Z Domu Księży Emerytów w Augustowie zniknęło w zeszłym roku sześcioro dzieci, z domów dziecka w Białymstoku - dziewięcioro. Wśród nich 11-letni Abdi. - Uciekł do rodziny w Holandii - twierdzą jego polscy opiekunowie z domu dziecka. Ale skąd pewność, że te dzieci uciekły? Przecież nikt ich nie szuka. Nikt nie sprawdza, co się z nimi stało.
- W całej Europie, zawsze tam, gdzie są kryzysy uchodźcze, odbywa się proceder handlu ludźmi. Dlaczego akurat w Polsce miałoby być inaczej? - pytają Anna i Barbara.
Spotykam się z nimi w mieście niedaleko granicy polsko-białoruskiej. Pracują w Fundacji Bezkres stowarzyszonej w Grupie Granica. Od początku kryzysu uchodźczego opiekują się niepełnoletnimi uchodźcami, którzy docierają do Polski. Tak zwanymi dziećmi granicy albo dziećmi uchodźczymi. Proszą o zachowanie anonimowości - to warunek, by mogły otwarcie opowiedzieć o swojej pracy.
I nie chcą, żeby nazywać je "aktywistkami". Twierdzą, że to pojęcie się zdewaluowało i nie jest odbierane właściwie. Nie oznacza już profesjonalizmu, a często jest kojarzone z naiwnością i czymś w rodzaju histerii. Są więc "pracownicami humanitarnymi".
"Nikt jej nie szuka"
Barbara: - Zaczęło się od wiadomości z Warszawy, od znajomej z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, że w jednym z domów dziecka przebywają dwie dziewczyny, które potrzebują pomocy. Jedziemy, wchodzimy - faktycznie, są. Obydwie mówią po francusku. Diana jest z Konga, Anastazja z Kamerunu. Anastazja jest bardzo wylewna, od razu udaje się nawiązać z nią kontakt. Energiczna, otwarta.
Wkrótce potem Anastazja trafiła do domu dziecka w Warszawie. Uczyła się języka polskiego i zamierzała pójść do szkoły. Chciała w Polsce skończyć studia.
1 października 2023 roku Barbara była z Anastazją na zakupach.
- Kupowała sobie różne rzeczy, była pełna entuzjazmu, planowała przyszłość w Polsce. Kupiła na przykład lody, które chciała umieścić w zamrażarce, żeby je zjeść w ciągu następnych dni - mówi Barbara i nagle twarz jej tężeje. - Następnego dnia rano okazało się, że nie ma jej w domu dziecka. Zniknęła.
- Może uciekła, postanowiła pojechać gdzieś dalej, na zachód? - pytam.
- Anastazja nie ma nikogo za granicą, żadnej rodziny. Spędziłam z nią wtedy cały dzień. Miała do mnie zaufanie, powiedziałaby mi. Nic na to nie wskazywało. Nie ma takiej opcji, żeby uciekła.
- Czyli według ciebie została porwana?
- Tak, jestem o tym przekonana. I nikt jej dzisiaj nie szuka.
"Klasyczny przypadek"
Monika Matus była aktywistką Grupy Granica. Mówi po francusku, więc w dużej mierze dlatego właśnie do niej dotarła informacja o dwóch dziewczynach, które pochodzą z francuskojęzycznych krajów Afryki, a zostały zatrzymane na granicy i umieszczone w białostockim domu dziecka. W ślad za takimi dziećmi ruszają zwykle wolontariusze, bo wsparcie organizacji pozarządowych bywa niezbędne (o problemie niedostatecznego dbania o "dzieci granicy" napiszemy w kolejnych tekstach, które opublikujemy we wtorek i w środę).
Zatem to Monika pojechała do białostockiego domu dziecka i tak poznała Anastazję.
Szybko zaprzyjaźniła się z siedemnastoletnią uchodźczynią z Kamerunu. Postanowiła zaopiekować się nastolatką – również w sensie formalnym. Po kilku tygodniach została jej prawną opiekunką. Oto jej relacja:
- 1 października 2023 roku, około 22, zadzwoniła do mnie jedna z pracownic domu dziecka. Powiedziała, że ma obowiązek, żeby mi przekazać, że Anastazja nie wróciła do domu. Byłam akurat w Chorwacji, od razu zaczęłam wydzwaniać. Najpierw do samej Anastazji, jednak telefon milczał - "abonent niedostępny". Potem do jej koleżanek, do nauczycielek, żeby się czegokolwiek dowiedzieć. Większość nocy siedziałam na telefonie. To była niedziela. Okazało się, że wyszła z domu dziecka wcześnie rano, przed 9. I że nie wiadomo, gdzie była przez cały dzień. To był dzień, w którym Donald Tusk zorganizował marsz [Miliona Serc - red.], tysiące ludzi przyjechały do Warszawy. Myślałam, że może ona gdzieś poszła, zgubiła się, że może doszło do jakiegoś rasistowskiego incydentu. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Anastazja znikła.
Nie, nie wierzę, że uciekła. Ona naprawdę chciała się uczyć w polskiej szkole. Bardzo intensywnie i z zapałem uczyła się polskiego, dzwoniła do koleżanek po zadania szkolne, odrabiała je.
Zresztą z tego, co mówiła przez prawie rok, nie miała nikogo bliskiego, żadnych krewnych w Europie Zachodniej. Myślę, że gdyby kogoś tam miała, tobym o tym wiedziała. Byłyśmy blisko z Anastazją, kontaktowałyśmy się ze sobą regularnie, co dwa, trzy dni. Albo się spotykałyśmy, albo byłyśmy stale na łączach.
Udało mi się ustalić, nie mogę powiedzieć, w jaki sposób, miejsce ostatniego logowania telefonu Anastazji. To były okolice Poznania, więc najprawdopodobniej zmierzała do zachodniej granicy.
Wtedy - w niedzielę, 1 października - zadzwoniłam również na komisariat, ale powiedziano mi, że policjanci dopiero rano będą cokolwiek "uruchamiać". W samym domu dziecka zasygnalizowano mi dobitnie, że to "normalna" sytuacja, bo przecież "te" dzieci "zawsze uciekają". Zadzwoniłam również do fundacji La Strada i tam to samo: "że no tak, to się zdarza, to przykre, ale tak zwykle jest, że te dziewczynki uciekają".
Następnego dnia do domu dziecka i do szkoły przyszła policja, wiem to od jednej z wychowawczyń. Policja nigdy sama z siebie ze mną się nie kontaktowała. Ja kontaktowałam się z policją kilka razy.
Powiedziano mi, że to jest taki "klasyczny przypadek", że oni tam posprawdzają, no, ale wygląda na to, że prawdopodobnie Anastazja sama się oddaliła, więc to nie jest zaginięcie bardzo priorytetowe. Policja ma taką skalę, i to jest przypadek najniżej notowany w tej skali. I w tej sytuacji oni nie będą podejmować zaawansowanych czynności. Denerwowałam się, słysząc to. Krzyczałam, zwracałam im uwagę, że Anastazja była ofiarą handlu ludźmi, że mocno się zakorzeniła w Polsce i moim zdaniem na pewno sama, dobrowolnie nie uciekła, że nie ma rodziny na Zachodzie. Policjanci obiecali mi, że wpiszą ją do międzynarodowego rejestru osób zaginionych. I to tyle. Nic więcej się nie wydarzyło w temacie poszukiwań Anastazji. Po dwóch tygodniach sprawa ucichła.
- Powiedziała pani, że Anastazja jest ofiarą handlu ludźmi. Skąd taki wniosek?
- Podczas przesłuchania w Straży Granicznej, po jej zatrzymaniu, taki status jej nadano na podstawie tego, co zeznała. Nie wiem, co dokładnie powiedziała wtedy, nie było mnie przy tym. Wiem jednak, że jest osobą bardzo mocno wierzącą, i że unikała tematu, co działo się po drodze [z Kamerunu do Polski - red.], gdzie przebywała, zanim trafiła na polsko-białoruską granicę, że po przybyciu do Polski leczyła się ginekologicznie, miała dość poważne infekcje.
Wie pan, to jest tak, że jeśli ktoś, na przykład młoda dziewczyna raz wpadnie w łapy handlarzy ludźmi, to potem będzie na ich celowniku. Traktują taką osobę jak towar, ich towar. I nie odpuszczają. Nie wierzę, że Anastazja po prostu uciekła. Boję się myśleć, co mogło jej się przytrafić. Boję się myśleć, gdzie teraz jest - przyznaje Monika Matus.
Wychodzą i nie wracają
Miasto Białystok prowadzi osiem placówek opiekuńczo-wychowawczych. Od stycznia do połowy grudnia 2024 roku zostało do nich przyjętych dziesięcioro niepełnoletnich uchodźców. W połowie grudnia 2024 przebywał w nich jeden chłopiec.
- Nasze centrum jest, że tak powiem, najbardziej narażone na przyjmowanie cudzoziemców przekraczających nielegalnie granice - mówi Katarzyna Liedke-Charkiewicz, dyrektorka Centrum Obsługi Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych w Białymstoku.
- Było dziesięcioro dzieci, został jeden chłopiec. Co stało się z resztą?
- Zazwyczaj wychodzą i nie wracają. Jeżeli mają dostarczony przez fundację [na przykład Fundację Bezkres - red.] telefon z kartą, to natychmiast nawiązują kontakt z kimś, kto ich przewozi przez nasze państwo. My się tego tylko domyślamy, bo nie kontrolujemy tego.
- Czy takie zaginięcia są gdzieś zgłaszane?
- Tak, oczywiście. Te dzieciaki są u nas na takich samych warunkach jak nasze dzieci polskie, czyli w ich przypadku obowiązują te same przepisy prawa. W ciągu dwóch godzin, mniej więcej, zaginięcie jest zgłaszane na policję. Policja przyjeżdża, bierze opis. No i oprócz tego zgłaszamy to do sądu, do Straży Granicznej i do Urzędu do Spraw Cudzoziemców. Natomiast wiem, że czasem "nasze dzieciaki" [czyli polskie - red.] nawiązują kontakt z tymi dziećmi i później "te osoby" czasem się odzywają do naszych dzieci, że jest wszystko w porządku, że dotarły na miejsce i gdzieś tam są bezpieczne. Za granicą. Wtedy my informujemy też policję, że taka informacja dotarła.
"Czasem się odzywają", czyli nie zawsze się odzywają.
Dyrektorka przyznaje, że nie od wszystkich dzieci dociera informacja, że dotarły do jakiegoś celu i są bezpieczne. Przyznaje też, że nawet jeśli taka wiadomość nadejdzie, to na dobrą sprawę nie wiadomo, kto ją pisał.
Katarzyna Liedke-Charkiewicz pokazuje mi dokumenty, z których wynika, że policja jest informowana o "samowolnym oddaleniu się" dziecka z placówki opiekuńczo-wychowawczej.
Znikają
W Domu Księży Emerytów w Augustowie umieszczani są małoletni bez opieki zatrzymywani na granicy polsko-białoruskiej. Do listopada 2024 roku z tego miejsca zniknęło już sześcioro dzieci: Sabrina z Somalii (lat 17), Abdirashiid z Somalii (lat 17), Mustafa z Somalii (lat 17), Simba z Gwinei (lat 13), Emma z Kamerunu (lat 17), Mohsen z Jemenu (lat 16). W placówce prowadzonej przez Caritas Diecezji Ełckiej zastaję dwóch chłopców: Abdiego i Cheickene.
Po tamtych sześciorgu ślad zaginął. Ani ksiądz prowadzący dom, ani policja, ani Straż Graniczna nie wiedzą, co się z tymi dziećmi stało.
Tylko pani Bożenna, opiekująca się nimi wolontariuszka związana z Grupą Granica, utrzymuje z nimi kontakt i przez komunikatory dostaje od nich informacje, czy dotarły tam, gdzie chciały.
Wszystkie oprócz Emmy dotarły do Niemiec, tak wynika z tej korespondencji. Odpisują krótko: "wszystko OK, jestem bezpieczny". Ale czy one to piszą? Czy pisze ktoś za nie? I czy piszą, bo tak jest, czy też piszą, bo ktoś im każe tak pisać? Tego też nie wiemy.
Emma zaś - 17-latka z Kamerunu, wysłała informację, że jest w Warszawie. I tu ślad się urywa. Pani Bożenna nie wie, co się z nią dalej działo i gdzie jest obecnie.
Good luck
Abdi ma 13, może 14 lat. Ale równie dobrze może mieć 12 albo 15, trudno powiedzieć. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest dzieckiem, z pewnością nie jest pełnoletni. Siedzi na łóżku w Domu Księży Emerytów w Augustowie z wyciągniętą do przodu nogą. Stopa jest zabandażowana.
Ma rozbiegane, niespokojne spojrzenie, często opuszcza wzrok. Wygląda na przestraszonego, ale zgadza się porozmawiać. Mówi słabym głosem, cicho i niewyraźnie. Raz po raz spogląda na księdza Macieja, który stoi w drzwiach i przysłuchuje się naszej rozmowie. Duchowny zapewne niewiele rozumie, bo nie zna angielskiego.
Abdi jest tutaj od dziesięciu dni. Na pytanie, czy ma tu wszystko, czego potrzebuje, twierdząco kiwa głową. Zranił się w nogę, gdy przekraczał granicę - zeskakiwał z płotu i przebił stopę jakimś wystającym prętem. W lesie spędził siedem dni.
Przyjechał do Europy, jak mówi - w poszukiwaniu szczęścia ("to get the good luck"). Pochodzi z Somalii. Mieszkał tam w małej wiosce. Rodzice od niego odeszli ("they gone"). Uciekł z wioski przed wojną, mówi, że trwa tam wojna między klanami. Przyjechał do miasta, tam trafił do domu dla sierot. Stamtąd wyruszył w podróż do Europy.
Strażnicy graniczni zabrali go z lasu. Po jednodniowym pobycie "na placówce" ("house of soldiers") przywieźli go tutaj, do Domu Księży Emerytów w Augustowie.
Rozglądam się po pokoju. Jest ich dwóch, oprócz Abdiego także Cheickene, 16-latek z Mali. Widać, że nic nie mają, żadnej książki, gry, zeszytu, zabawki. Niczego. Dwa łóżka, szafka, kilka rzuconych ubrań, buty, komórki, ładowarki.
Abdi mówi, że w Holandii ma wujka - brata swojej matki. Chciałby jechać do niego. Wujek powiedział, że Abdi może do niego przyjechać.
- Good luck - życzę mu na odchodnym.
- Good luck - odpowiada, nie patrząc mi w oczy, ledwo słyszalnym głosem.
Robię, co każą
- Czy księdza nie niepokoi, że dzieci znikają? - pytam księdza Macieja, szefa Domu Księży Emerytów w Augustowie.
Duchowny odpowiada, że nie. Jego zdaniem "oni sobie jadą" do krewnych, którzy ich tam gdzieś zapraszają. Dodaje, że nie wie, gdzie są te dzieci, które znikły z jego domu, bo skąd ma wiedzieć. Przecież nikomu nie mówią "do widzenia". Po prostu rano się okazuje, że dziecka już w domu nie ma.
- I nie niepokoi to księdza? - powtarzam pytanie.
Ksiądz reflektuje się i przyznaje, że może go to trochę niepokoi, no, ale przecież on nie ma prawa ich tutaj zatrzymywać, bo przecież są wolnymi ludźmi.
- Ale to dzieci - zauważam.
Wtedy ksiądz pyta, czy według mnie powinien je zamykać na klucz. I dodaje, że z innych ośrodków też znikają. I że on robi to, co mu każe dyrekcja z Ełku, bo Dom Księży Emerytów jest placówką Caritas Diecezji Ełckiej.
- Co się stało z sześciorgiem dziećmi, które dotychczas przebywały w Domu Księży Emerytów? - pytam księdza Ryszarda Sawickiego, wicedyrektora Caritasu Diecezji Ełckiej.
Odpowiada, że to samo, co z większością "tych dzieci", czyli że uciekły, a wie to, bo dzieci robią to samo, co inni imigranci, czyli uciekają. I zapewnia, że wszystkie takie sytuacje są zgłaszane Straży Granicznej i na policję.
Poczta w telefonie
Po dwóch tygodniach pobytu w Domu Księży Emerytów w Augustowie Abdi opuścił placówkę Caritasu Diecezji Ełckiej i trafił do domu dziecka w Białymstoku.
"Zarówno personel jak i koordynatorka są przygotowani na inność dzieci z granicy białoruskiej. Wiedzą o handlu ludźmi, integrują dzieci z placówki z nowo przybyłymi z granicy. Tłumaczą różnice kulturowe. Pytają nas, czy możemy w czymś pomóc. Chłopak, który został przeniesiony z Augustowa bardzo dobrze trafił. Chodzi grać w piłkę z kolegami, jest w centrum Białegostoku" - pisze do mnie Barbara z Fundacji Bezkres.
Mija kilka dni i pisze znów: "Abdi zniknął".
- Uciekł - słyszę od Katarzyny Liedke-Charkiewicz, dyrektorki Centrum Obsługi Placówek Opiekuńczo-Wychowawczych w Białymstoku.
- A niby skąd ten wniosek? Tego nie wiemy. Równie dobrze mógł zostać uprowadzony - słyszę od wolontariuszy i pracownic fundacji.
Pani Bożenna, która codziennie się z nim spotykała, kiedy jeszcze przebywał w Domu Księży Emerytów, próbuje się z nim skontaktować - bez skutku. W telefonie zgłasza się poczta.
"Mam nadzieję, że jest bezpieczny, że nie zazna krzywdy" - pisze do mnie wolontariuszka.
Katarzyna Liedke-Charkiewicz przekonuje mnie, że fakt zniknięcia Abdiego - tak samo jak wszystkich "dzieci granicy", które zniknęły, został zgłoszony na policję. Policja stoi jednak na stanowisku, że żadne zgłoszenie o zaginięciu dziecka do nich nie wpłynęło, więc żadnych czynności poszukiwawczych nie rozpoczęto.
Samowolne oddalenie
W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy ktoś szuka "znikających" dzieci, najpierw skontaktowałem się ze Strażą Graniczną.
- Co dzieje się z małoletnimi, kiedy opuszczą placówkę opiekuńczo-wychowawczą, to już nie jest pytanie do nas - mówi podpułkownik Mirosław Lis, naczelnik Wydziału ds. Cudzoziemców Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej. - Nie używałbym sformułowania, że taka osoba "znika". Raczej "opuszcza dobrowolnie placówkę". Jeśli miałby pan konkretną informację, że w danym przypadku istnieje prawdopodobieństwo, że mamy do czynienia z handlem ludźmi, to wówczas należałoby przeprowadzić czynności, ale nie przeprowadzałaby ich Straż Graniczna, tylko policja. Nie ma podstaw prawnych do tego, żeby czynności poszukiwawcze takiej osoby realizowała Straż Graniczna. Przyjęcie zgłoszenia i ewentualne poszukiwania to jest zadanie policji.
Do Komendy Powiatowej Policji w Augustowie nie wpłynęło żadne zgłoszenie zaginięcia małoletniego obcokrajowca. Również w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Białymstoku nie odnotowano żadnego zgłoszenia o zaginięciu dziecka uchodźczego.
A przecież wszyscy opiekunowie, z którymi rozmawiam - zarówno ksiądz Maciej, jak i dyrektorka nadzorująca pracę domów dziecka - twierdzą, że za każdym razem, kiedy stwierdzone zostanie, że dziecka nie ma, policja jest o tym fakcie informowana.
Jak to wytłumaczyć?
- Czym innym są zaginięcia, a czym innym samowolne oddalenia się. Pan pytał o zaginięcia i otrzymał odpowiedź, że takich zgłoszeń nie ma. Są natomiast informacje o samowolnych oddaleniach - wyjaśnia młodszy inspektor Tomasz Krupa, rzecznik Komendy Wojewódzkiej Policji w Białymstoku.
- Czym różni się zaginięcie od samowolnego oddalenia się?
- W przypadku zaginięć mówimy o takich sytuacjach, kiedy z okoliczności, które są nam przekazywane, wynika, że zagrożone jest życie i zdrowie takiej osoby. Na przykład mamy nastolatka, który zostawił list i z niego wynika, że targnie się na własne życie albo jest to osoba, która przyjmuje leki i tych leków ze sobą nie zabrała.
- To znaczy, że w przypadku samowolnych oddaleń się nikt tych dzieci nie szuka?
- Na podstawie zgłoszeń wszczynane są tak zwane poszukiwania opiekuńcze. Policjanci zbierają dane osobowe tej osoby, informacje o okolicznościach samowolnego oddalenia się, w co ta osoba była ubrana, jaka jest postura jej ciała. Te informacje otrzymują patrole policji, pojawiają się one także w systemach informatycznych i każdy policjant przy zatrzymaniu ma obowiązek sprawdzić, czy dana osoba nie znajduje się w tym systemie i może się dowiedzieć, że na przykład w tym przypadku sąd wydał nakaz doprowadzenia. Jeżeli z przekazanych informacji wynika, że ta osoba może gdzieś przebywać, to te miejsca natychmiast są sprawdzane.
- Czy policja może coś przedsięwziąć, jeśli jest domniemanie, że takie dziecko jest w drodze na przykład do zachodniej granicy Polski?
- Kluczowe jest wówczas, żeby określić czasokres, w którym dana osoba się oddaliła. Jeśli na przykład minęło pięć godzin od oddalenia się, to taka osoba może być już bardzo daleko, a nawet za granicą - tłumaczy Tomasz Krupa. - Wiele zależy od okoliczności. Jeśli są informacje od placówki, że dziecko wsiadło do samochodu i są jakieś dane identyfikacyjne tego samochodu, to informacja taka jest przekazywana do komend i patroli na zachodzie Polski, które pracują na drogach prowadzących do granicy.
- Jeśli chodzi o dzieci uchodźcze, to zwykle nie wiemy, do jakiego samochodu one wsiadają - zauważam.
- W przypadkach osób małoletnich bez opieki zatrzymywanych na granicy polsko-białoruskiej najczęściej jest tak, że otrzymujemy informację, że osoba ta wyszła i nie wróciła do placówki, i jest to stwierdzane po kilku godzinach od jej oddalenia się - odpowiada rzecznik policji. - W związku z tym nie ma tu wszczynanej procedury polegającej na przykład na ustawianiu punktów blokadowych...
- A jeśli byłaby taka informacja, że jest prawdopodobieństwo, trudno powiedzieć jak duże, że dana osoba została uprowadzona? Gdyby personel placówki powiedział, że taki nastolatek nie "uciekł", ale "zniknął" i że prawdopodobnie jedzie na zachód, ale nie wiemy, z kim, i czy na pewno z własnej woli, to...
- To zmienia to postać rzeczy - wtrąca Tomasz Krupa zdecydowanym głosem.
Wtedy zostałyby wszczęte czynności związane z uprowadzeniem osoby. Wtedy działamy tak, żeby ustalić, gdzie i do jakiego samochodu ta osoba wsiadła, co nie jest nie do zrobienia ze względu na wszechobecny monitoring. Sprawdzamy miejsce logowania się telefonu i podejmujemy szereg innych czynności.
Jednak w przypadku "dzieci granicy" żadne z takich czynności nie zostały podjęte.
Proszę Tomasza Krupę, żeby ustalił, ile zgłoszeń o samowolnym oddaleniu się dzieci uchodźczych z domów dziecka wpłynęło na policję.
- Wpłynęły dwa takie zgłoszenia - informuje rzecznik policji.
Przypomnijmy: od początku 2024 roku do grudnia do domów dziecka w Białymstoku zostało przyjętych dziesięcioro uchodźców - chodzi o osoby niepełnoletnie. W połowie grudnia 2024 przebywał w nich jeden chłopiec. Reszta "znikła".
- My za każdym razem zgłaszamy takie samowolne oddalenie się na policję, nie wiem, dlaczego dowiedział się pan, że wpłynęły tylko dwa takie zgłoszenia - tłumaczy Katarzyna Liedke-Charkiewicz.
Porwań nie ma
W ocenie funkcjonariuszy Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej "proceder porwań dzieci w strefie przygranicznej nie istnieje" - informuje mnie Katarzyna Zdanowicz, rzeczniczka tego oddziału.
Tłumaczy to tym, że "zdecydowana większość nielegalnych migrantów to osoby dorosłe". Niemniej jednak - jak przyznaje - w 2024 roku w Podlaskim Oddziale Straży Granicznej zidentyfikowano w sumie 59 małoletnich migrantów bez opieki, którzy przekroczyli granicę z Białorusi do Polski.
Zdecydowana większość z tych dzieci opuściła placówki opiekuńczo-wychowawcze, w których została umieszczona. Gdzie zatem trafiły i co się z nimi dzieje? Katarzyna Zdanowicz przyznaje, że "Straż Graniczna nie posiada informacji o miejscu pobytu osób, które samowolnie oddaliły się z placówek".
Niemniej jednak - jak twierdzi - "funkcjonariusze Podlaskiego Oddziału Straży Granicznej są uwrażliwieni na potencjalną możliwość ujawnienia wśród nielegalnych migrantów ofiar lub potencjalnych ofiar handlu ludźmi".
Zatrzymajmy się chwilę nad odpowiedzią rzeczniczki SG. Wspomina o "porwaniach dzieci". Twierdzi, że takiego problemu nie ma. Nawet jeśli jest to prawda - to nie oznacza jeszcze, że nie ma problemu handlu ludźmi. Zgodnie z przepisami Kodeksu karnego wcale nie musi dojść do porwania, żeby mówić o tym przestępstwie. To może być na przykład "podstęp" albo "wprowadzenie w błąd" lub wykorzystanie "krytycznego położenia lub stanu bezradności".
Abdi bardzo chciał pojechać do swojego wujka w Holandii. Mogło tak być, że w jego otoczeniu znalazł się ktoś, kto mu obiecał, że go tam zawiezie i Abdi mógł sam z własnej woli wsiąść do jakiegoś samochodu.
Maciej Grześkowiak, pełnomocnik Rzecznika Praw Obywatelskich ds. współpracy strategicznej, nie ma złudzeń, że do przestępstw tego rodzaju dochodzi przy granicy.
- Nie można mieć co do tego wątpliwości, że grupy przestępcze zajmujące się handlem ludźmi operują na pograniczu polsko-białoruskim. I że osoby małoletnie bez opieki są szczególnie narażone na wykorzystanie przez tego rodzaju grupy. Nie mam wątpliwości, że ten proceder ma miejsce - stwierdza prawnik.
Straż Graniczna i policja w ostatnich latach prowadziła i prowadzi kilka postępowań w sprawie takich przestępstw, ale żadne z nich nie dotyczy osób małoletnich bez opieki "z granicy" polsko-białoruskiej.
Pięćdziesiąt tysięcy dzieci
Lost in Europe to niekomercyjny projekt dziennikarski o charakterze transgranicznym, w ramach którego dziennikarze badają i odkrywają historie dzieci-migrantów "zaginionych" po przybyciu do Europy. W przedsięwzięciu bierze udział 23 dziennikarzy śledczych z 12 krajów europejskich, w tym z Holandii, Niemiec, Belgii, Włoch i Wielkiej Brytanii.
Jak czytamy na stronie internetowej projektu, śledztwo dziennikarskie prowadzone w wielu krajach Europy, dotyczące zaginięć dzieci uchodźczych, zostało zainspirowane komentarzem byłego szefa sztabu Europolu z 2016 r., który powiedział, że w Europie zaginęło nie mniej niż dziesięć tysięcy dzieci-migrantów, przyznając, że dzieci te mogły wpaść w ręce gangów narkotykowych, były zmuszane do żebractwa lub zostały sprzedane do przemysłu seksualnego, podczas gdy inne mogły udać się do rodziny lub przyjaciół w Europie, nie zgłaszając tego. Niektóre z nich praktycznie zniknęły.
Do jakich wniosków doszli dziennikarze śledczy?
Ustalili między innymi, że w latach 2021-2023, po przybyciu do Europy zaginęło 51 433 dzieci-migrantów. Dziennikarze piszą, że dane te zebrano z piętnastu krajów europejskich i że "liczba zaginionych nieletnich jest prawdopodobnie wyższa". Dlaczego? Między innymi dlatego, że część krajów nie odpowiedziała na zapytania dziennikarzy (Wielka Brytania, Francja i Węgry), a w dwóch "kluczowych" krajach - Grecji i Polsce (dokąd przybywają uchodźcy) "dane nie były dostępne".
Skala tego problemu w Polsce pozostaje więc nieznana.
Umieram z przerażenia
25 listopada w Senacie odbyło się tak zwane wysłuchanie obywatelskie dotyczące założeń polityki migracyjnej i sposobów jej wdrażania. Do Warszawy przybyli między innymi aktywiści z granicy.
Marianna Wartecka z Fundacji Ocalenie mówiła:
"16-letnia dziewczyna, którą wiosną tego roku spotkałam na pograniczu, była w drodze bez opieki. Powiedziała mi, że jej tata zginął podczas trwającej od wielu lat w jej kraju wojny. Mama została w domu, z jej młodszym rodzeństwem. Ona, jako najstarsza z dzieci, pojechała do Europy. (…) Wyraziła wolę ubiegania się w Polsce o ochronę międzynarodową. Trafiła do placówki Straży Granicznej. (…) A potem rozpłynęła się w powietrzu. Minęło pół roku, a ja do dziś, kiedy o niej myślę, skręcam się z przerażenia, że wpadła w ręce handlarzy ludźmi. Dlaczego się tego boję? Ponieważ dzieci bez opieki z polsko-białoruskiego pogranicza po prostu znikają. (…) Czy wyobrażają sobie państwo sytuację, że z pogotowia opiekuńczego lub pieczy zastępczej znika dziesięcioro polskich dzieci i nikt się tym nie interesuje? Tymczasem tak właśnie - w ciszy - znikają dzieci bez opieki z polsko-białoruskiego pogranicza".
***
Po mojej wizycie w listopadzie ubiegłego roku do dnia publikacji do Domu Księży Emerytów trafiło jeszcze dwóch chłopców: Qusay z Syrii (15 lat) i Michel z Erytrei (17 lat). Obaj zniknęli. Pani Bożenna otrzymała przez komunikator internetowy krótkie wiadomości, z których wynika, że są w Niemczech.
Do dnia publikacji (od zniknięcia Abdiego minęły dwa miesiące) nadal nie wiadomo, co dzieje się z 11-letnim chłopcem z Somalii, z którym rozmawiałem w Domu Księży Emerytów w Augustowie. Pani Bożenna traci nadzieję, że kiedykolwiek się tego dowie.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.
DLACZEGO DZIECI Z GRANICY TRAFIAJĄ DO DOMU KSIĘŻY EMERYTÓW - CZYTAJ WE WTOREK W TVN24.PL.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński / m
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Artur Reszko/PAP