|

Myszka Miki nie żyje…

Od początku inwazji zbrojnej zginęło 599 dzieci
Od początku inwazji zbrojnej zginęło 599 dzieci
Źródło: Nina Liashonok / Ukrinform/Future Publishing via Getty Images

Czy zdarzyło im się zapłakać nad losem ukraińskich dzieci? Tak, nie raz. Z bardzo bliska widzieli przecież ten los - pełen bólu, cierpienia i strachu. Ratownicy medyczni, którzy organizują w Ukrainie transporty małych pacjentów, opatrują rany, które często goją się miesiącami. Widzą też takie rany, które być może nigdy się nie zagoją. Te w psychice dzieci okrutnie doświadczonych wojną.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Jedni pomagają w Ukrainie, inni na miejscu - w Polsce. Wszystko trzeba przecież dobrze przygotować, zaplanować i zabezpieczyć. Zaangażowanych w tę misję jest wielu ludzi, także tych niewidocznych. Zanim ratownicy wyruszą w kolejną misję, muszą mieć pewność, że ich samochody są gotowe i odpowiednio wyposażone. Trzeba zadbać o sprzęt medyczny, kamizelki, leki. Trzeba też zająć się logistyką i kwestiami prawnymi. A wszystko po to, by możliwe było podjęcie niezwykle trudnej walki z czasem.

- Pamiętam transport dziewczynki z Charkowa. Wyszła na spacer z piwnicy i niestety przyleciała rakieta, która bardzo ją poraniła. Udało nam się ten transport wykonać w dwanaście godzin i w szpitalu we Lwowie nie dowierzali, że dojechaliśmy w tak krótkim czasie - wspomina Piotr Skopiec z Fundacji Humanosh, która kolejny już rok zaangażowana jest w organizację transportów medycznych w Ukrainie.

Charków i Lwów dzieli 1030 kilometrów.

"Dosłownie zwaliło go z nóg"

- Są na pewno transporty, które będziemy pamiętali do końca życia. Pamiętamy twarze, pamiętamy imiona i będziemy pamiętali je zawsze - przyznaje Michał Łęczyński, ratownik medyczny z Humanosh Emergency Medical Team. Gdy dopytuję go o konkretne historie, zaczyna opowiadać o Soni, której udało się pomóc w jednym z pierwszych takich transportów.

- Dziewczynka była niesamowita, bardzo pogodna, choć straciła nogę. Podróżowała z rodzicami. Jej mama też była ranna. Dziewczynka nie chciała jeść od trzech dni. Udało nam się ją przekonać, żeby coś zjadła. Poprosiła o hot doga i go dostała, oczywiście za zgodą lekarza. Gdy w czasie drogi zaczęliśmy rozmawiać, opowiadała, że została ranna i straciła nóżkę, ale żyje! - wspomina ratownik. Sonia powiedziała mu też o swojej maskotce - Myszce Miki, która "nie przeżyła" ataku. Zginęła.

Michał Łęczyński nie tylko wysłuchał tej historii, ale przekazał ją dalej. W czasie postoju opowiedział o wszystkim swoim kolegom, którzy opiekowali się też innymi dziećmi. Od osoby prowadzącej konwój usłyszał, że musi sprawę załatwić. Zanim dotrą do celu, ma zdobyć Myszkę Miki. Nieważne jak. Musi to po prostu zrobić. I zrobił.

- Była Myszka Miki. Nie jedna, nie dwie, tylko parę. Mieliśmy bardzo zmotywowaną ekipę, w której każdy złapał za telefon. Udało się i dziewczynka dostała swoją nową myszkę.

Ratownik zapamiętał Sonię z jeszcze jednego powodu. Gdy dotarli na lotnisko, na którym było wielu NATO-wskich żołnierzy, dziewczynka zapytała, czy to "nasze wojsko"? A gdy usłyszała, że tak, chciała wiedzieć, który z żołnierzy jest najważniejszy. Gdy Michał Łęczyński podszedł z nią do jednego z oficerów, objęła go, pocałowała i powiedziała: dyakuyu! (dziękuję!). 

- To był taki chłop metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Dosłownie zwaliło go z nóg... - opowiada.

Ratownicy też mają swoje emocje, choć oczywiście starają się nad nimi zapanować i je ukrywać. Piotr Skopiec tłumaczy, że nie mogą pokazać swoim pacjentom, że się boją albo przeżywają ich historie. Jak mówi - starają się być po prostu profesjonalni.

- Natomiast po wyjściu takiego dzieciaka z karetki, po oddaniu go ekipie samolotu, te emocje często pękają. Jest smutek, jest płacz, są trudne do pozbierania się momenty, w których tak naprawdę najczęściej pomaga rozmowa z przyjaciółmi, z którymi jedziemy. Wyżalenie się i wygadanie się pozwala na to, żeby nie zawozić stresu do domu.

Dwa lata wojny w Ukrainie � UNICEF Polska
Dzieci na wojnie w Ukrainie
Źródło: UNICEF Polska

"Siostra nie będzie już leczona"

Stres jest tu oczywiście naturalną częścią pracy. Bo to praca wykonywana w zagrożeniu, na przykład bardzo blisko linii frontu. A do tego ci, którzy niosą pomoc medyczną, nie są w tej wojnie chronieni. Rosjanie zaatakowali przecież w Ukrainie już niejeden szpital. Ratownicy liczą się więc z ryzykiem i wiedzą, że nie zawsze wszystko się udaje.

- Przypominam sobie dzieci, które mieszkały na Sałtiwce, czyli w dzielnicy Charkowa położonej bardzo blisko linii frontu - mówi Piotr Skopiec. - W piwnicach domów mieszkały tam całe rodziny z dziećmi. Przyjeżdżaliśmy kilka razy i próbowaliśmy je namówić, żeby przeniosły się do bezpieczniejszej części miasta albo do innej części Ukrainy. Spędziliśmy w tych piwnicach naprawdę wiele godzin. Proponowaliśmy też wyjazd do Polski, ale oni odmawiali. Nie wierzyli do końca w to, co opowiadamy o tym, jak wygląda wojna i co się może stać, jeśli dzieci będą pozostawać w tych piwnicach.

Niektórych namawiali przez cały rok. Tym większą mieli satysfakcję, gdy jednak się udało. Każda taka sytuacja zostawia jakiś ślad w ich pamięci. Bo każda taka wojenna historia to tragedia jakiejś rodziny i tragedia dzieci, które są ciężko poranione, i psychicznie, i fizycznie - wyjaśnia Piotr Skopiec.

Tatiana 13 lat
Tatiana 13 lat
Źródło: Fundacja „Mom I see war”. Archiwum Akt Nowych

- Był taki transport, w którym chłopiec wyniesiony z pociągu ewakuacyjnego bardzo narzekał, że wszystko go boli. Miał potrzaskane nogi od pachwin po kostki. Po podaniu leków przeciwbólowych zaczął rozmawiać z naszymi lekarzami i chciał bardzo wszystkim opowiedzieć, co się wydarzyło. Mama przez chwilę się wahała, czy pozwolić mu mówić, ale ostatecznie zgodziła się na to. Igor zaczął opowiadać, że zrobiło się najpierw jasno, potem ciemno, jasno i znów ciemno, a w telewizorze pojawiła się nóżka jego siostry. I on wie, że pojechał z mamą na leczenie, a siostra gdzieś tam została na swoje leczenie. Tak to mu wytłumaczono. Natomiast mama, płacząc po cichu za głową Igora, kiwała, że niestety siostra nie będzie już leczona… - opowiada Piotr Skopiec.

Michał Łęczyński przypomina sobie natomiast dzieci z obciążeniami neurologicznymi, które razem z innymi ratownikami ewakuował z Zaporoża. Pamięta, że w pociągu na korytarzu wagonu siedziała dziewczynka, która cały czas milczała. Gdy zaczął do niej mówić, nie odpowiadała na żadne pytanie. Choć mówił po rosyjsku.

- Jeden z kolegów, też Michał, powiedział do mnie, żebym dał spokój, bo ona nic nie rozumie. I wtedy odpowiedziała, że rozumie wszystko, ale jest bardzo głodna, jest jej bardzo zimno i bolą ją nóżki.

W kolejnym etapie podróży, już w karetce, dziewczynka dostała od ratowników pluszowego misia.

- Mówię do niej, zobacz, jeden wujek jest Misza, drugi wujek jest Misza, a jak się będzie nazywał twój misio? A ona odpowiada, że Miszka - wspomina Michał Łęczyński i przyznaje, że to był moment, w którym szczególnie trudno było opanować emocje. Nie tylko jemu.

Mapro 13 lat
Mapro 13 lat
Źródło: Fundacja „Mom I see war”. Archiwum Akt Nowych

Chłopiec w niebieskiej masce

Piotr Skopiec opisuje też transport zorganizowany przez ratowników z Niemiec. Spotkał ich na ukraińskiej granicy, gdy przewozili siedmioletniego chłopca, który miał trafić do szpitala w Dreźnie. To było dziecko dotkliwie poranione w wyniku rosyjskiego ataku na centrum Winnicy. Roma przyjechał wtedy z mamą na wizytę u lekarza w przychodni, na którą spadła rakieta. I tylko on przeżył ten atak. Oprócz cierpienia spowodowanego śmiercią mamy Rosjanie skazali go na ogromny ból fizyczny - poparzenia wymagające bardzo długiego leczenia.

- Ze względu na barierę językową niemieccy ratownicy nie potrafili szybko przekroczyć polskiej i ukraińskiej granicy. Ja wracałem wtedy pustą karetką i po prostu wytłumaczyłem pogranicznikom ukraińskim, że to jest transport bardzo ciężko rannego dziecka. Oni znali tę sytuację, więc natychmiast nas przepuścili. Potem to samo tłumaczyłem na polskiej granicy. Chodziło o to, żeby to dziecko zdążyło szybko dojechać do awionetki, która miała zabrać je do Niemiec na leczenie - wspomina ratownik.

Wszystko się udało. Kolejne operacje przywracały nadzieję, choć nie eliminowały strachu o to, co będzie dalej. Zdjęcia leczonego w Niemczech chłopca trafiły do agencji prasowych i gazet. W ich doniesieniach pojawiał się jako "chłopiec w niebieskiej masce", który kochał taniec towarzyski i grę na akordeonie. Niebieskie były opatrunki, które przez kolejne miesiące chroniły jego poparzoną skórę.

10-letni Roma. Chłopiec w niebieskiej masce
10-letni Roma. Chłopiec w niebieskiej masce
Źródło: Reuters

Romę poznała dziennikarka Wirtualnej Polski Tatiana Kolesnychenko. Zobaczyła w nim dziecko, od którego można się naprawdę wiele nauczyć.

- Doznał bardzo poważnych oparzeń. Nikt nie był pewien, czy Romczyk przeżyje. Udało się go przetransportować do szpitala w Niemczech, gdzie spędził ponad rok, lecząc się i rehabilitując. Jego leczenie wymaga ogromnej siły. Gdy spotkaliśmy się w Dreźnie, graliśmy w badmintona. Niesamowite, że jest tak pozytywnie nastawiony i emanuje tak dobrą energią. Chciałabym powiedzieć, że nie widać po nim śladu traumy, ale myślę, że to jest jednak głęboko schowane - mówi autorka reportaży z Ukrainy.

chlopiec
Roman Oleksiw został ciężko ranny w ataku rakietowym
Źródło: Reuters

Najlepsza nagroda - słowo "dziękuję"

Anna Langa - ratowniczka medyczna i pielęgniarka zaangażowana w misje Fundacji Humanosh - często wraca myślami do tego, co widziała i co przeżyła na wschodzie Ukrainy, w obwodzie charkowskim.

- Miejscowość Lisna Stinka to jest po prostu mój drugi dom w Ukrainie. Ludzie, którzy tam mieszkali, to są moi przyjaciele. Większość z nich musiała opuścić swoje domy ze względów bezpieczeństwa - mówi.

Tych przyjaciół zdobywała, pokonując karetką tysiące kilometrów, żeby dotrzeć do przyfrontowych terenów, gdzie każda wizyta medyków z Polski przynosiła mieszkającym tam ludziom nadzieję. I to właśnie o tym Anna Langa mówi, gdy ktoś pyta, dlaczego ryzykuje i rusza do zupełnie obcych ludzi w odległych regionach objętych wojną.

- Często słyszę to pytanie: "Ania, po co tam jedziesz?". Kiedy pojechałam pierwszy raz, od naszych gospodarzy, właśnie w Lisnej Stince, usłyszałam, że cieszą się z naszych przyjazdów. To są ludzie, którzy nie mają samochodu, a do najbliższego lekarza mają dziesiątki kilometrów. To, że przyjeżdża do nich karetka z Polski i przywozi leki, pozwala im przetrwać kolejne miesiące. Gospodarze, którzy nas gościli, powiedzieli nam: "kiedy wy tutaj przyjeżdżacie, to nam chce się żyć, chce się nam posprzątać, my mamy święto...".

Gdy pytam Annę o największą nagrodę, jaką dostała w czasie misji medycznych w Ukrainie, odpowiada krótko:

- To było słowo "dziękuję". Ogromna nagroda! - podkreśla. - To są uczucia nie do opisania. Kiedy chwycisz rękę dziecka, które żyje osiem kilometrów od linii frontu, dajesz mu nadzieję na to, że będzie lepiej. To są uczucia, które zostaną ze mną naprawdę do końca życia - dodaje ratowniczka medyczna.

Kristina 13 lat
Kristina 13 lat
Źródło: Fundacja „Mom I see war”. Archiwum Akt Nowych

Piotr Skopiec z kolei wraca myślami do młodych pacjentów z Ukrainy, którzy trafili do szpitali gdzieś w Europie.

- To były dzieci bardzo poranione, w stabilizatorach, naprawdę ciężko ranne. Gdy widzimy, że wracają do zdrowia, czy w Norwegii, czy w Niemczech, to naprawdę mamy wielką satysfakcję. Z częścią ich rodziców mamy cały czas kontakt - przyznaje.

Natomiast Michał Łęczyński, wspominając najmłodsze ofiary wojny, którym udało się pomóc i które udało się przewieźć w bezpieczniejsze rejony, myśli też o swoich synach. Bo gdy wyrusza do kraju ogarniętego wojną, często mierzy się z pytaniem: co by było, gdyby...?

- No właśnie, robimy to dla naszych dzieci, żeby nie musiały przeżywać takich koszmarów - podkreśla ratownik medyczny. - Cieszę się z tego, że moje dzieci mogą żyć w kraju nieobjętym wojną.

Czytaj także: