Oddałem auto do zaufanego serwisu. O tym, że wychuchane subaru jest wrakiem, dowiedzieliśmy się od znajomych, którzy zauważyli je w rowie - opowiada Marcin z Łasku. Mechanik rozbił należące do jego narzeczonej auto w styczniu. - Chciałem się dogadać, ale właściciel chce za wszelką cenę zrobić na mnie dobry interes - kontruje Bartłomiej, który miał serwisować auto. Sprawa skończy się w sądzie.
Środa, 3 stycznia 2024 roku. Marcin Jagiełło przyprowadza do znanego sobie od lat warsztatu auto należące do jego narzeczonej - Subaru Imprezę WRX z 2007 roku. - To było auto moich marzeń, sprowadziliśmy je z narzeczoną ze Stanów Zjednoczonych. Przez dziesięć lat dbałem o nie najlepiej, jak mogłem - opowiada. Mechanik i jednocześnie właściciel serwisu Bartłomiej Rogoziński miał wykonać standardową robotę: wymienić oleje, filtry i klocki hamulcowe. - Dwa dni później zadzwonili do nas znajomi i powiedzieli, że nasze subaru leży rozwalone w rowie, na drodze między Łaskiem i Zduńską Wolą - opowiada Marcin. Potem - jak mówi - dowiedział się, że mechanik wziął na przejażdżkę swoich synów i po prostu nie opanował maszyny, która ma ponad 300 koni mechanicznych i brak nowoczesnych systemów kontroli trakcji. - Na domiar złego potem przetrzymywał nasz samochód bez naszej zgody i do teraz nie chce ponieść konsekwencji swojego zachowania - zaznacza Marcin.
"W średnim stanie technicznym"
- To było auto w bardzo średnim stanie technicznym - zapewnia Bartłomiej, mechanik. W rozmowie z tvn24.pl przekazuje, że Marcina zna od dawna. Zapewnia, że wykonał zleconą mu pracę najlepiej, jak umiał. W piątek wszystko było już gotowe. - Chciałem zrobić jazdę testową, bo chciałem upewnić się, że zbieżność kół w aucie jest dobrze ustawiona. Żeby to zrobić, należy sprawdzić, jak pojazd zachowuje się na równej drodze. Problem w tym, że obok serwisu droga jest w złym stanie technicznym, więc musiałem pojechać dalej - opowiada.
Kiedy „testował” samochód klienta, zabrał do auta swoich synów. - Przejeżdżałem obok ich szkoły, więc ich zabrałem. Mieli dziecięce siedziska. Jak wracaliśmy, to wjechałem na fragment drogi, który w całości był pokryty lodem. Nacisnąłem lekko gaz i poczułem, jak zarzuca tyłem samochodu. Krzyknąłem do synów, żeby się przygotowali, bo wpadniemy do rowu - opowiada mechanik. Około godziny 16:30 auto się rozbiło w miejscowości Okup Wielki. Osiem kilometrów od serwisu, w którym miało mieć wymienione klocki i filtry. - Prawda jest taka, że ten samochód był w złym stanie technicznym. Nie powinno tak się stać, że pozwoliłem moim dzieciom do niego wsiąść. Sam powinienem się trzymać od niego z daleka, ale chciałem, żeby klient był zadowolony z usługi - zapewnia.
Czytaj też: "Każdy chce mieć trochę frajdy". Co się dzieje z twoim autem, gdy zostawiasz je w warsztacie
Dwie opcje
Świadkowie zdarzenia zadzwonili po policję. Na miejscu pojawiła się też karetka pogotowia. - Usłyszałem, że dzieciom nic się nie stało, ale muszą jechać na obserwację do szpitala - mówi Bartłomiej Rogoziński. W dokumentach przygotowanych przez policję czytamy, że chłopcy „odnieśli obrażenia czynności narządu ciała lub rozstroju zdrowia na czas trwający nie dłużej, niż siedem dni”. Mechanik twierdzi, że - wbrew temu, co mówi narzeczony właścicielki auta - sam poinformował o zdarzeniu. - Zaproponowałem, że albo kupię to auto, albo je naprawę. Dogadaliśmy się, że biorę na siebie naprawę, więc zacząłem załatwiać części, umówiłem blacharza. Termin był na za dwa tygodnie - mówi mechanik. Wersja mechanika bulwersuje klienta. - Nie zgadzaliśmy się na żadne naprawy. Jak moglibyśmy zaufać temu człowiekowi? Problem w tym, że on chciał nas postawić przed faktem dokonanym i nie dość, że rozwalił samochód, to nie chciał go oddać - mówi Marcin Jagiełło. Opowiada, że subaru po wypadku zostało przewiezione z powrotem do serwisu. - W pierwszej kolejności prosiłem, żeby zabezpieczono szyby, żeby do środka nie padał deszcz i śnieg. Ale tego nie zrobiono. Kiedy zdecydowałem się jak najszybciej odebrać auto, mechanik powiedział, że to niemożliwe - mówi.
Nieoczywisty odbiór auta
Marcin Jagiełło pokazuje fragmenty nagrań, na których słychać, że właściciel serwisu nie zgadza się, żeby auto zostało zabrane. - Chcesz, żebym zadzwonił na policję, żeby kazali ci wydać auto? - pyta na nagraniu Marcin. - Nie wydadzą ci. Nie ma takiej możliwości. Jeżeli auto jest uszkodzone, to ja naprawię - odpowiada męski głos, najpewniej należący do Bartłomieja (na filmie nie widać twarzy rozmówcy). Marcin opowiada, że w serwisie poinformowano go, że "nie może siłą zabrać pojazdu z serwisu" i co najwyżej "może poinformować służby o przywłaszczeniu pojazdu". - Pojechaliśmy więc z narzeczoną na policję. Kiedy zgłaszaliśmy przywłaszczenie, serwis zadzwonił, że możemy zabrać auto - mówi Marcin. Bartłomiej: - Czemu nie chciałem wydać auta? Bo chcieli zrobić na mnie świetny interes. Wszystko załatwiłem do naprawy, a oni mi przyjechali i powiedzieli, że auto chcą robić w ASO (Autoryzowana Stacja Obsługi - red.). A to z ekonomicznego punktu widzenia było całkowicie nieuzasadnione. Jeżeli naprawa przekracza wartość auta, to mówimy przecież o szkodzie całkowitej - mówi. Kiedy jednak klient pojechał na policję, Bartłomiej zdecydował się odpuścić. - Zobaczyłem, że to wszystko idzie za daleko - mówi.
Auto zostało zabrane jeszcze tego samego dnia. Jak twierdzi Bartłomiej, narzeczony właścicielki przyjechał do niego kilka dni później. - Zaproponowałem mu, że odkupię od niego auto. Poprosiłem wcześniej rzeczoznawcę, żeby je wycenił. Powiedział, że kosztuje od 28 do 48 tysięcy. Zaproponowałem 50. Tyle, że w odpowiedzi usłyszałem, że mam dać 100 tys. A jak się nie zdecyduję szybko, to 120 tysięcy - opowiada. Wtedy - jak mówi - zdecydował się zerwać jakiekolwiek negocjacje. - Czekam na sprawę w sądzie - mówi.
Gdzie sprawa jest i gdzie jej nie ma
Marcin zapowiada, że auto jest naprawiane w autoryzowanym serwisie. Zwrotu kosztów będzie domagał się od właściciela serwisu w Łasku. - Też powołaliśmy biegłego, który wycenił wartość auta na 89 tys. złotych. Właściciel serwisu był gotowy zapłacić 20 tysięcy. Wersja przedstawiana przez mechanika jest po prostu wyssana z palca - mówi. Nie zamierza jednak walczyć o swoje tylko w sprawie cywilnej. Wraz z narzeczoną zawiadomili policję, że właściciel serwisu mógł dopuścić się przestępstwa z art. 289 par. 1 Kodeksu Karnego. Mówi on o karze od trzech miesięcy do pięciu lat więzienia za krótkotrwałe zabranie cudzego pojazdu mechanicznego. 10 maja, po kilku miesiącach pracy, policja wysłała pismo o odmowie wszczęcia dochodzenia. Autor pisma, policjant z Komendy Powiatowej Policji w Łasku argumentuje, że w tym wypadku nie ma mowy o bezprawnym użytkowaniu pojazdu. Dlaczego? „Pojazd marki Subaru Impreza WRX znalazł się w posiadaniu Bartłomieja Rogozińskiego w sposób legalny, został przekazany przez Marcina Jagiełło do naprawy. Ponadto sprawca musiałby działać umyślnie w celu krótkotrwałego użycia, a więc jego zachowanie musiałoby mieć charakter kierunkowy” - wskazuje funkcjonariusz.
Czytaj też: Rozbił mclarena wartego blisko 700 tysięcy, auto z komisu wziął bez zgody szefa. Jest decyzja sądu
*** Właściciel serwisu zapewnia, że ma wykupione ubezpieczenie, z którego - teoretycznie - mógłby sfinansować koszty naprawy auta uszkodzonego podczas jazdy testowej. Jest jeden problem - ubezpieczenie obowiązuje tylko w odległości nie większej, niż dwa kilometry od serwisu. - Sprawa jest tyleż prosta, co bulwersująca. Facet chciał się pobawić moim autem, rozwalił je i niemal zrobił krzywdę swoim dzieciom. Jest jednak na tyle bezczelny, że nie chce wziąć za to odpowiedzialności - kończy Marcin Jagiełło.
- Stało się to, co nie powinno się wydarzyć. Przeprosiłem, chciałem naprawić swój błąd, odkupić go. Ale zamiast tego hejt wylał się też na moich pracowników, chociaż oni nie zrobili nic złego - podsumowuje Bartłomiej Rogoziński.
*** Na razie nie wiadomo, kiedy sprawa cywilna stanie na wokandzie.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne