Marcin Zaborski: Pani wciąż w Biedańsku?
Joanna Sadzik, Stowarzyszenie Wiosna: Wciąż. Bo ciągle są tu ludzie, którzy ledwo wiążą koniec z końcem. Albo raczej wcale nie wiążą.
Ale jest ich teraz o 600 tysięcy mniej.
I tylko pozornie jest lepiej. W zeszłym roku mówiliśmy o tym, że 2,5 miliona osób żyje w skrajnym ubóstwie. Teraz to niecałe dwa miliony. Ale tak naprawdę kilkaset tysięcy ludzi wyprowadziło się tuż za granicę Biedańska.
Skrajne ubóstwo, czyli co?
Niedojadanie, brak dostępu do edukacji i lekarza. Nie wchodzi się do apteki, bo nie ma po co, nawet jeżeli się ma receptę.
Granica to 972 złote na cały miesiąc?
Bardzo często mniej, bo trafiamy do osób, które mają zasiłek na poziomie 340 złotych. Są na przykład osobami z niepełnosprawnością intelektualną. Potrafią nawet powiedzieć, że 340 złotych to bardzo dużo pieniędzy, bo nie umieją do tylu liczyć.
Biedańsk to fikcyjne miasto, ale są w nim prawdziwi ludzie i bardzo prawdziwe problemy.
To ludzie, którzy być może żyją nawet na naszej klatce schodowej, tylko nie mamy o tym zielonego pojęcia. Pozornie wyglądają bardzo porządnie, dokładnie tak samo jak my. To są historie z Warszawy, Gdańska, Wrocławia.
O tym, że obok mieszka ktoś ubogi, sąsiedzi dowiadują się nierzadko dopiero wtedy, gdy taka osoba mdleje z głodu na klatce schodowej i trzeba wezwać karetkę. A gdy ratownicy przyjeżdżają na miejsce, okazuje się, że "w sumie to nic poważnego", bo to tylko głód.
Pozornie jest lepiej, ale Biedańsk to wciąż miasto większe niż Warszawa.
Tak, w tabelkach wszystko wygląda lepiej. Rzeczywiście tych skrajnie ubogich jest mniej. Ale obok są jeszcze ci, którzy mają miesięcznie na przykład o 300 złotych więcej niż ustawowe minimum. Jeśli więc mają 1200 złotych, GUS nie uzna tego za skrajne ubóstwo. Ale każdy, kto żyje w Warszawie, Krakowie czy Poznaniu, dobrze wie, na co wystarczą takie pieniądze. Co to znaczy 300 złotych więcej w momencie, kiedy jesteś osiemdziesięcioletnią osobą, która na same leki powinna wydać 1000 złotych. Ktoś taki wciąż nie jest w stanie ogrzać swojego mieszkania, a je tylko raz dziennie i to rzeczy, których w osiedlowym sklepie nikt już nie kupi, bo są nieświeże.
Ktoś taki jest niewidoczny dla systemu?
To jest ciekawe, bo z tych niemal dwóch milionów osób mieszkających w Biedańsku prawie milion nie dostaje żadnej pomocy społecznej. Ci ludzie są na tę pomoc za bogaci...
Jest taki mit, że w Polsce da się żyć z socjalu. Czasem słyszę, jak świetnie mają ci, którym nie chce się pracować, mają na przykład dwoje dzieci i są trochę chorzy. Bo przecież mogą liczyć na zasiłki. Ale ten socjal to tak naprawdę renta, która wynosi 1800 złotych i dwa razy 800 plus na dzieci. I to już jest na tyle dużo, żeby pomoc społeczna nie objęła takiej osoby. Każdy, kto ma dzieci, wie ile kosztują. Jeśli rodzina ma około 3000 złotych na miesiąc na cztery osoby, po opłaceniu czynszu, ogrzewania, prądu i wody, zostaje jej po 120 złotych na osobę. Na cały miesiąc.
