzieć cicho. Tuż po tym, jak statek odbił od nabrzeża, kapitan nas znalazł. Zaczął do nas strzelać. Przerażeni rzuciliśmy się do ucieczki. Chwilę później zobaczyłem, jak kula trafiła mojego przyjaciela. Drugi wyskoczył za burtę i nigdy więcej nie wypłynął. Obaj zginęli na moich oczach. Byłem jedynym z naszej trójki, który uszedł z życiem. Trafiłem do więzienia, ale dałem w łapę komu trzeba i kilka dni później wyszedłem na wolność. Poprzysięgłem sobie, że nigdy więcej nie podejmę takiego ryzyka – opowiada mi England, który do dziś nie opuścił Afryki. Było mu głupio przyznać przed rodziną, że stracił pieniądze i dał się oszukać. Został więc w Abidżanie, a rodzinie powiedział, że mieszka w Anglii. Stąd ksywka England, którą złośliwie nadali mu kumple.

- Przemytnicy okłamują cię na każdym kroku – przekonuje Nigeryjczyk. - Oferują ci nawet tak zwane "ciasteczka życia". Mówią, że jak je zjesz i popijesz wodą, to urosną ci w brzuchu i nie będziesz czuć głodu przez kilka dni. Jesteś zdesperowany, ufasz im, bo chcesz im wierzyć. Więc kupujesz od nich kilka takich ciasteczek, sądząc, że ocalą ci życie. Ale to wszystko kłamstwo – podkreśla.

***

- Mam głęboką nadzieję, że światowi przywódcy usiądą razem przy stole i wspólnie znajdą trwałe rozwiązanie, by położyć kres ludzkiemu cierpieniu. Mogą inwestować i próbować "naprawić" te kraje, z których pochodzą uchodźcy. Dawać im więcej możliwości zdobycia pracy, dostępu do opieki zdrowotnej, ale tak długo, jak nie uda się przywrócić pokoju w ich państwach, ludzie będą uciekać ze swoich domów i nic nie będzie w stanie ich powstrzymać – przekonuje Tima Kurdi.

Kurdyjka opuściła Syrię na wiele lat przed wybuchem krwawej wojny domowej. Powolny upadek ojczyzny obserwowała z oddalonej o ponad 9 tysięcy kilometrów Kanady. Widziała tragedię i śmierć swoich najbliższych. Jako aktywistka, podróżując po świecie, miała także okazję zobaczyć dramatyczną rzeczywistość rodzin zamkniętych w obozach dla uchodźców. Ludzie ludziom zgotowali ten los. Mimo to Tima - jak mówi - wciąż wierzy, że większość z nas ma dobre serca.

- To ty jesteś tą osobą, która może zmienić świat. Przerwij swoje milczenie. Zabierz głos. Wyciągnij rękę do ludzi, którzy cię potrzebują. Idź do swoich polityków, napisz do nich list i poproś, by otworzyli wasze granice, by przyjęli do siebie rodziny. Chciałabym, żeby wszyscy zrozumieli, że uchodźcy to także ludzie, jak my wszyscy. Nie ma żadnej różnicy między nimi i nami. Spójrzcie na nich jak na szansę. Kiedy sprowadzamy rodzinę w bezpieczne miejsce i pomagamy jej zbudować przyszłość na nowo, skupiając się przede wszystkim na dzieciach, inwestujemy w nie. Może nie za rok, może nie za dwa, ale w końcu odpłacą państwu, które otworzy dla nich swoje drzwi – przekonuje ze łzami w oczach.

- Wyobraź sobie, że pewnego dnia to ty musisz opuścić swój dom, uciekając przed niebezpieczeństwem, katastrofą, a może wojną. To może się wydarzyć, prawda? Co wtedy zrobisz? – pyta Tima. I dodaje: - To właśnie zrób dla tych ludzi. Nie zamykaj przed nimi drzwi, gdy pukają, prosząc o pomoc. Otwórz je, powitaj ich i uratuj im życie.

Na całym świecie jest obecnie 20 milionów uchodźców. Ponad połowę z nich stanowią dzieci.

Czytaj także: