Dobry wieczór! – witam się tak z Państwem niemal codziennie w Magazynie lub Faktach, ale tylko raz (mam nadzieję! :-) słowa te sprawiły, że ludzie, których witałem, rzucili się do ucieczki.
Schyłek PRL, zima, środek nocy i my, grupa harcerzy z „Czarnej Jedynki” w przysypanym śniegiem lesie, gdzieś w dzisiejszym świętokrzyskiem. Błądziliśmy w drodze na ognisko i spotkanie z innymi drużynami „Jedynki”. W pewnym momencie usłyszeliśmy odgłosy prac leśnych i wyszliśmy na małą polankę, gdzie stała furmanka, a dwaj mężczyźni ładowali na nią ścięte drzewa.
Dobry wieczór panom! – powiedziałem i nie zdążyłem już dodać nic więcej. Bez jednego słowa rzucili kłody, zacięli batem konia i ruszyli w las. Wóz był ciężki, poruszał się z trudem, więc po drodze zwalali kłodę za kłodą. Poszliśmy za nimi. W nocnej ciszy długo słyszeliśmy hałas uciekającego wozu i mijaliśmy porzucone kłody. Czuliśmy się trochę nieswojo. Gdy doszliśmy do zabudowań, spotkaliśmy kolegów, którzy opowiedzieli nam o galopującym przez uśpioną wieś koniu, popędzanym przez dwóch mężczyzn, stojących na pustym już wozie.
No tak, prace w lesie w środku nocy… – oj, nie byli to leśnicy. A gdy nagle wyrośli im jak spod ziemi jacyś mundurowi (czyli my) – na co tu czekać, trzeba uciekać…