Zmniejszyło się skrajne ubóstwo wśród najmłodszych, ale wciąż mamy 364 tysiące dzieci zagrożonych biedą. Ich historie opisujecie w waszym raporcie. Paweł na przykład zaczął sprzedawać swoje zabawki, żeby zdobyć pieniądze na leki dla ojca po udarze.
To są dzieci, które często są niezauważone w szkole. Potrzebują jednego dorosłego, który je zobaczy. Bardzo często nie jedzą śniadania przed wyjściem do szkoły. Dobrze, jeśli na przerwie jakieś inne dziecko podzieli się z nimi czasem kanapką. Bardzo często uczą się trochę gorzej albo bardzo przeciętnie, dlatego, że wracają ze szkoły do nieogrzewanego mieszkania, więc trudno im usiąść do książek w takich warunkach. Jeśli w domu dostają jakiś ciepły posiłek, to najczęściej jest to tylko zupa. I te dzieci są niezauważane przez system.
System to ludzie.
Tak, mam na myśli nauczycieli. Mówimy system, bo łatwiej jest stwierdzić, że to system nie widzi, a nie powiedzieć wprost – nauczycielu, to ty nie zobaczyłeś.
Zdejmujemy z siebie odpowiedzialność, gdy mówimy, że system kogoś nie widzi. Każdy system to jest człowiek – wychowawca, wychowawczyni, pedagożka szkolna, pedagog szkolny, pani sprzątająca. To są też rodzice innych dzieci, którzy albo nie zauważają albo nie chcą widzieć tego, że w ich klasie któreś z dzieci nigdy nie chodzi do kina razem z innymi lub nigdy nie jeździ na wycieczki. Jeżeli nie znajdzie się przynajmniej jeden mądry dorosły, te dzieci są zostawione same sobie. A im bardziej nikt nie zwraca na nie uwagi, tym bardziej one same nie walczą o siebie, tylko się wycofują. Dlatego, że dzieci nie wiedzą, że może być inaczej. One znają swój dom, znają swoje życie i myślą, że wszyscy żyją tak jak one, nie mają żadnego punktu odniesienia do sytuacji innych dzieci.
Chyba, że znajdą się w domu u kogoś innego. I zobaczą to z bliska.
Ale znajdą się tam bardzo rzadko. Dzieci, które żyją w skrajnym ubóstwie, zazwyczaj nie są zapraszane na urodziny, bo wiadomo, że nie dadzą prezentu. One też do siebie nie zapraszają, bo nie mają zwykle dokąd zaprosić. Na przykład mały Tomek nikogo nie zaprasza, bo mieszka z mamą i dwójką rodzeństwa. Wszyscy w jednym pokoju. Dookoła stołu są tam trzy łóżka, a na jednym z nich cały czas leży dziecko z niepełnosprawnością. Skoro więc Tomek nie zaprasza kolegów, sam też nie jest zapraszany. I znowu, jeżeli nie znajdzie się mądry dorosły – nauczyciel albo rodzic innego dziecka – i nie zauważy tej sytuacji, to taki młody człowiek nie ma żadnych szans.
A o czym marzy takie dziecko?
O tym, że poleci kiedyś samolotem, może wreszcie zobaczy morze albo że dostanie górę czekolady od Świętego Mikołaja. Te młodsze dzieci – mniej więcej do ósmego roku życia – nie boją się marzyć i chętnie o tym mówią. Te starsze już wiedzą, że marzyć nie wolno, bo marzenia tylko bolą. I gdy zapytamy 13-14-latka, to on najczęściej odpowie, że marzy o tym, żeby mama znalazła lepszą pracę. Albo marzy o tym, żeby zimą w domu było ciepło.
Młodzi dorośli… Bywa, że bardzo wcześnie muszą zająć się swoimi rodzicami. Spotykacie takich nastolatków?
