- Kierowała mną chęć pomocy, wtedy, gdy nikt już pomóc nie chciał lub pomóc już nie mógł. Dla mnie pomoc Annie była czymś oczywistym, przyzwoitym i uczciwym - powiedziała przed sądem Justyna Wydrzyńska, która usłyszała dziś wyrok za przekazanie tabletek poronnych kobiecie w ciąży, która doświadczała przemocy. - Obie byłyśmy kontrolowane, szantażowane, zostawione same sobie. Mamy dzieci, chciałyśmy je chronić - mówiła oskarżona.
Sąd Okręgowy Warszawa-Praga skazał Justynę Wydrzyńską na osiem miesięcy ograniczenia wolności - przez wykonywanie 30 godzin nieodpłatnych prac społecznych w miesiącu. Wydrzyńską uniewinniono od drugiego zarzutu - posiadania i wprowadzania do obrotu zakazanych substancji - tabletek mizoprostolu.
Aktywistka w 2020 roku udostępniła tabletki poronne kobiecie, która prosiła o pomoc i sygnalizowała, że jest w przemocowym związku. Kobieta miała już jedno dziecko, była w drugiej ciąży, a partner uniemożliwił jej wyjazd za granicę w celu dokonania aborcji.
W świetle artykułu 152. Kodeksu karnego "każdy, kto udziela kobiecie ciężarnej pomocy w przerwaniu ciąży lub ją do tego nakłania, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3". Oskarżona i jej środowisko twierdzą, że proces był polityczny. W postępowaniu brali udział przedstawiciele konserwatywnego i katolickiego Instytutu Ordo Iuris.
Wydrzyńska: Wspomnienia przemocy są ciągle we mnie. Tego się nie zapomina
Mowę końcową Wydrzyńskiej przed ogłoszeniem wyroku zacytowało we wtorek OKO.press. - Stoję tu dzisiaj, bo wysłałam swoje tabletki do aborcji farmakologicznej. Wysłałam je drugiej kobiecie, to niezaprzeczalny fakt. Grożą mi trzy lata więzienia. Nie zrobiłam tego z własnej inicjatywy, bo nie zajmuję się rozsyłaniem tabletek do aborcji. Wiedziałam, że Anna była wówczas skrajnie zdesperowana, a ja miałam zestaw tabletek na własny użytek - zaczęła Wydrzyńska.
Utrzymywała, że tabletki, które przekazała kobiecie "są obecnie w Polsce najbezpieczniejszą metoda przerywania ciąży" i "używane są powszechnie w Europie i na świecie przez miliony osób". - Nie wymagają znieczulenia, nie powodują ryzyka powikłań i są bezpieczniejsze niż proste zabiegi medyczne - wymieniła.
Tłumaczyła, że wysłała kobiecie tabletki, ponieważ wiedziała, że doświadczała ona przemocy. Przyznała przy tym, że sama przeszła przez podobne doświadczenia. - Obie byłyśmy kontrolowane, szantażowane, zostawione same sobie. Mamy dzieci, chciałyśmy je chronić - zaznaczyła.
- Ja też doświadczyłam przemocy ze strony partnera. Byłam kontrolowana i spotykała mnie nie tylko przemoc finansowa, ale fizyczna i psychiczna. To wszystko było wszechobecne w "moim" domu. My, kobiety, które doświadczyłyśmy przemocy domowej wiemy, jakie ofiary musimy ponieść, by pierwszej kolejności chronić dobro dzieci, które już mamy. Ja mam ich troje. Matki mierzące się z przemocą domową zrobią wszystko, by dzieci miały spokojne noce i aby one same mogły przestać żyć w ciągłym, wyniszczającym napięciu - zwracała uwagę.
Zauważyła, że "żyjąc w przemocy często nie uświadamiamy sobie, że utraciłyśmy kontrolę nad swoim ciałem i nad resztą swojego życia".
- Uzyskałam rozwód w 2009 roku, po 11 latach małżeństwa. Po to, by uchronić siebie i trójkę swoich dzieci. Jednak wspomnienia przemocy są ciągle we mnie. Tego się nie zapomina - wspomniała. - I tego nie życzy się też nikomu - podkreśliła.
"Czuję, że nie stoję przed sądem sama"
Wydrzyńska mówiła, że nie chce żyć w świecie, w którym "jakakolwiek kobiecie brakowałoby dostępu do rzetelnej informacji i najprostszego ludzkiego wsparcia". - Czuję, że nie stoję przed sądem sama. Stoją za mną moje koleżanki, ale też setki kobiet, których nie miałam jeszcze szczęścia poznać - stwierdziła.
- Na tej sali dotykamy podstawowych prawa człowieka, w tym prawa do samostanowienia. Wstawiły się za mną liczne organizacje, które w tym temacie mają rozległą wiedzę: takie jak Amnesty International czy Human Rights Watch i Fundacja Helsińska, które mówią wprost: jestem obrończynią praw człowieka - przypomniała.
Wymieniała, że stoją za nią także organizacja "Katolicy na rzecz wyboru", parlament Belgii, ponad 80 europosłanek i europosłów czy wysokiej rangi specjalne sprawodawczynie do spraw kobiet, a także Międzynarodowa Federacja Ginekologów i Położników.
- Nie są to osamotnione głosy tylko ekspertów, ale też zdanie setek tysięcy osób, które podpisały petycję do prokuratury. Wszystkie te głosy powtarzają: ten proces zwyczajnie nie powinien się wydarzyć - oświadczyła.
"Osób potrzebujących aborcji, tu i teraz, w niebezpiecznej sytuacji jest bardzo dużo"
Aktywistka mówiła dalej, że "polska ustawa antyaborcyjna z lat 90. była jedną najbardziej surowych w Europie", "surową dlatego, że zmuszała osoby w niechcianych ciążach do robienia sobie aborcji w ukryciu". - Dla nich organizacje aktywistyczne stanowią jedyny ratunek przed wątpliwymi handlarzami czy niebezpiecznymi metodami. Inicjatywy takie jak "Aborcja Bez Granic" wykonują pracę, która od lat powinna należeć do państwa i być częścią publicznego systemu ochrony zdrowia - postulowała.
Przypomniała tutaj decyzję Trybunału Konstytucyjnego z października 2020 roku. - Kiedy pseudotrybunał zaostrzył kolejny raz prawo aborcyjne w Polsce, osoby z wadami płodu zaczęły znajdować ratunek w Holandii, gdzie aborcja jest dostępna do 22. tygodnia. Kobiety w ciąży ze stwierdzonymi wadami płodu pytają: "Czemu muszę wyjeżdżać do obcego kraju, czuć się jak uciekinierka, dlaczego nie mogę tego zrobić u siebie w szpitalu, a po wszystkim jak najszybciej wrócić do domu?" - mówiła.
- Osób potrzebujących aborcji, tu i teraz, w niebezpiecznej sytuacji jest bardzo dużo. Te niebezpieczeństwa to nie tylko okrutne prawo, nie tylko zaniedbania, tchórzliwość i koniunkturalność lekarzy, ale też bycie w przemocowej relacji, pod ciągłą kontrolą - zwracała uwagę.
Wydrzyńska: to państwo jest winne i zawiodło mnie i miliony kobiet w tym kraju
Wydrzyńska przekazała, że dla niej samej aborcja "była czynnikiem, który uświadomił jej, jak bardzo była ograniczana i jak bardzo potrzebuje wolności i możliwości decydowania samej o sobie". - Tego samego chciałam dla Anny, by tak jak ja mogła doświadczyć sprawczości nad swoim życiem, ciałem. Nie chciałam, aby Anna musiała ryzykować swoim życiem podejmując niebezpieczne kroki, skoro rozwiązanie jest tak łatwe, a zarazem bez wątpienia medycznie bezpieczne - wyjaśniła.
- Kierowała mną chęć pomocy, wtedy, gdy nikt już pomóc nie chciał lub pomóc już nie mógł. Dla mnie pomoc Annie była czymś oczywistym, przyzwoitym i uczciwym. Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Gdybym miała pełną wiedzę na temat rzeczywistości, w jakiej żyła Anna, nie tylko wysłałabym jej tabletki, ale pozostałabym w kontakcie, aby wspierać ją w trakcie przyjmowania leków, by nie czuła się samotna, by miała kogoś, kto ją wysłucha i nie zostawi jej samej sobie, potrzyma za rękę - opisała.
Na zakończenie Wydrzyńska oświadczyła, że w jej rozumieniu jest niewinna. - Mówię głośno: to państwo jest winne i zawiodło mnie, Annę, Izę z Pszczyny, Agnieszkę z Częstochowy i miliony kobiet w tym kraju - powiedziała, wnosząc o uniewinnienie.
Źródło: tvn24.pl, OKO.press
Źródło zdjęcia głównego: TVN24