Wiele gmin w Polsce ma swoje gazety, przypominające je biuletyny lub rozbudowane portale informacyjne, chociaż w świetle prawa nie powinny - alarmuje Sieć Obywatelska Watchdog Polska. Organizacja od lat przygląda się, jakie treści publikowane są w mediach samorządowych. - Z dużą odpowiedzialnością podkreślamy, że przyczyniają się one do dewastowania lokalnej demokracji. Na szczęście pojawiają się sygnały, że mieszkańcy mają tego dość - opowiada Katarzyna Batko-Tołuć, wiceprezeska i dyrektorka programowa Watchdog Polska.
To był bolesny falstart kampanii. Film, na którym Hanna Zdanowska, obecna prezydentka Łodzi, zapowiada swój start w wyścigach samorządowych, został udostępniony przez internetowe profile łódzkich spółek miejskich w mediach społecznościowych. Chociaż początkowo rzecznik łódzkiego magistratu Paweł Śpiechowicz zapewniał, że "to nie jest kampania wyborcza", to już dwa dni później sama prezydent Zdanowska publicznie za to przepraszała i stwierdzała, że "to nigdy nie powinno się zdarzyć".
Dla Katarzyny Batko-Tołuć z Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska była to ważna i - jak sama przyznaje - dość zaskakująca reakcja. - Nie byłoby przeprosin, gdyby nie presja społeczna, gdyby nie oburzenie, że wykorzystano dla celów politycznych podmioty, które nie powinny być w kampanii wykorzystywane. Przy okazji poprzednich wyborów taka reakcja nie byłaby oczywista - opowiada.
Rozmówczyni tvn24.pl od zeszłych wyborów samorządowych bardzo uważnie przygląda się temu, w jaki sposób wykorzystywane są media samorządowe. Wskazuje na przykład gminy Sędziejowice w województwie łódzkim. Pod koniec lutego tamtejszy, ubiegający się o reelekcję wójt ogłosił, że wydawany przez gminę periodyk wyjdzie dopiero po wyborach. - Biuletyn jest wydawany dla mieszkańców, a nie dla polityków, stąd decyzja, że prace nad nowym numerem zostały wstrzymane - uzasadniał samorządowiec.
- Choć co do zasady najlepiej by było, gdyby tej gazety w ogóle nie było, to doceniam. Takie postawy są rzadkością, ale sam fakt ich pojawienia się, może budzić optymizm, o który jeszcze niedawno było ekstremalnie trudno - mówi Batko-Tołuć.
Na krawędzi
Watchdog Polska od sześciu lat gromadzi dane, z których wynikają dwa podstawowe wnioski. Pierwszy jest taki, że wiele z wydawanych za publiczne pieniądze gazet czy biuletynów jest machiną propagandową władzy. Drugi, równie bulwersujący, ale nawet bardziej zaskakujący, jest taki, że gazet samorządowych w Polsce nie powinno być w ogóle. Dlaczego?
- Zgodnie z konstytucją władza publiczna może robić tylko to, do czego ma upoważnienie ustawowe. Nie ma żadnej podstawy prawnej, żeby samorządy czy podległe im jednostki prowadziły gazety - mówi Katarzyny Batko-Tołuć.
Zaznacza, że samorządy na ten argument przywołują artykuł 10. Ustawy o gospodarce komunalnej, która wskazuje, że gmina ma zajmować się między innymi "działalnością doradczą, promocyjną, edukacyjną i wydawniczą na rzecz samorządu terytorialnego".
Dodatkowo - jak informuje rozmówczyni tvn24.pl - gminy wskazują też na artykuł 7. Ustawy o samorządzie gminnym. Wśród zadań własnych gminy wymienia się m.in. sprawy związane z "promocją gminy" oraz "wspieraniem i upowszechnianiem idei samorządowej".
- Trzeba jednak zadać sobie pytanie: jak to się ma do wydawania gazety? W większości przypadków, na które się natknęłam, to wcale nie są biuletyny informacyjne o działaniach gminy. To propagandówki rządzących, często wyglądające jak zwykła gazeta. Pojawienie się pierwszych gazet samorządowych stanowiło przekroczenie granicy, na którą nie zareagowały instytucje stojące na straży prawa - podkreśla Batko-Tołuć.
Lubiane i szkodliwe
Skoro sam fakt istnienia gazet samorządowych może budzić wątpliwości, to dlaczego jest ich tak wiele? W 2021 roku Watchdog Polska wydała raport, w którym podsumowała dane uzyskane w ramach dostępu do informacji publicznej od 587 instytucji. Z tej puli 463 gminy przesłały odpowiedzi na zadane pytania. Jakie są wnioski?
Po pierwsze - wielu mieszkańców, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach - jest zadowolona z istnienia samorządowej prasy.
- Pisze ona między innymi o tym, co dzieje się w szkołach i przedszkolach, domach kultury, na dożynkach. Można zobaczyć na fotografiach swoje dziecko, siebie, swoich znajomych. Jednak cena, jaką płaci za to lokalna demokracja, jest ogromna - podkreśla rozmówczyni tvn24.pl.
Skąd argument o "cenie, którą płaci demokracja"? Bo - jak zaznacza Batko-Tołuć - tytuły wydawane za publiczne pieniądze udają media, chociaż nimi nie są. Są bowiem tworzone nie przez dziennikarzy, tylko głównie przez zależnych od władzy urzędników.
- Ze zdobytych przez nas w 2021 roku danych wynika, że aż 61 procent autorów artykułów to pracownicy urzędów, zazwyczaj działów promocji. W 33 procentach przypadków są to pracownicy samorządowych instytucji kultury - wylicza wiceprezeska i dyrektorka programowa Watchdog Polska. Dodaje, że w gazetach samorządowych publikują też przedstawiciele lokalnych władz czy jednostek samorządu terytorialnego i radni rządzącej opcji.
"Nibyprasa" wydawana przez samorząd rozpycha się na niewielkich, lokalnych rynkach medialnych. Zdecydowana większość gazet jest rozdawana mieszkańcom bezpłatnie (prawie 83 proc.). Za 9 proc. gazet samorządowych czytelnicy muszą zapłacić - najczęściej za miesięczniki.
Łamy do dyspozycji
A jakie treści prezentowane są w gazetach samorządowych?
- Czytając część nadesłanych nam gazet, nie mogliśmy czasem pozbyć się wrażenia, że w wielu miejscowościach bardzo chcielibyśmy zamieszkać. Tymi miejscowościami rządzili przedsiębiorczy, nowocześni burmistrzowie albo dobrzy i przyjaźni wójtowie - mówi Batko-Tołuć.
Rozmówczyni tvn24.pl podaje przykłady na to, że łamy samorządowej prasy były używane do doraźnych celów politycznych. - I tak, jedna z opłacanych przez mieszkańców gazet opublikowała paszkwil napisany przez przewodniczącego rady gminy w związku z referendum mającym odwołać radę. Ostrze krytyki wymierzone było w organizatorów referendum - opowiada wiceprezeska Watchdog Polska.
W samorządowych mediach standardem jest słowo wstępne od burmistrza (najczęściej ozdobione zdjęciem, na którym się uśmiecha), bywa też rubryka przewodniczącego gminy (też z fotografią).
- W tytułach, gdzie włodarze nie mają swojej rubryki, pojawiają się w formie komentatorów, proszonych o wypowiedź w omawianym temacie. Często można się zastanawiać, czemu ma służyć ich obecność, skoro najczęściej powtarzają narrację zawartą wcześniej w "artykule" - wylicza rozmówczyni tvn24.pl.
Przykład? W jednym z informatorów można było przeczytać o tym, że prezydent miasta przekazał pióro na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. I jako jedyny z darczyńców miał możliwość wypowiedzenia się w tej sprawie.
- Zdarza się też, że na łamach samorządowej prasy można natknąć się na kronikę osiągnięć danego samorządowca. Tak, jak miało to miejsce na łamach wydawanego za publiczne środki czasopisma, gdzie cała strona przypomina broszurę reklamową - opowiada Katarzyna Batko-Tołuć.
Samorządowe gazety prześcigają się też w doniesieniach z otwarć nowych obiektów, wyremontowanych dróg i zrealizowanych inwestycjach. Na zdjęciach - a jakże - na pierwszym planie są samorządowcy, a inwestycje stanowią jedynie tło.
W samorządowych mediach - jak podkreśla Watchdog Polska - próżno szukać opozycji.
- Jest miejsce dla mieszkańców, którzy najczęściej pojawiają się jako podmiot, o którego się zadba. I tak mamy artykuły o tym, że "metropolia zadba o osoby z niepełnosprawnościami”. Można przeczytać o "kompleksowym działaniu, które podniesie komfort mieszkańców", albo o infrastrukturze, z której "będą mogli korzystać mieszkańcy" - mówi wiceprezeska Watchdog Polska.
Lekcja praworządności
Samorządowe "nibymedia" powinny być - jak podkreśla Katarzyna Batko-Tołuć - jak najszybciej zlikwidowane.
- Ich istnienie narusza zasadę pluralizmu, równości mediów oraz obiektywizmu. Media samorządowe uderzają w podział władzy. Oczywiście media tylko symbolicznie są czwartą władzą, ale w założeniu mają one patrzeć władzy na ręce. Takie patrzenie jest niemożliwe w sytuacji, kiedy "dziennikarze" są pracownikami tych, których w założeniu mają kontrolować - podkreśla rozmówczyni tvn24.pl.
Zaznacza, że w ostatnich latach społeczeństwo przeszło "przyspieszony kurs edukacji obywatelskiej".
- Zrozumieliśmy, od czego są instytucje, zobaczyliśmy, czym jest propaganda, obserwowaliśmy, czym jest płacenie przez spółki. To nie jest tak, że wcześniej ich nie widzieliśmy, po prostu nasza tolerancja dla takich zachowań bardzo zmalała. A to świetny prognostyk na przyszłość i fatalny dla tych, którzy cementowali swoje trwanie przy władzy dzięki "własnym" mediom - kończy Batko-Tołuć.
Syndrom krótkiej kołdry
Doktor Paweł Stępień, politolog z Uniwersytetu Łódzkiego, również ocenia, że samorządowe media negatywnie wpływają na stan demokracji najniższego szczebla.
- Gazeta samorządowa nie musi być nawet nośnikiem nachalnej propagandy, żeby przynosiła szkody. Ich pojawianie się na rynku małych, lokalnych redakcji stanowi niesprawiedliwą konkurencję. Samorządowe media mają do dyspozycji lokal gminy i pracowników promocji, którzy i tak już są zatrudnieni. Finansowane przez samorząd tytuły nie generują więc kosztów, które na swoje barki muszą brać inne redakcje, niezależne od władzy redakcje - ocenia.
Wskazuje, że wydawane przez urzędy tytuły są szczególnie szkodliwe, jeżeli można w nich wykupić reklamę.
- Zabierają w ten sposób cześć dochodów, które często decydują o rentowności małych, prywatnych mediów - zaznacza rozmówca tvn24.pl.
Dr Stępień opowiada, że zna przypadki tytułów samorządowych, które - po zgłoszeniu ze strony mieszkańców do Regionalnej Izby Obrachunkowej - przestawały istnieć. Ale tylko na chwilę.
- Takie tytuły przenoszone są na przykład do miejskiego ośrodka kultury czy innego podmiotu zależnego. I wydawane są dalej - mówi rozmówca tvn24.pl.
Profesor Jędrzej Skrzypczak jest medioznawcą na Uniwersytecie imienia Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jak zaznacza w rozmowie z tvn24.pl, co do zasady w pełni popiera zarzuty podnoszone w swoim raporcie przez Watchdog Polska. - Jeżeli mamy medium, które przygotowują osoby zależne od władzy, to jasne, że nie mogą oni być wobec tej władzy krytyczni. A tym samym nie mogą być obiektywni - zaznacza prof. Skrzypczak.
Podkreśla, że pomysł systemowego rozwiązania problemu pojawia się od wielu lat. Ale do tej pory na rozmowach się kończyło. - Dostrzegam negatywny wpływ mediów finansowanych przez urzędy. Gdyby to ode mnie zależało, zabroniłbym ich wydawania. W tym aspekcie w pełni zgadzam się z innymi, którzy mają takie stanowisko - mówi.
"Bez wylewania dziecka z kąpielą"
Dr Zbigniew Bajka jest historykiem, socjologiem oraz mediozawcą od ponad 40 lat związanym z Ośrodkiem Badań Prasoznawczych na Uniwersytecie Jagiellońskim. W rozmowie z tvn24.pl podkreśla, że problem mediów samorządowych istnieje niemal tak długo, jak demokracja w Polsce.
- Gazety samorządowe zaczęły wychodzić niedługo po tym, jak zaczęły pojawiać się pierwsze prywatne media na poziomie gmin i miasteczek. Samorządowcy stwierdzili, że skoro są atakowani i krytykowani, to muszą mieć przestrzeń, żeby przedstawić swój punkt widzenia - mówi dr Bajka.
Tyle że ten "swój punkt widzenia" wyewoluował w różny sposób. - Nie chciałbym, żebyśmy patrzyli na to zagadnienie w sposób niesprawiedliwy. Niektóre pozycje wydawane przez samorządy są wartościowe i nie stanowią przestrzeni do promowania władzy. Oczywiście jest też drugi biegun, gdzie są pozycje wydawane za publiczne środki, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego - mówi ekspert.
Dr Bajka jest przeciwny likwidowaniu mediów samorządowych "z automatu". - W ubiegłej dekadzie przeprowadzone zostały badania, z których wynikało, że niemal połowa lokalnej prasy jest finansowana przez samorządy. Zamiast iść na wojnę i ciąć, jak się da powinniśmy skupić się na stworzeniu narzędzi, które poprawiłyby jakość publikacji samorządowych - kończy ekspert.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl/Watchdog Polska