Na przykład w domu pana Adama, który jeździ na wózku, bo po wypadku ma amputowane obie nogi. Gdy go odwiedziliśmy, okazało się, że głową rodziny jest tak naprawdę Wojtek, który ma 12 lat. To jest chłopak, który dorabia u sąsiadów, wyrzucając śmieci, grabiąc liście, myjąc okna, żeby ta rodzina mogła przeżyć, żeby miała pieniądze na leki i obiad. Zapytany o marzenia powiedział, że chciałby dostać zapas żywności na kilka miesięcy. To było jego marzenie – nie martwić się o to, że nie będą mieli co jeść.
Inna historia z waszego raportu. Ojciec jednego z takich dzieci, 55-letni pan Tomasz mówi tak: "Czasem proszę Boga, żebym umarł jak najszybciej. Bo inaczej Kacper będzie chciał tu zostać w tej biedzie. Niech idzie w świat, niech ma życie. Jakiekolwiek, ale ma. Lepsze niż ze mną".
To w ogóle jest charakterystyczne dla rodziców, którzy żyją w trudnej sytuacji. Szczególnie dla ojców. Oni wstydzą się bardziej niż matki. Mamy są bardziej waleczne i jeszcze wierzą w to, że może być lepiej. Mimo wszystkich zmian kulturowych, które następują w Polsce, wciąż panuje przekonanie, że ojciec musi utrzymać rodzinę. Jesteś ojcem, powinieneś zadbać. A jeśli rodzina żyje w złych warunkach, to twoja wina. Wielu tak właśnie myśli. Jeżeli jeszcze dzieje się to przez chorobę albo wypadek ojca, to on się czuje w dwójnasób odpowiedzialny za tę sytuację. Bardzo często trzeba dwóch, trzech spotkań, żeby w ogóle dowiedzieć się od takich ojców, co musiałoby się zmienić i jak możemy im pomóc. Tak bardzo wstydzą się tej sytuacji. I zazwyczaj mówią o tym, że chcą uwolnić dzieci od siebie. Czują się dla nich największym obciążeniem. Czują, że nie podołali. Powtarzają, że ojciec jest od tego, żeby dawać wsparcie, a oni wiedzą, że tego wsparcia nigdy nie dadzą.
"Nigdy bym nie pomyślała, że moje życie będzie kiedyś warte dwa i pół kilo marchewki. Tyle mam na jeden dzień z ciężko chorą od urodzenia córką. 10 złotych i 47 groszy". To jedna z bohaterek waszego raportu. Pani Grażyna, mama Kasi.
Po opłaceniu rachunków zostaje jej dokładnie tyle. Tak naprawdę to już nie jest wybór: żywność czy leki? Tylko raczej zastanawianie się, czy przeżyję? Czy będę miała co jeść?
Ale ona marzy nie tylko o wykupieniu zawieszonych recept, o kupnie jedzenia, środków czystości czy nowej pościeli. Marzy też o tym, żeby mieć z kim porozmawiać na co dzień.
Słyszymy to bardzo często, gdy pytamy o wartość Szlachetnej Paczki i o to, co jest w niej najważniejsze dla rodzin, do których docieramy. Niezależnie od wieku i sytuacji rodziny, niezależnie od tego, czy są w niej dzieci, czy to jest osoba starsza i samotna, zazwyczaj na pierwszym miejscu wymieniane jest to samo. Wszyscy podkreślają, że ktoś wreszcie miał dla nich czas, chciał ich poznać i bardzo partnersko z nimi rozmawiał. Ktoś uznał, że mają godność i nie są wybrakowanymi ludźmi. Poczuli, że są tak samo dobrzy i normalni jak inni, tylko są po prostu w trudnej sytuacji. Panie z Ośrodków Pomocy Społecznej zwykle mają bardzo wiele rodzin pod swoją opieką, więc wpadają i gdy na przykład robią kwestionariusz, to często jest to praca do odhaczenia. U nas nikt nie odhacza. To jest spotkanie.
