Marzysz o karierze profesjonalnego fałszerza dokumentów? Oto kilka kluczowych rad: zawsze pisz lewą ręką, pochylając wyrazy w inną stronę niż zwykle. I koniecznie używaj drukowanych liter! Albo wręcz przeciwnie, bazgraj, jakby jutra miało nie być. Co prawda, spektakularnej kariery nie zrobisz, ale za to oszczędzisz pracy biegłemu. Pismoznawca zawsze cię rozgryzie - nawet jeśli nauczysz się pisać na nowo. Byli tacy, którzy próbowali.
Pamiętnik żydowskiego lekarza uwięzionego w Auschwitz był dokumentem absolutnie przełomowym. Nie tylko dlatego, że o losach medyków zmuszonych do pracy w obozach koncentracyjnych wiadomo stosunkowo niewiele. Prof. Salamon Ferencz Fülöp Grósz Chorin, oprócz szczegółów eksperymentów prowadzonych przez Josefa Mengelego, opisał także udział Watykanu w ucieczce nazisty przed Sowietami w 1945 roku. "Straszliwy skandal, jeśli dałoby się to udowodnić" - pisze w opublikowanym przez Instytut Pamięci Narodowej artykule "Walizka Mengelego" prof. Bogdan Musiał, badający pamiętniki Grósz Chorina.
O ekspertyzę memuarów poprosiła prof. Musiała jego nowa znajoma, a zarazem bliska przyjaciółka wnuczki Grósz Chorina. Spadkobierczyni lekarza, jak wspomina prof. Musiał, została mu przedstawiona jako "profesor Magdolna Nicoletta Krisztina Kaiser-Batthyány-Szentágothay, węgierska hrabina ze strony matki, wirusolog na uniwersytecie w Zurychu, osobista lekarka i bliska znajoma obecnego papieża oraz jego niemieckiego poprzednika Benedykta XVI".
Ponieważ nic w tej historii nie jest prawdziwe, nie ma przeciwskazań, by utytułowaną sukcesorkę nazywać po prostu Nicolettą.
Nicoletta zdradziła, że jej dziadek podczas pobytu w Auschwitz pisał pamiętniki, które udało mu się zabrać ze sobą podczas ucieczki. Teraz polski badacz dostał szansę zapoznania się z nimi - i skwapliwie z niej skorzystał. Treść memuarów, spisanych w kieszonkowym kalendarzu medycznym z 1936 roku, była wstrząsająca, ale na pierwszy rzut oka nie wzbudziła w historyku poważniejszych wątpliwości. Grósz Chorin opisywał swój pobyt w Auschwitz i współpracę z Mengelem, do której został zmuszony. "Brzmiało to autentycznie i jakże zachęcająco dla naukowca" - relacjonuje prof. Musiał. Cała autentyczność znikła na 165. stronie pamiętnika, gdzie w oczy profesora rzucił się siedmiocyfrowy numer telefonu do obozu.
Taki jak ten, który wszedł do użytku w 2001 roku.
Pamiętnik był fałszerstwem, a cała historia Grósz Chorina mistyfikacją. Pozostało ustalić, kto i dlaczego zadał sobie tyle trudu, by zorganizować tę farsę. Jak przyznaje prof. dr hab. Ewa Gruza, ekspertka w dziedzinie kryminalistyki, którą prof. Musiał poprosił o wykonanie analizy pismoznawczej pamiętnika, fałszerz wspiął się na wyżyny kreatywności, by wypaść wiarygodnie. - To był pewnego rodzaju majstersztyk, bo ten rzekomy pamiętnik z Auschwitz był fałszowany na kalendarzu, który faktycznie pochodził sprzed wojny. Czyli podłoże, na którym ta osoba spisywała swoje "przeżycia" z obozu, było autentyczne - tłumaczy prof. Gruza. Gdyby nie prymitywny błąd w postaci współczesnego numeru telefonu, fałszerstwo mogłoby jeszcze długo nie zostać dostrzeżone.
Pismoznawczyni orzekła, że cały pamiętnik został przygotowany przez jedną osobę, której tożsamość udało się ustalić dzięki próbkom zdobytym przez prof. Musiała. Okazało się, że w sekwencji "profesor Magdolna Nicoletta Krisztina Kaiser-Batthyány-Szentágothay, węgierska hrabina ze strony matki, wirusolog na uniwersytecie w Zurychu, osobista lekarka i bliska znajoma obecnego papieża oraz jego niemieckiego poprzednika Benedykta XVI" tylko pierwsze imię było prawdziwe. Magdolna Beretka urodziła się 20 lipca 1950 r. w serbskim miasteczku Bečej. Była córką drobnego urzędnika i gojką.
Biegła porównała pismo w pamiętniku z notatkami Nicoletty/Magdolny, dostarczonymi przez historyka, i nie miała wątpliwości, że sporządziła je ta sama osoba.
Od 2001 roku, jak ustalił prof. Musiał, Magdolna zawodowo wyłudzała pieniądze pod pozorem działalności charytatywnej. Czasem udawała, że buduje szpitale i kopie studnie, a czasem, że zwalcza głód w Afryce lub pomaga sierotom. Inaczej mówiąc, praktykowała standardowe aktywności znudzonej bogaczki, nie budząc większych podejrzeń ani w ofiarodawcach, ani w pozostałych członkach socjety. A pieniądze płynęły, nie tylko na akty postkolonialnej dobroczynności, ale też na fotel do masażu dla papieża Benedykta XVI lub buty i tort urodzinowy dla jego następcy. Żadnego z tych fantów przywódcy Kościoła katolickiego nigdy nie zobaczyli.
W 2018 roku Magdolna została skazana na cztery i pół roku więzienia.
Numer telefonu zdemaskował fałszywy pamiętnik. Być może jednak "hrabina" wciąż miała szansę udawać niewinną ofiarę okrutnego żartu? Te drzwi zostały zatrzaśnięte, gdy prof. Ewa Gruza potwierdziła, że to Serbka jest autorką zapisków. Trudno wyprzeć się śladu, który dosłownie umieszcza falsyfikat w naszych rękach.
Z linijką na fałszerza
Profesor Ewa Gruza od 38 lat pełni funkcję biegłej w polskich sądach, jest też profesorką nauk prawnych w Katedrze Kryminalistyki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego i członkinią zarządu Polskiego Towarzystwa Kryminalistycznego. Jej dziedzina ekspertyzy to badanie dokumentów. A jednak zapytana o "grafologię" stanowczo zaprzecza, by miała z tym zagadnieniem cokolwiek wspólnego.
- Ekspertyza badań dokumentów zajmuje się badaniem, czy tekst nie został przerobiony lub podrobiony. Ten dział, gdzie zajmujemy się identyfikacją wykonawcy, nazywamy grafoskopią. Natomiast grafologia, mimo że ma przyrostek "logia", to tak naprawdę psychologia pisma. Czyli coś, co skupia się na odpowiedzi na pytania: jakie predyspozycje ma ta osoba, jakie skłonności, cechy charakteru? To nie ma waloru nauki - podkreśla stanowczo nasza rozmówczyni. - Grafologia ma więcej wspólnego z tym, czym zajmuje się pan Jackowski [Krzysztof Jackowski - polski jasnowidz, angażujący się w głośne sprawy kryminalne - red.] niż ze mną - dodaje z rozbawieniem.
Do kosza można też wyrzucić ukochane narzędzia wizualne twórców filmów i seriali. Chociaż programy komputerowe mają w pracy pismoznawcy szerokie zastosowanie, to maszyna robiąca "ping!" i podświetlająca na monitorze jaskrawym kolorem identyczne zawijasy w "g" lub "j" (po niecałych 30 sekundach analizy; 45, jeśli mamy do czynienia z kinem niezależnym) nie istnieje. Istnieją za to lupa, linijka oraz mikroskop.
- Podstawą są wszelkiego typu linijki, obecnie zastępowane przez programy komputerowe, a także lupy i mikroskopy. Przy czym nie są to mikroskopy bardzo powiększające, bo przy bardzo dużych powiększeniach pewnych cech nie widzimy - tłumaczy prof. Gruza. Jak dodaje, specjalistyczne narzędzia do analizy dokumentów produkują dwie firmy, Foster + Freeman i Projektina. - Te urządzenia na przykład pozwalają nam dokument oświetlać w świetle skośnym, przechodzącym, które też jest istotne przy ocenie sposobu kreślenia linii i płynności tego kreślenia - wyjaśnia biegła.
Programy komputerowe pozwalają oszczędzić naukowcom mozolnych pomiarów. - Kiedyś wszystko się mierzyło. Jeśli badaliśmy proporcje elementów śródlinijnych do nadlinijnych i podlinijnych, to trzeba było to wszystko wymierzać. Jak analizujemy pole pisma, czyli wyznaczamy wielokąt w tych samych punktach na dwóch podpisach, i patrzymy, czy jego pole jest zbieżne - to kiedyś robiliśmy to ręcznie. W tej chwili są programy komputerowe, które wspomagają w tym zakresie ekspertyzę, pozwalają wskanować nam taki tekst czy podpis, wyznaczyć te punkty i program je nam automatycznie przelicza, co jest ogromną pomocą - mówi prof. Gruza.
Technologia ułatwiła pracę biegłym w ten sam sposób, w jaki wynalezienie odkurzacza ułatwiło życie ludziom lubiącym czystą podłogę. To, że już nie trzeba biegać z miotłą, nie oznacza, że obędzie się bez zmęczenia i strzykania w kręgosłupie.
- To jest praca dość wyczerpująca. Nie jest tak, że można sobie siedzieć nad tym przez siedem godzin. Raczej się patrzy, patrzy, patrzy, człowiek zaczyna być zmęczony i musi odejść i zająć się czymś innym, oczyścić sobie wzrok i umysł z patrzenia, i patrzy się od początku, mierzy i liczy. Patrzy się w ten mikroskop, w lupki, to praca dość wyczerpująca. I niestety z punktu widzenia osoby, która miałaby się przyglądać z zewnątrz, nudna - przyznaje ekspertka.
To przypuszczalny powód, dla którego prawdziwych pismoznawców w popkulturze zastąpili grafolodzy, z programami analizującymi każdą literę i dramatycznym "ten testament podrobił nowozelandzki kominiarz ze złotym zębem, tylko oni tak łączą s i t!" tuż przed przerwą reklamową. Jak przyznaje nasza rozmówczyni, "gdyby rzetelnie pokazać pracę ekspertów, to serial byłby zarżnięty, a widzowie by usnęli".
Literka po literce
Patrzy się, mierzy i liczy - bo w piśmie ręcznym jest wiele elementów wartych obejrzenia i zmierzenia. Tu przestaje być nudno.
Jak tłumaczy prof. Gruza, używana obecnie w Polsce metoda graficzna porównawcza badań skupiła w sobie wszystkie wcześniejsze metody. Pismoznawca, gdy dostaje do analizy tekst, nie zaczyna od jego szczegółowych cech, tylko od elementów ogólnych. Ustalany jest między innymi stopień wyrobienia pisma i to, jak sprawnie autor posługuje się długopisem.
- Pismo dzielimy na klasy. Pismo o niskim stopniu wyrobienia jest bardziej "elementarzowe", średni lub wysoki stopień wyrobienia to pismo o mocno wyrobionych cechach - tłumaczy ekspertka. Innym elementem, który odróżnia nasz charakter pisma, jest impuls (literowy, sylabowy lub wyrazowy). To ciąg znaków, który zapisujemy bez odrywania środka piśmienniczego od kartki. Biegły zwraca też uwagę na odległość między wyrazami i na proporcje między środkową częścią linijki a tym, co "wystaje" nad i pod nią. Na każdy skromny zawijas pod "g" i fantazyjny daszek nad "t".
Nie wszystko, co warte zbadania, wymaga lupy i mikroskopu. Swoje pięć minut dostaną ci wszyscy, którzy rozpoczynają wysyłanie pozdrowień z Mielna od zamaszystego "Najmilsza Ciociu!", by po chwili z zakłopotaniem drobić (czasem zawijając ostatnie słowa na milimetry wolnej przestrzeni w poprzek pocztówki) coś o całusach i uściskach i liczyć na to, że ktoś najmilszej cioci przeczyta ten maczek.
- Patrzymy na topografię zapisu, która dla bardzo wielu osób jest mocno indywidualna. Chodzi o to, jak sobie planujemy tekst na kartce papieru. To jest bardzo fajnie widoczne na kopertach. Jeśli damy wielu osobom identyczne koperty, to okaże się, że każda z nich inaczej ułoży dane adresata i nadawcy. Mamy jakąś swoją wewnętrzną estetykę komponowania tego pisma na papierze - wyjaśnia prof. Gruza.
Wprawne oko dostrzeże też takie niuanse, jak nacisk długopisu na kartkę. Tam, gdzie grafolog przypuszczalnie znalazłby informację o relacjach autora z ciotką, pismoznawca uzyskuje twarde dane do przeanalizowania. - To, jak mocno przykładamy środek pisarski do podłoża, to też jest rzecz, nad którą nie panujemy. Jeżeli są podpisy bardzo mocno wyrobione, to wtedy ta naciskowość ma bardzo istotne znaczenie - podkreśla ekspertka.
Cechy ogólne, jak zaznacza nasza rozmówczyni, nie wystarczają, by zidentyfikować piszącego. Jednak pozwalają zawęzić grono podejrzanych. - Identyfikując dwa rękopisy i sprawdzając, czy mają tego samego wykonawcę, w pierwszej kolejności patrzymy, czy cechy ogólne są takie same. Jeśli są, to przechodzimy do dalszej część badań. Patrzymy na tak zwane cechy szczegółowe. Przy nich skupiamy się na tym, w jaki sposób buduje się każdą literę, jak się łączy znaki stojące obok siebie. Wtedy patrzymy na cechy indywidualne: miejsce rozpoczynania określonego znaku, miejsce kończenia, na jakość połączenia liter, naciskowość, przyzwyczajenia w zakresie stawiania znaków diakrytycznych, jak stawiamy przekresy, czyli na przykład poprzeczkę na t lub ł. Analizujemy te cechy, których, jeśli ktoś sfałszuje pismo, nigdy nie jest w stanie podrobić idealnie. My się nie zastanawiamy, jak piszemy, robimy to automatycznie - podkreśla biegła.
Litera nie musi być skomplikowana, by naprowadzić pismoznawcę na nasz trop. Skromne o jest tego dowodem - nie tylko ma 360 punktów, w których można zacząć je kreślić, ale też może być w różny sposób pochylone, wydłużone lub spłaszczone. - To są wszystko takie cechy, które analizujemy w stosunku do każdego znaku i znaków między sobą. Jeżeli tam widzimy, że to są wspólne cechy, że osoba tak samo pisze, ma ten nawykowy sposób kreślenia znaków, jeśli mamy zbieżność w zakresie cech ogólnych, cech szczegółowych, to identyfikujemy, że wykonawcą dwóch rękopisów jest ta sama osoba - mówi prof. Gruza.
Jak podkreśla biegła, mimo dość powszechnego przekonania, że niektóre rodzaje dowodów mogą być podstawą do wydania wyroku skazującego, a inne nie, to w sądzie taka hierarchia nie istnieje. - Nie ma czegoś takiego w polskim procesie, jak ustawienie ważności dowodów, "jednym wierzymy bardziej, a innym wierzymy mniej". Wszystko zależy od tego, jaki to jest dowód, gdzie znaleziony, jak zabezpieczony, jakie są metody badania - tłumaczy nasza rozmówczyni. Daktyloskopia, pismoznawstwo, osmologia lub badania DNA - każda z ekspertyz może zaważyć na opinii sądu.
- Przyczyną bardzo wielu niesłusznych skazań (a to jest tematyka, którą się od dłuższego czasu zajmuję) jest uwierzenie w wymuszone przyznanie się oskarżonego do przestępstwa. W bardzo wielu przypadkach, nie tylko w Polsce, okazało się, że procedury przesłuchania, oparte na psychicznym znęcaniu się nad osobą przesłuchiwaną, powodują, że ludzie przyznają się do niepopełnionych zbrodni. W Polsce mamy takie kazusy, że ludzie zostali skazani na długoterminowe kary pozbawienia wolności wyłącznie na tym jednym dowodzie, przy braku jakichkolwiek śladów pozostawionych na miejscu zdarzenia. To pokazuje, że nie ma czegoś takiego jak hierarchizowanie dowodów - mówi biegła.
Jest natomiast coś takiego jak dowód poszlakowy. - To jedno z najtrudniejszych zagadnień, z uwagi na to, że dowód poszlakowy budujemy z drobnych informacji, pozornie ze sobą niepowiązanych. Jeśli jednak zaczniemy je łączyć z miejscem zdarzenia, to układają się w logiczny ciąg zdarzeń. Sprawca na miejscu zdarzenia nie pozostawia śladów, lub pozostawia, ale policja ich nie zabezpieczyła w sposób prawidłowy. Ale miał motyw, przehandlował telefon komórkowy, który ofiara utraciła, dał kartę do bankomatu swojemu kuzynowi i ten kuzyn wyciągnął pieniądze z bankomatu na konto ofiary... Każdy z tych elementów łączy potencjalnego sprawcę z miejscem zdarzenia - biegła wyjaśnia, że ślady pośrednie, "jak byśmy ich nie układali, za każdym razem na końcu wskażą na sprawcę".
- W polskich warunkach badania dokumentów są uważane za taki rodzaj środka dowodowego, który daje nam pewność. Chociaż może nie aż taką, jak daktyloskopia czy genetyka, bo tu można stworzyć bazę danych i porównywać, są też bardzo jasno określone wytyczne. Na przykład w daktyloskopii jest to 12 cech - przyznaje ekspertka.
Najważniejsze dyktando
Razem z maszyną robiącą "ping!" i wypluwającą precyzyjne wyniki badania pisma między bajki trafia klisza o porównywaniu pisma w Ważnym Kryminalnym Dokumencie (w tej roli zazwyczaj list pożegnalny, testament lub żądanie okupu) do listy zakupów lub przepisu na naleśniki, przypadkowo znalezionych w mieszkaniu podejrzanego bądź ofiary. By zweryfikować autentyczność tekstu, potrzebne są próbki, dużo próbek.
- Musimy mieć materiał porównawczy, sporządzony tym samym rodzajem pisma, czyli albo zwykłym, albo drukowanym. Założenie jest takie, że teksty porównawcze powinny być przynajmniej trzykrotnie obszerniejsze. Takich tekstów porównawczych przede wszystkim szukamy w codziennym życiu, czyli zbieramy to, co pozostawiamy po sobie w postaci tekstów pisanych - tłumaczy prof. Gruza.
Jak zaznacza, materiał porównawczy nie może być zbyt stary, musi pochodzić z tego okresu, w którym wykonany został badany dokument. Wszystko dlatego, że nasze pismo stale ewoluuje. - Możemy podpisy ściągać z różnych źródeł, ja dość często robię teraz ekspertyzy dla postępowań lustracyjnych. Wówczas szukamy tekstów i podpisów składanych w latach 70. lub 80., kiedy podpisywano lojalki o współpracy z SB. Wtedy się szuka na uczelniach i w zakładach pracy, gdzie podpisy były składane w tym samym okresie - mówi pismoznawczyni.
Dlatego w najlepszym interesie fałszerzy testamentów jest zlikwidowanie wszelkich próbek pisma, które pozostawił po sobie denat. To brzmi jak prosty sposób na zniweczenie wysiłków biegłego… jednak prof. Gruza ma dla fałszerzy złą wiadomość.
- Jest bardzo mało prawdopodobne, że nic nie znajdziemy. Nawet kiedy ludzie się kompletnie upierają, że po takiej osobie nic pisanego nie pozostało, to my zawsze jako eksperci podpowiadamy: dożywotnio przechowywane są wnioski o wydanie dokumentów. Są też miejsca pracy, wnioski o urlopy. Są akta osobowe, pisma do urzędów, podania o zasiłki i zapomogi. To tylko tak naprawdę kwestia chęci organu procesowego, który nam zleca badania. Jeśli jest dobra współpraca między ekspertem a organem, to my podpowiadamy, gdzie szukać materiału - dalej biegła wymienia kartki i listy wysyłane rodzinie i przyjaciołom, a nawet zeszyty z przepisami. Nawet ten przepis na naleśniki będzie miał swoje pięć minut, jeśli zajdzie taka konieczność.
Nie da się natomiast stwierdzić autentyczności tekstu pisanego, jeśli jedyną próbką jest nagranie audio. Wówczas nie pomoże ani pismoznawca, ani lingwista. - W badaniach kryminalistycznych generalnie zasada jest jedna: to są badania porównawcze. Czyli trzeba coś porównać z czymś. Jeśli rodzina poniszczyła wszystkie pamiątki po zmarłym tak, że nic nie znajdziemy (a to jest mało prawdopodobne), a następnie zaczyna kwestionować testament, to po prostu nie ma możliwości, żeby przeprowadzić badania. Żadne ślady audio i badanie sposobu wypowiedzi nie wchodzi w rachubę, bo my zupełnie inaczej mówimy i piszemy. Kiedy rozmawiamy, tembr głosu i akcentowanie dają wypowiedzi pewien zrozumiały kontekst. Gdybyśmy to spisali słowo w słowo, to okazałoby się, że to jest bełkot, z którego nie wiadomo, co wynika. Dlatego nie porównujemy słowa mówionego z tekstem pisanym - podkreśla prof. Gruza.
Podczas badań na jedną stronę tekstu kwestionowanego (na przykład testamentu lub notatki pożegnalnej) powinny przypadać przynajmniej trzy strony materiału porównawczego. Inaczej jest w przypadku badania autentyczności podpisów, tych powinno być… 20 razy więcej. Jak wyjaśnia nasza rozmówczyni, biegli na potrzeby ekspertyzy mogą otrzymać podpisy, które składamy w bankach oraz przy wyrabianiu dokumentów.
- My o tym mówimy "materiał bezwpływowy", bo on nie ma żadnego związku z ekspertyzą - tłumaczy prof. Gruza. I dodaje: - Ten materiał uzupełniamy tak zwanym materiałem pobranym. Jeśli zależy nam, żeby otrzymać materiał pobrany na potrzeby ekspertyzy i możemy taki tekst dowodowy przedyktować, to go dyktujemy podejrzanemu. Jeżeli natomiast z różnych przyczyn nie możemy przedyktować, to wtedy rolą eksperta jest ułożenie tekstu zawierającego te same słowa i frazy, które się znajdują w tekście dowodowym.
Przypuszczalny autor kwestionowanego dokumentu bierze wówczas udział w najważniejszym dyktandzie swojego życia. Pobierane od niego podpisy składane są natomiast w takich samych ramkach i na takim samym podłożu, jak te na badanym dokumencie. Jeśli mamy do czynienia z podpisem na mandacie, składanym na kierownicy lub dachu samochodu, biegły podczas pobierania próbek stara się odtworzyć te warunki. - Próbki do analizy dobrze jest pobrać w równie niewygodnych warunkach, chociaż cechy pisma pozostają niezależnie od tego - zaznacza nasza rozmówczyni.
Podrabiana baletnica
Na biurku pismoznawcy najczęściej lądują testamenty, umowy, dokumenty osobiste i listy pożegnalne napisane przez osoby, które odebrały sobie życie. To jednak nie wszystko.
- Bada się bardzo różne rzeczy. Z takich ciekawszych były anonimy okupowe, w których dwójka bardzo młodych ludzi, nastolatków, chciała wyłudzić opłaty i dodatkowe pieniądze od znanych przedsiębiorców - wspomina prof. Gruza. Jako jedną z najdziwniejszych fałszywek, jakie przyszło jej badać, biegła wspomina zaświadczenie o ukończeniu szkoły baletowej. Inne świadectwa szkolne też się zdarzają.
Nasza rozmówczyni wspomina nietypową ekspertyzę, na potrzeby której odpowiadała przy tablicy. Dosłownie. - Identyfikowałam napis na tablicy szkolnej, wykonany kredą. Ktoś napisał bardzo obelżywe słowa pod adresem nauczycielki - mówi prof. Gruza. Jak zaznacza, wszystko zostało przeprowadzone bardzo profesjonalnie, a próbki pisma zostały pobrane ze sprawdzianów i kartkówek. Autora napisu udało się namierzyć.
Niektórych rzeczy dziś już podrobić się nie da, na przykład zaświadczenia o niekaralności, które obecnie jest jednolitym drukiem. - Kiedyś to był blankiet, który wypełniało się ręcznie, szło się do Krajowego Rejestru Skazanych i oni podbijali pieczątkę, czy się jest notowanym, czy nie. Ktoś, kto nie był notowany, brał takie zaświadczenie, a następnie to było przerabiane, żeby wpisać tam dane osoby, która była wcześniej karana, a było jej potrzebne zaświadczenie. Podrabiane były też bilety komunikacji miejskiej - dziś już wiadomo, że nie są, bo są dużo lepiej zabezpieczone. Właściwie to nie ma takiego dokumentu, którego by nie chciano sfałszować, podrobić lub przerobić. Była cała seria starych dowodów osobistych książeczkowych podrobionych w sposób tak strasznie nieudolny, że na pierwszy rzut oka to było widać - wylicza nasza rozmówczyni.
W swojej karierze prof. Gruza badała również notatki znalezione w nielegalnej rozlewni alkoholu. Wodę, spirytus i barwnik mieszano w pralkach, a osoby za to przedsięwzięcie odpowiedzialne prowadziły szczegółową ewidencję. - Sprawcy trzymali na wewnętrznej części dłoni kartoniki, na których pisali, ile mają "konjaków" i "łiski". Nietypowy był zarówno ten sposób kreślenia wewnątrz dłoni, jak i błędy ortograficzne - mówi nasza rozmówczyni.
Jak wskazuje biegła, często badania wymagają testamenty. Spadkobiercy nie zgadzają się z ostatnią wolą zmarłej osoby i biorą sprawy w swoje ręce. Jedna z takich spraw szczególnie utkwiła w pamięci prof. Gruzy. - To była sprawa dwóch staruszek w sądzie cywilnym. Panie miały ponad 90 lat. Jedna z nich zmarła i rodzina starała się nie dopuścić do tego, by siostra odziedziczyła po niej majątek w postaci mieszkania w Warszawie - wspomina biegła.
Jak zaznacza, próby dyskwalifikacji testamentu (według badającej go pismoznawczyni - autentycznego) i zdyskredytowania spadkobierczyni rodzina obu staruszek przeprowadzała "w sposób najbardziej obrzydliwy". - Próbowali ją umieścić w jakimś ośrodku, próbowali ją ubezwłasnowolnić, później kierowali na nią podejrzenia, że zamordowała swoją siostrę. Wszystko po to, żeby przejąć ten majątek. I bezmiar okrucieństwa ludzi, chcących uzyskać wcześniej to mieszkanie, był tak okropny, że tę sprawę będę pamiętać do końca życia. Nie dlatego, że ekspertyza pismoznawcza była szczególnie trudna, tylko dlatego, że tyle było tej ogromnej podłości ludzi, którzy występowali w tym procesie - mówi prof. Gruza.
Testament 90-latki był spisany na małych karteczkach, głoszących, że mieszkanie ma trafić do siostry zmarłej, bo reszta rodziny była niewdzięczna i nie opiekowała się staruszkami.
- Z czysto ludzkiego punktu widzenia to było niezwykle wzruszające - przyznaje nasza rozmówczyni.
Biegła relacjonuje, że ostatecznie sąd przychylił się do jej opinii i uznał autentyczność testamentu, a "wszystkie idiotyczne, kuriozalne i podłe pomysły rodziny zostały w którymś momencie stłumione". - Niestety siostra zmarłej była już w ciężkim stanie, nie jestem pewna, czy dożyła końca procesu - kończy pismoznawczyni.
Okazja czyni biegłego
Gdy ekspertyzy biegłych są sprzeczne, sąd może zgodzić się tylko z jedną z nich. Takie sprawy też pozostają w pamięci. - Wykonywałam tak zwaną prywatną ekspertyzę, czyli ocenę materiału dostarczonego przez osobę, która miała postepowanie karne. To była młoda dziewczyna, poczatkująca księgowa, której zarzucono sfałszowanie podpisu na dość istotnym dokumencie. Ja co do zasady nigdy nie pytam, czy ktoś sfałszował, czy nie, nie interesuje mnie cała historia i otoczka, bo to w jakiś sposób zostaje w pamięci. Staram się na wszystko patrzeć obiektywnie, nie wiedząc nic o sprawie, o zaszłościach, o tym wszystkim, co się dzieje. Ale do dziś jestem absolutnie pewna, że ona tego dokumentu nie podpisała, że ten podpis był sfałszowany, natomiast to fałszerstwo jej przypisano - mówi prof. Gruza.
Chociaż biegła wymieniła w swojej opinii wszystkie uchybienia, jakie znalazły się w ekspertyzie procesowej, i wskazała cechy wskazujące na nieautentyczność podpisu, sąd skazał młodą księgową.
- Mam głębokie poczucie skrzywdzenia jej. To sprawa, którą pamiętam i która bardzo mocno mnie boli - wspomina biegła.
Prof. Gruza jest zdania, że "umiejętność oceny materiału dowodowego przez sądy jest bardzo słaba" - Sądy nie są dobrze przygotowane do oceny jakichkolwiek ekspertyz. Ja zawód kryminalistyka wykonuję od 38 lat i widzę, że niestety, ale wcale nie jest lepiej. Jest gorzej i chyba nie ma potrzeby ze strony sądów, żeby się dokształcać. Tymczasem jesteśmy szalenie intensywnie rozwijającą się dziedziną - podkreśla nasza rozmówczyni. O kondycji kształcenia obecnie biegłych też ma mało pochlebną opinię.
- Kiedyś był bardzo dobry standard, bo ekspertyzy badań dokumentów w laboratoriach policyjnych uczono trzy lata, to był najdłuższy okres. Ona jest bardzo mocno skomplikowana i w ocenach jest zawsze element subiektywny. Dziś z przykrością stwierdzam, że to wszystko jest skrócone, chociaż też nie wiadomo, do ilu, bo policja stara się nie ujawniać, jak długo swoich ekspertów uczy. Natomiast żeby nabrać naprawdę dużych umiejętności, najczęściej mijają lata, sprawa sprawie jest nierówna - tłumaczy prof. Gruza.
Zostanie biegłym jest całkiem łatwe - jak wskazuje nasza rozmówczyni, na listę biegłych pismoznawców dostają się na przykład osoby, których jedyną kwalifikacją jest praca w urzędzie. - Znam na wylot środowisko biegłych w praktycznie wszystkich specjalnościach i wiem, że bardzo często biegłymi w dziedzinie badań dokumentów zostają osoby, które kiedyś pracowały na przykład w biurach paszportowych. Bo przechodzi na emeryturę, a przecież całe życie wydawał paszporty. Albo ktoś wychodzi z założenia, że coś sobie poczyta, pouczy się, kupi sobie książki, przejrzy jakieś strony internetowe i, hulaj dusza, jestem fachowcem - mówi ekspertka.
Natomiast zostanie naprawdę dobrym biegłym jest zdecydowanie trudniejsze. - Jeśli chodzi o możliwość kształcenia się w kierunku bycia ekspertem w dziedzinie badań dokumentów, to niestety właściwie pozostała tylko ścieżka związana ze służbami. W laboratoriach kryminalistycznych obecnie bardzo często nie pracują policjanci, a pracownicy cywilni. Na pewno nie ma możliwości, by się tego nauczyć na jakichś kursach czy studiach podyplomowych, bo nawet jeśli kiedyś we Wrocławiu były studia, których ideą było nauczenie i uwrażliwienie się na możliwość fałszowania dokumentów, to ani te studia, ani żadne inne nie uczą, jak się wykonuje ekspertyzę i nie dają uprawnień do zostania ekspertem - wyjaśnia prof. Gruza.
Jak przyznaje biegła, ten stan rzeczy "to dość duża luka". - U nas w ogóle nie ma czegoś takiego jak kształcenie ekspertów. Może poza określonymi dziedzinami, na przykład w badaniu i rekonstrukcji wypadków drogowych. Tam faktycznie są studia podyplomowe, gdzie trenuje się wykonywanie ekspertyz. Dostaje się sprawy byłe lub pozorowane, na których się tego uczy. W badaniach dokumentów tego nie ma. Większość osób, które nie były wcześniej biegłymi lub ekspertami policyjnymi, nie przeszła tej ścieżki kształcenia - wskazuje nasza rozmówczyni.
Jaką radę dla początkujących biegłych ma pismoznawczyni? Przede wszystkim: zrozumieć powagę sytuacji. - To nie jest zabawa. Jeśli napiszesz w swojej ekspertyzie, że "X" sfałszował dokument, to ten człowiek potem ponosi odpowiedzialność. To wpływa na jego życie zawodowe i prywatne, najczęściej je niszcząc. To powinno być pierwszym memento osoby, która wpada na pomysł zostania biegłym: zastanów się, czy na podstawie tej ekspertyzy, którą wydajesz, sam chciałbyś zostać skazany. Jeśli nie, to ją popraw. A jeśli nie potrafisz poprawić, to nie bądź biegłym - podsumowuje prof. Gruza.
Nie wie lewica, co czyni prawica… ale jednak trochę wie
Kryminalistycy stale muszą się uczyć i rozwijać swoje umiejętności, bo równie szybko rozwijają się pomysły fałszerzy. Chociaż, jak przyznaje nasza rozmówczyni, pewne mity o zmianie charakteru pisma mają się dobrze od bardzo dawna. Przede wszystkim przekonanie, że wystarczy, by praworęczna osoba napisała tekst lub złożyła podpis lewą ręką, by uniknąć rozpoznania. Tymczasem charakter pisma jest jak dobrze wystylizowane brwi - niekoniecznie bliźniaczki, ale raczej kuzynki niż sąsiadki. Inaczej mówiąc, widać podobieństwa.
- Ręka jest tylko narzędziem, którym przekładamy pismo na podłoże. Wzorzec pisma jest zakodowany w naszej pamięci. Większość z nas jest przyzwyczajona do pisania prawą ręką, ale nawet jeśli tę rękę zmienimy i ta druga jest dosyć wprawna (chociaż dla wielu osób jest to wyzwanie, żeby coś napisać), to i tak odtwarza wzorzec, który ma w pamięci - wskazuje biegła. Za każdym razem tak samo rozpoczynamy kreślenie liter i w ten sam sposób je łączymy.
Inny mit dotyczy zmiany kąta nachylenia pisma. - Jeśli zazwyczaj piszemy pismem pochylającym się w prawą stronę, to jak zaczniemy pisać prostopadle albo przestawimy ten kąt nachylenia w lewą stronę, to to już jest nie do wykrycia, podobnie jak kiedy napiszemy literami drukowanymi. To wszystko są mity, i może dobrze, że sobie funkcjonują, bo ekspertom ułatwiają życie - żartuje prof. Gruza. I dodaje: - Bardzo lubię identyfikować pismo drukowane, dlatego że ono jest po prostu łatwiejsze, jest mniej wariantów kreślenia liter.
Jednak pomyli się ten, kto na tej podstawie uzna, że doskonałą alternatywą jest pismo lekarskie. Że im mniej czytelne słowa, tym mniejsza szansa na zostanie rozpoznanym. - Są osoby, które piszą w sposób nieczytelny, dość uproszczony. Czasami łączenia liter są do odszyfrowania z kontekstu, ktoś gubi litery. Faktycznie, wymaga to większego nakładu pracy. Ale też trzeba wziąć pod uwagę, że jeśli ktoś pisze jak kura pazurem i nie można tego odczytać, to też jest dla nas pewien znak - jak wyjaśnia biegła - czasem oznacza to, że piszący ma słabo wyrobione cechy pisma i rzadko sięga po długopis. Ale nie zawsze, może też mieć utrwalone cechy pisma bardzo niestarannego.
- Miałam kiedyś koleżankę prokuratorkę, która pisała w taki sposób, że tylko sama siebie potrafiła odczytać. To były prawie same proste kreski, trochę ponaginane w łuki. Pismo kompletnie nie do odczytania przez osobę, która nie poznała jej sposobu pisania. Zdarzają się takie rzeczy, ale przeważnie jest to fajne wyzwanie dla eksperta, bo to coś nowego i wychodzącego z rutyny. Takie rzeczy się fajnie bada - przekonuje prof. Gruza.
Jak zaznacza nasza rozmówczyni, nie ma na świecie dwóch osób z identycznym charakterem pisma. Za to można dopatrzeć się podobieństw między członkami rodziny lub bliskimi przyjaciółmi. Wynika to z przyjętego w dzieciństwie wzorca pisma. - Bardzo często rodzice lub dziadkowie uczestniczyli w procesie uczenia pisania, mama lub tata brali za rękę i pomagali w ładnym wykreślaniu literek. Patrzyliśmy, jak pisze mama albo starsze rodzeństwo, i staraliśmy się to pismo naśladować - tłumaczy ekspertka i dodaje, że sprawy z "podobieństwem graficznym rodzinnym" są naprawdę trudne do zbadania. Prof. Gruza wskazuje jako przykład ekspertyzę, którą u niej zamówiono.
- To była trójka młodych chłopaków, przyjaciół od przedszkola. Chodzili razem do szkoły podstawowej, chodzili razem technikum, wszystko robili razem, i ich pisma były bardzo podobne. Na pierwszy rzut oka, jak się patrzyło na trzy rękopisy, sporządzone przez trzech różnych chłopaków, one były do siebie bardzo podobne. Dopiero cechy szczegółowe, czyli na przykład szerokość pisma i miejsce rozpoczynania, dawały możliwość przypisania konkretnych pism konkretnej osobie. Ale to była żmudna, tytaniczna praca, wymagająca mnóstwa czasu - wspomina biegła.
A przypadkowe podobieństwa? Też się czasem zdarzają. - Ale to nie oznacza, że nie można tych osób zidentyfikować. Tylko wymaga to większego nakładu pracy - podkreśla.
Na tropie porywacza
Prawda wyjdzie na jaw, nawet jeśli nakłonimy kogoś innego, by napisał przygotowany przez nas tekst. Wówczas zmieniamy wykonawcę dokumentu, ale nie autora. - Możemy sobie wyobrazić taką sytuację, że ktoś zostaje porwany i musi napisać przedyktowany list "ze mną jest wszystko w porządku". Porywacz wytworzył taki list, ułożył go i dyktuje. Autorem listu będzie porywacz, a wykonawcą osoba porwana - wyjaśnia ekspertka.
Dlatego analiza dokumentów często zawiera elementy analizy językowej. - Jeśli na przykład mamy anonimy, list okupowy albo testament napisany kompletnie innym językiem niż ten, którym osoba się na co dzień posługiwała, to staramy się odpowiedzieć na pytanie: czy osoba, która to napisała, faktycznie ten tekst ułożyła? Wtedy wspomagamy się w tych ekspertyzach lingwistycznych przede wszystkim osobami, które pracują z językiem, czyli lingwistami i polonistami, którzy wychwytują takie rzeczy jak inny sposób formułowania myśli i pisania zdań. Czytając tekst, możemy się domyślić, kto go napisał, bo każdy z nas ma pewien specyficzny sposób formułowania myśli i przelewania ich na papier - tłumaczy nasza rozmówczyni.
Podkreśla jednocześnie, że w takiej ekspertyzie nie ma miejsca na dywagacje o osobowości autora tekstu i jego stanie psychofizycznym
- Nie mówimy o tym, czy ktoś ma wybujałe życie seksualne, bo pisze ogromne zakręcenia w elementach podlinijnych, tylko mówimy "język i sposób ułożenia zdania, jego budowa gramatyczna, nie odpowiadają temu, co ta osoba faktycznie pisze" - zaznacza prof. Gruza.
Grafologia? "To nie ma waloru nauki"
Biegła przyznaje, że z pewnym dystansem patrzy na rosnącą popularność psychologii pisma. - W obiegu społecznym ludzie bardziej kojarzą grafologię, to bardzo niepokojący trend. Ona rozwijała się mocno w latach 20. i 30., w międzywojniu, wtedy popularni byli też na przykład jasnowidze, tacy jak Ossowiecki (Stefan Ossowiecki, uważany za telepatę i jasnowidza - red.) i Klimuszko (Czesław Klimuszko, katolicki duchowny i zielarz, a także "jasnowidz, medium i parapsycholog" - red.), i w ogóle wiara w zdolności paranormalne. Grafologia świetnie się w to wszystko wpisywała. Teraz takie sięganie po rozwiązania niestandardowe zaczyna być znowu widoczne - wskazuje prof. Gruza. Jak przyznaje, "czasem pewnych rzeczy nie da się zbadać, nie da się zanalizować".
- Nie jesteśmy nieomylni, miewamy porażki, nawet spektakularne. Wtedy grafolodzy mówią: "my popatrzymy i powiemy, że to jest człowiek o następujących cechach charakteru". To jest trochę dla nas, mocno stąpających po ziemi ludzi, krzywdzące - przekonuje nasza rozmówczyni.
W przeciwieństwie do pismoznawców grafolodzy - jak podkreśla biegła - nie mają wyrobionej metody naukowej, a wynikom ich pracy brakuje powtarzalności. - My posługujemy się sprawdzonymi metodami, są testy jakości, czyli wewnętrzna kontrola, czy ekspert i laboratorium zachowują właściwe procedury badań. Jeśli ktoś się poddaje testom jakości, to tak, jakby gwarantował, że ekspertyzy, które wykonuje na potrzeby postepowania, są najwyższego lotu. Że zachowuje procedury, wie, jakie metody stosować, nie myli się - wyjaśnia nasza rozmówczyni.
- W pismoznawstwie ta sama próbka trafiająca do różnych osób daje te same wyniki, czyli jest w tym oparcie metodologiczne i naukowe. A u grafologów nie, zresztą sama grafologia daje podstawy, by twierdzić, że to nie jest nauka, bo gdyby wziąć kilka różnych książek na temat grafologii, to okazuje się, że dla każdego z autorów dana cecha oznacza coś innego. Jeden powie "to jest osoba bardzo otwarta", a drugi, że "ta cecha oznacza zamknięcie albo niezdecydowanie". Jeśli jedną cechę pisma, w zależności od tego, kto ją bada, możemy inaczej oceniać, to znaczy, że to nie ma waloru nauki, bo w nauce jest powtarzalność - przekonuje prof. Gruza.
A może choroby?
Z zarzutem braku powtarzalności zgadza się dr Agnieszka Prymak-Sawic, biegła sądowa z zakresu badań dokumentów i pisma ręcznego z prawie dwudziestoletnim doświadczeniem. - Potoczna wiedza o grafologii w sposób znaczący odbiega od wiedzy naukowej. Ja stoję na pozycji dość sceptycznej wobec potocznego rozumienia tego terminu jako "napisz jakiś wyraz, a powiem ci, kim jesteś". Uważam, że nie ma wystarczających naukowych przesłanek, by na podstawie grafizmu wnioskować o szczegółowych cechach osobowości. Natomiast pewne cechy rzeczywiście można wyłapać - ocenia biegła.
Dr Prymak-Sawic przywołuje badania prowadzone przez prof. dr hab. Barbarę Gawdę z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. - Poświęciła tym badaniom 20 lat życia i pomimo entuzjazmu na początku lat 90., kiedy do nich przystępowała, po 20 latach stwierdziła, że de facto można jedynie zdiagnozować (ale też nie jest to diagnoza kategoryczna) jednostki chorobowe, czyli manię, depresję, schizofrenię. Więc nie cechy osobowości, tylko osobowości dysfunkcyjne - wyjaśnia nasza rozmówczyni.
W wydanej w 2018 roku książce "Psychologia pisma. Poznawcza teoria związku psychika-pismo" prof. Gawda zaznacza, że "żadna z teorii grafologicznych nie przeszła pozytywnej weryfikacji naukowej", a jej monografia ma jedynie odpowiedzieć na pytanie, "jakie informacje na temat psychiki człowieka zawarte są w cechach graficznych pisma ręcznego".
Z tym, że na podstawie analizy pisma można wnioskować o stanie psychicznym autora, nie zgadza się prof. Gruza. Jak zaznacza, z badaniami prof. Gawdy jest zaznajomiona i "nie podziela jej entuzjazmu w zakresie możliwości ustalenia takich rzeczy, jak depresja, pobudzenie lub spowolnienie". Jej zdaniem możliwych przyczyn takiego, a nie innego kształtu pisma jest zbyt wiele i nie wszystkie kryją się w umyśle piszącego. - Weźmy cztery różne długopisy. Jeden będzie pisał bardzo lekko i miękko i będzie nim najłatwiej pisać. Litery będą bardzo elegancko kreślone. A jeśli weźmiemy taki, którego kulka się słabo obraca, a kreślenie jest trudne, wówczas pismo będzie niestaranne. Będzie wyglądało na pisane przez osobę, która ma jakieś problemy z kreśleniem liter. I jeśli sam środek kryjący powoduje, że raz literki są ładne, kształtne, i wygodnie nam się pisze, a raz odczuwamy dyskomfort, to nie wyciągam z tego wniosków, że ktoś był w euforycznym nastroju i ładnie pisał, i nie wyciągam też wniosków, że ktoś był w stanie depresyjnym, bo te litery są z trudem kreślone - przekonuje biegła.
Prof. Gruza dodaje, że w swoich ekspertyzach nie zawiera nigdy domysłów o stanie psychicznym autora pisma. - To są treści nieweryfikowalne i niesprawdzalne, niewykazane do końca naukowo. U nas jest szkiełko i oko: mierzenie, sprawdzanie, opisywanie, a nie wyciąganie wniosków na podstawie tego, czy ktoś pisze pismem opadającym czy wznoszącym się. Wystarczy, że źle trzymał kartkę albo pisał w niewygodnej pozycji, i to już zmienia wygląd pisma - wyjaśnia nasza rozmówczyni.
Chociaż na swojej stronie oprócz ekspertyz pismoznawczych i badania autentyczności pisma dr Prymak-Sawic oferuje psychologiczne badania pisma ręcznego, które "mogą wydatnie pomóc w poznaniu osobowości autora rękopisu, ocenie jego stanu emocjonalnego oraz analizie i interpretacji mocnych i słabych cech osobowości", to zaznacza, że taki test należy traktować mniej jak wyrocznię, a bardziej jako element rozwoju osobistego osoby badanej - To nie jest diagnoza psychologiczna. Poza tym pismo ręczne nie występuje oddzielnie od osoby. Ja zawsze robię typowe badania psychologiczne, standardowy test psychologiczny, proszę też o napisanie jakiejś znaczącej notatki (badanie psychologiczne według tak zwanej metody biograficznej). Dopiero na tej postawie mogę próbować coś powiedzieć o osobowości tej badanej osoby w powiązaniu z grafizmem. Ale to nie jest diagnoza, to pewnego rodzaju zabawa intelektualna - zaznacza dr Prymak-Sawic.
Jak podkreśla biegła, psychologiczna analiza pisma w zasadzie nie funkcjonuje jako dowód w polskim sądzie. - Polskie badania nie potwierdzają wartości dowodowej tych opinii. Jak powiedziała moja poprzedniczka, badania są sprzeczne i subiektywne, różni badacze dochodzą do różnych, często wykluczających się "konkluzji". Oznacza to, że nie tylko każdy grafolog może je interpretować odmiennie, ale też cechy grafizmów są tak zróżnicowane, że trudno o jakąś jedną wspólną wykładnię, wiążącą osobniczy grafizm z naukowo rozumianą psychologią ludzką - wyjaśnia ekspertka. Tak jest w Polsce, natomiast we Francji grafologia ma długą tradycję i jest wykładana na uniwersytetach za aprobatą tamtejszego ministerstwa edukacji. Dużą popularnością cieszy się również w Niemczech.
Zdaniem dr Prymak-Sawic na podstawie pisma można natomiast mniej lub bardziej precyzyjnie określić aktualny stan psychiczny autora. - W piśmie, w tym geście psychomotorycznym, są cechy, które świadczą o stanie psychicznym autora, chociaż one nie mówią wiele o osobowości. Ale można stwierdzić na przykład, czy osoba jest silnie podekscytowana, czy jest bardzo przygnębiona - w silnych stanach depresyjnych motoryka jest bardzo wolna, a w manii jest zupełnie inny nacisk pisma - wylicza biegła.
- W piśmie zostawiają ślad materialny również choroby neurologiczne, psychiczne, okulistyczne, ortopedyczne oraz przyjmowane leki - ten dział wiedzy nosi w pismoznawstwie miano tak zwanych patologii pisma ręcznego. W moich ekspertyzach z zakresu kryminalistycznych badań pisma ręcznego często korzystam z tej gałęzi wiedzy pismoznawczej, jest niezwykle przydatna w identyfikacji autora rękopisu - wyjaśnia dr Prymak-Sawic.
Więzienna szkoła depersonifikacji pisma is the new black
Biegli latami uczą się rozgryzać najdrobniejsze wskazówki pozostawione w dokumentach, a fałszerze poświęcają lata, by zwieść na manowce każdego, kto spojrzy na wyprodukowane przez nich dokumenty. Robią to, sięgając czasem po ekstremalne metody. Tak jak multirecydywista, w którego sprawie wydawała ekspertyzę prof. Gruza. Na pierwszy rzut oka pismo w kwestionowanym dokumencie wydawało się zupełnie inne, a podejrzany - niewinny. Biegła wciąż jednak miała wątpliwości. - Nie dawało mi to spokoju, a współpracowałam z bardzo dobrym prokuratorem, któremu powiedziałam wprost: panie prokuratorze, ja muszę mieć szerszy materiał, coś mi tutaj nie pasuje. Niby nie on, a jednak on - wspomina.
W aktach poprzednich postępowań znalazło się bardzo dużo pism, sporządzonych przez fałszerza. Kolejne skargi i wnioski ujawniły prawdę. - Jest coś takiego jak więzienna szkoła depersonifikacji pisma. Więźniowie, którzy fałszują, w zakładach karnych uczą się pisać od początku. Mają jakieś doświadczenie i znają swoje wcześniejsze ekspertyzy. Wiedzą, dlaczego my, eksperci, jesteśmy w stanie ich zidentyfikować. Ten pan w okresie odbywania kar pozbawienia wolności trenował to inne pisanie. Mając materiał z wielu, wielu lat, widziałam, jak pewne poszczególne cechy zaczyna eliminować. Jak uczył się od początku kreślenia jakiejś litery. Szersze, mniejsze, o innych proporcjach, aż doszedł do tego sposobu końcowego, czyli z tej ostatniej sprawy, gdzie ja ten materiał dowodowy dostałam. Ale pewne cechy okazały się na tyle silnie u niego zapamiętane, że ich nie zmienił - tłumaczy nasza rozmówczyni.
Interakcja biegłej z multirecydywistą na sali sądowej była zaskakująca. - Zawsze ludzie idą w zaparte albo milczą. To był jedyny przypadek na sali rozpraw, kiedy miałam świetnego rozmówcę, ponieważ sam oskarżony o różne rzeczy mnie dopytywał, między innymi - co go zdradziło. No i na koniec usłyszałam "duży szacunek dla pani biegłej, znowu się nie udało". Przyznał się, że zmieniał swoje pismo. Szacunek od zawodowego fałszerza dla eksperta, że wykrył zmianę pisma, jest pewnym dowodem uznania - przyznaje z rozbawieniem ekspertka.
Autorka/Autor: Anna Winiarska
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24