Odwiedzacie między innymi seniorów, którzy są często uwięzieni w swoich mieszkaniach. Okrutnie brzmi fragment waszego raportu, w którym piszecie o ludziach mieszkających w blokach bez windy. "Mieszkania na ostatnich piętrach funkcjonują jak zakłady karne o zaostrzonym rygorze. Jedyną winą skazanych na nie jest wiek, zdrowie i niska emerytura. Tu nawet racje żywnościowe są ograniczone, a balkon 1 na 2 metry służy za spacerniak. Nie ma mowy o wyjściu za dobre sprawowanie".
Historia z zeszłego roku. Pani Stanisława, która mieszka na trzecim, przedostatnim piętrze, ale w mieszkaniu bez balkonu, więc nawet tego spacerniaka nie ma... Gdy pytaliśmy ją, co jest najgorsze, powiedziała, że najgorszy był COVID, bo na placu zabaw, który jest przed jej oknem, nie było wtedy ludzi, nie bawiły się dzieci. A ponieważ nie ma ani telewizora, ani radia, to okno jest dla niej jedynym kontaktem z innymi. Co prawda codziennie przychodzi do niej opiekunka z Ośrodka Pomocy Społecznej, która robi drobne zakupy i przygotowuje coś do jedzenia, ale ma bardzo mało czasu. Pojawia się na 40 minut, ogarnia mieszkanie, dba o drobną toaletę i tyle. Nie ma czasu rozmawiać. Dlatego to okno i obserwowanie dzieci z trzeciego piętra to dla pani Stanisławy w zasadzie jedyne zajęcie w czasie całego dnia. I gdy nasi wolontariusze zapytali, czy nie miałaby ochoty po prostu wyjść na zewnątrz, szokujące było dla niej, że ktoś zupełnie obcy może jej w tym pomóc. Dopiero wtedy jej sąsiedzi zorientowali się, że w ich w klatce żyje taka osoba na trzecim piętrze. Zobowiązali się, że przynajmniej raz w tygodniu będą umożliwiać jej spacer, żeby mogła zobaczyć te dzieci z bliska.
Piszecie w swoim raporcie, że niemal co dwudziesty Polak żyje w lokalu, który nie nadaje się do mieszkania, bo warunki są złe. Przeciekający dach, wilgoć, zagrzybienie. Widzicie te miejsca?
Kraków, Swoszowice. Nie zapomnę tego do końca życia. Weszłam do domu, o którym nigdy nie pomyślałabym, że ktoś może tam mieszkać. Musiałam bardzo szybko wyjść, bo nie wytrzymałam zapachu, który był w środku. Duchota dawno nieodnawianego mieszkania, grzyb, wilgoć, zapach kanału pomieszanego z piwnicą. Coś koszmarnego. Zastanawiałam się, czy jeśli długo przebywa się w takim miejscu, można się do tego przyzwyczaić. Prawdę mówiąc, bardzo delikatnie przeprosiłam pana, z którym miałam rozmawiać i poprosiłam, żebyśmy wyszli na zewnątrz. Na szczęście był ciepły, słoneczny dzień i przed domem była ławka. Nigdy nie zapomnę tych warunków. Wydawało mi się, że lepsze mają nawet zwierzaki ze schronisk, dla których organizowane są zbiórki kołder i starych koców. Gdy je widzimy, łamie nam się serce. A to i tak dużo lepsze warunki niż te, w których mieszkał ten pan.
I naprawdę spotykacie ludzi, którzy dogrzewają się paląc w piecach książki ze swoich półek?
Palą wszystkim… Pamiętam historię spod Warszawy. W małym domku nie było podłogi, tylko jakaś wylewka. Zapytaliśmy, dlaczego tak to wygląda. Mieszkający tam pan odpowiedział, że wszystkie klepki już spalił. Po prostu. I palił kolejnymi rzeczami ze swojego mieszkania, właśnie dlatego, że się dogrzewał. A i tak utrzymywał tam temperaturę na poziomie 15-16 stopni. Siedział ubrany we wszystko, co miał.
Zasięg ubóstwa wśród seniorów to jest ponad 400 tysięcy osób.
Skrajnego ubóstwa, bo wciąż mówimy o tych, którzy mają poniżej tysiąca złotych na miesiąc. A przecież jest wiele osób, które mają wypracowaną najniższą emeryturę. To jest 1800 złotych. Jeżeli nawet ma się swoje mieszkanie spółdzielcze, to sam czynsz z ogrzewaniem to już więcej niż połowa tej emerytury. Jeśli ma się wykupić jakiekolwiek leki, to w portfelu zostaje potem rzeczywiście 10-20 złotych dziennie.
Nic dziwnego, że seniorzy leków nie wykupują, bo oszczędzają. Jak często to się zdarza?
Na 523 miliony wystawionych recept 78 milionów pozostaje niezrealizowanych. Wielu farmaceutów prowadzących apteki zgłasza nam rodziny, którym należy pomóc. Są zaniepokojeni tym, że ktoś nie wykupuje nawet tych leków, bez których tak naprawdę nie ma szans na przeżycie. Albo jest zagrożenie, że choroba się bardzo pogłębi. To są leki na przykład na cukrzycę, dla osób po przeszczepie albo tych, które mają choroby nowotworowe. Często są to leki nierefundowane albo refundowane częściowo.
Do jakich rodzin trafiacie po takich zgłoszeniach?
Trafiliśmy do pani Anny, która ma nastoletniego syna. Najpierw zmarł jej mąż. Dwa miesiące później dowiedziała się, że ma nowotwór. Robiła wcześniej regularnie badania, ale okazało się, że nie były wystarczające. Przeszła silne leczenie, ale została zwolniona z pracy. Pytamy, czy za to, że zachorowała? Ona mówi, że niby nie za to. Po prostu redukcja stanowiska.
Za długo jej nie było w pracy?
Tak. Często to tak właśnie wygląda. Dostała zasiłek chorobowy, ale to jest kropla w morzu. A do tego ten zasiłek kończy się po jakimś czasie. Potem trzeba czekać na decyzję o rencie. Trafiliśmy do pani Anny właśnie wtedy, kiedy złożyła wszystkie papiery, ale powiedziano jej, że będzie czekać na decyzję co najmniej trzy miesiące. I co przez te trzy miesiące? Zapytaliśmy, jaki ma dochód? Odpowiedziała, że dostaje 800 plus na syna. To wszystko.
Są jeszcze ci, którzy pobierają tak zwaną emeryturę głodową, czyli niższą niż najniższa. To ponad 400 tysięcy osób.
Najczęściej kobiety, które po urodzeniu dziecka i urlopie macierzyńskim nie decydowały się na powrót do pracy. Zostawały w domach na jeszcze kilka lat. Efekt jest taki, że nie wypracowały najniższej emerytury i dostają teraz na przykład 1200 złotych.
To nie jest jesień życia, tylko raczej sroga zima.
Szczególnie jak przychodzi kupić na przykład trzy tony węgla, żeby ogrzać mieszkanie. To są osoby, które uważają, że zmiana klimatu akurat działa na ich korzyść.
I co piąta starsza osoba jest w Polsce niedożywiona.
Z różnych względów oczywiście, ale tak. Bardzo często te starsze osoby mówią nam, że dla nich bardzo ważny jest honor, co oznacza, że wszystkie rachunki muszą być zapłacone w terminie. I to jest dużo ważniejsze niż to, żeby mieć obiad.
Jeszcze jeden bohater waszego raportu – pan Arek. Płacze, gdy otwiera lodówkę, bo nierzadko znajduje w niej tylko leki. Mówi, że za swoje zdrowie płaci głodem synów. Co powiedzieć komuś, kto tak myśli?
Bardzo nie lubię czuć bezradności, ale gdy słyszy się coś takiego... Nie wiem, czy jest ktoś, kogo to nie poruszy i ktoś, kto potrafi na to mądrze odpowiedzieć. Naszą odpowiedzią jest po prostu zorganizowanie mu pomocy, żeby chociaż przez chwilę poczuł się lepiej. I żeby zrozumiał, że proszenie o pomoc nie jest czymś wstydliwym.
Wciąż musicie przekonywać ludzi, żeby dali sobie pomóc?
Tak. I że ta pomoc będzie naprawdę na miarę. To znaczy, że to nie będzie pudełko z kaszą i makaronem.
Od wielu lat przekonujecie, że bieda to nie jest wybór i że nie bierze się z lenistwa. Ale wciąż są ludzie, którzy uważają, że tak właśnie jest.
Wciąż jest taki stereotyp wśród osób dorosłych, które żyją w miarę dostatnio. Myślą, że jeśli komuś nie wystarcza od pierwszego do pierwszego, to nie wystarcza mu na własne życzenie. Czyli że ktoś taki zasłużył sobie na to swoim lekkim podejściem do życia czy edukacji. Być może wpadł w alkoholizm. Nie przyjmujemy do wiadomości, że tak naprawdę każdy z nas z dnia na dzień może przekroczyć tę bardzo cienką granicę. Przecież prawie jedna trzecia Polaków ma kredyt na mieszkanie. Wystarczy, że stracimy pracę i stracimy wtedy stabilność. Niewiele osób ma poduszkę finansową.
Nie ma ludzi, którzy są biedni z wyboru albo z lenistwa?
Pewnie się zdarzają, choć ja nikogo takiego nie poznałam. Myślę, że są osoby, które są niebieskimi ptakami i na przykład stwierdzają, że będą zwiedzać świat, jeździć autostopem i dorywczo pracować w zamian za coś do jedzenia. To wtedy rzeczywiście jest ich wybór. Ale ci, do których trafiamy ze Szlachetną Paczką, to zupełnie inne osoby. Nie znam nikogo, kto by powiedział, że chciałby tak żyć – bez podłogi, bez toalety, z chorobą nowotworową, bez dwóch nóg.
Pan Bogdan z waszego raportu. Mężczyzna, w którego wjechał motor. Roztrzaskał mu nie tylko kości, ale też życie.
To na pewno nie był jego wybór… Kiedyś był zdolnym fachowcem, który pracował na budowie. Ale nagle stracił wszystko. Na nowo musiał nauczyć się chodzić. Zamieszkał w opuszczonym budynku bazy cyrkowej. Dostaje tysiąc złotych zasiłku. Większość pieniędzy wydaje na leki i dojazdy do lekarza. Czasem zostaje mu mniej niż 400 złotych, żeby kupić ubranie i coś do jedzenia. To jedna z wielu takich historii. Wystarczy spojrzeć, ile osób co roku ginie w wypadkach. To są czyiś ojcowie, czyjeś mamy, bardzo często to są czyjeś córki i synowie. Wcześniej na przykład wspierali kogoś starszego, kto przez to nie czuł się samotny, a do tego miał opłacony czynsz. I nagle to się skończyło.
Pani Henryka na pytanie, co musiałoby się zmienić w jej życiu, żeby było inaczej, odpowiedziała, że musiałaby zmartwychwstać jej córka Hania, która zginęła w wypadku. Bardzo dobrze zarabiała, uczyła się za granicą, a gdy wróciła, miała świetną pracę. Zginęła nie ze swojej winy – zabił ją pijany kierowca. A to ona płaciła za mieszkanie.
Koniec pieniędzy to nierzadko początek życia na ulicy. Oficjalne statystyki pokazują, że ponad 30 tysięcy osób doświadcza kryzysu bezdomności.
Ale to są szacunkowe dane. Nie ma w nich na przykład osób żyjących w domach pomocy, w domach samotnej matki, w ośrodkach Caritasu czy w mieszkaniach treningowych. Szacujemy, że bezdomność dotyczy nawet 53 tysięcy osób w Polsce. Choć są tacy, którzy mówią, że problemu nie ma. Usłyszałam to niedawno na spotkaniu w dużej firmie, która ma siedzibę w jednym z dużych biurowców w centrum Warszawy, tuż obok Dworca Centralnego. Naprawdę mnie zamurowało. Żeby nie zauważyć problemu akurat tutaj, trzeba się naprawdę postarać.
I takim osobom też pomagacie?
Trafiamy na przykład do pustostanów, w których mieszka jakaś rodzina. I tu znów zastanawiam się, jak to możliwe, że w szkole nikt nie zauważył i nikt się nie zainteresował. Nikt niczego nie podejrzewał. Choć prawdą jest, że osoby, które żyją w takich warunkach, potrafią świetnie się maskować. Gdy się u nich pojawiamy, bardzo często słyszymy, że wszystko jest w porządku. To dlatego, że mamy żyjące w takich warunkach boją się o swoje dzieci. O to, że zostaną im zabrane. Tylko dlatego, że są ubogie.
To co powie pani komuś, kto twierdzi, że "bieda to stan umysłu".
(cisza)
Nie chcę oceniać ludzi, którzy są w grupie najbogatszych Polaków. Ale wiem, jak ciężko z tej wieży dostatku zauważyć tych na dole. I to nie jest tylko kwestia dzisiejszych czasów. Ile baśni kiedyś o tym powstało! Myślę, że jest w nich pewna mądrość.
Znieczulica nie pojawiła się przecież nagle, teraz. Zawsze było tak, że ci, którzy byli królami, rzadko zauważali tych, którzy pracowali na samym dole. Co mogę powiedzieć? Zapraszam do Szlachetnej Paczki. Myślę, że to świetna okazja, żeby poznać historię chociaż jednej rodziny i przyjrzeć się, skąd wzięło się w niej ubóstwo. Posłuchać na przykład historii pani Marty, która miała średnie wykształcenie, pracę w sklepie, zarabiała tyle, że na wszystko jej wystarczało. Mąż, rodzina, dwójka dzieci. Nie mieli za dużo, ale mieli co jeść. Najpierw zmarł mąż, który miał nowotwór. Potem ona zachorowała na depresję, przez co straciła pracę. Przestała płacić rachunki, więc…
Straciła mieszkanie?
Tak, a potem jej dzieci zostały zabrane do pieczy zastępczej. Ona sama z dnia na dzień znalazła się na ulicy. Jedyną grupą, która ją przygarnęła, były osoby bezdomne, które piły alkohol. Żeby się do nich dostosować i być w tej grupie, też zaczęła pić. Gdy już była alkoholiczką, spotkała na swojej drodze pewną mądrą street-workerkę, która usłyszała jej historię. I wtedy pani Marta dostała Szlachetną Paczkę, ale też pomoc fundacji, która zaoferowała jej mieszkanie treningowe. Od dwóch lat jest niepijącą alkoholiczką, pracuje, a jej największym marzeniem jest odzyskać dzieci, z którymi widzi się niemal każdego dnia. Gdy pytamy ją, co było najgorsze w jej historii, odpowiada, że to, że nikt jej nie widział, nikt jej wcześniej nie zauważył.
To ile rodzin możemy teraz razem z wami zauważyć?
W zeszłym roku było ich ponad 17 tysięcy. W tym roku mamy nadzieję, że będzie więcej. Wciąż odbieramy zgłoszenia o osobach, które wymagają pomocy, więc cały czas pracuje dziewięć tysięcy naszych wolontariuszy, którzy odwiedzają takie rodziny i będą to robić do pierwszych dni grudnia. Jesteśmy w ponad 650 lokalizacjach w całej Polsce.
Uda się?
Musi! A w zasadzie – nie "uda się", tylko zrobimy to!
____________________________
Joanna Sadzik – prezeska zarządu Stowarzyszenia Wiosna, organizującego akcję Szlachetna Paczka. Związana z Wiosną od 2012 roku, także w roli wolontariuszki Szlachetnej Paczki. Mieszka w Krakowie.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock