- Mam słabość do opowieści o szukaniu własnej tożsamości, o tym, jak dziewczęta stają się kobietami, jak kobiety odnajdują własne ja - mówi Sofia Coppola w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną, tvn24.pl. Jej najnowszy film "Priscilla" w polskich kinach od 9 lutego.
O Priscilli Beaulieu świat usłyszał na przełomie lat 50. i 60., gdy jako 15-latka zaczęła pojawiać się u boku 25-letniego Elvisa Presleya. "Król rock'n'rolla" poznał ją podczas służby w amerykańskiej bazie wojskowej w Bad Nauheim w Niemczech Zachodnich, gdzie żołnierzem był także ojciec Priscilli. Presley wrócił do ojczyzny w marcu 1960 roku. Początkowo Priscilla była przekonana, że to koniec ich półrocznej znajomości. Zobaczyli się ponownie w 1962 roku, gdy rodzice nastolatki zgodzili się na jej wizytę w Graceland - posiadłości Presleya w Memphis w stanie Tennessee. Rok później, kilka tygodni przed 18. urodzinami Priscilli, rodzice pozwolili jej przeprowadzić się do Stanów, stawiając jednak córce i rodzinie Presleya kilka warunków. Przede wszystkim Priscilla miała zamieszkać z rodzicami Elvisa - w domu leżącym kilka przecznic od Graceland - przynajmniej do momentu ukończenia katolickiego liceum dla dziewcząt.
Priscilla przyjęła oświadczyny Elvisa w 1966 roku, a ślub odbył się 1 maja 1967 roku w Las Vegas. Niecałe pięć lat później ogłosili separację. Dokumenty rozwodowe Priscilla złożyła 8 stycznia 1973 roku, w 38. urodziny Elvisa. Pomimo rozstania, pozostali w bliskich relacjach do śmierci Presleya w 1977 roku. Kulisy związku z Presleyem Priscilla opisała w książce "Elvis i ja", która ukazała się w 1985 roku.
To właśnie te spisane wspomnienia stały się inspiracją "Priscilli" - ósmej pełnometrażowej fabuły w dorobku Sofii Coppoli. Twórczyni legendarnych już filmów "Przekleństwa niewinności", "Między słowami" czy "Maria Antonina" zasłynęła własnym autorskim spojrzeniem na kino, które konsekwentnie realizuje i rozwija. Obok Wesa Andersona jest jedną z najciekawszych i najbardziej wpływowych przedstawicielek amerykańskiego kina niezależnego. W swoim reżyserskim dorobku najczęściej sięga po kwestie związane z samotnością, młodością, dojrzewaniem, kobiecością, izolacją, samotnością oraz bogactwem i przywilejami.
Priscilla Presley oczyma Sofii Coppoli
Podobnie jest w przypadku "Priscilli". Coppola, wiernie trzymając się książki "Elvis i ja", tworzy portret zakochanej nastolatki, która z miłości pozwala "zamknąć się" w złotej klatce i która w pewnym momencie swojego życia zaczyna szukać swojej podmiotowości. Oczywiście, biografia byłej żony Presleya sama w sobie jest świetnym tematem filmowym, który można byłoby opowiedzieć na wiele sposobów. Jednocześnie jest bardzo trudna do zrealizowania. Chociażby dlatego, że patrząc na nią ze współczesnej perspektywy, łatwo można byłoby popaść w moralizatorskie oburzenie dotyczące rodzącej się relacji 14-latki i 24-letniego wówczas Presleya. Temu wyzwaniu sprostała Coppola, tworząc kameralną, subtelną opowieść o Priscilli, której Elvis jest jedynie koniecznym uzupełnieniem. Mało tego. Priscilla i Elvis byli chyba jedną z najsłynniejszych par drugiej połowy lat 60. XX wieku. Sam Presley miał status półboga. Reżyserce udało się przywrócić im ludzkie oblicze - ze wszystkimi tego konsekwencjami - nie zgłębiając kulisów sławy Presleya.
Po tym, jak "Elvis" Baza Luhrmanna z Austinem Butlerem w tytułowej roli przebojowo wkroczył do światowych kin, Coppola musiała znaleźć takiego aktora, który w żaden sposób nie przypominałby postaci stworzonej przez Butlera. Udało się dzięki obsadzeniu w tej roli niezwykle charyzmatycznego Jacoba Elordiego. 26-letni Australijczyk, który rozpoznawalność zdobył rolą w serialowej "Euforii", stworzył Elvisa na własny sposób. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie zachwycająca Cailee Spaeny, obsadzona w tytułowej roli. Spaeny - doceniona nagrodą dla najlepszej aktorki przez jury Konkursu Głównego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji 2023 - wciąga widownię w świat Priscilli od pierwszego ujęcia. Jest niezwykle wiarygodna na każdym z etapów życia swojej bohaterki. Co więcej, gra przede wszystkim emocjami, mimiką, gestami.
Coppola i Spaeny tworzą chwytający za serce, uniwersalny obraz kobiety, która dorasta do bycia sobą. Nie godzi się na życie w złotej klatce i ryzykując wszystko, porzuca wygodną codzienność. Całość mocno wybrzmiewa w scenie finałowej. W tle słyszymy "I Will Always Love You" autorstwa Dolly Parton i w jej wykonaniu. Ten muzyczny wybór nie jest przypadkiem. W 1974 roku Elvis Presley bardzo chciał nagrać tę piosenkę. Początkowo zainteresowana ofertą Parton, ostatecznie odmówiła menedżerowi Presleya, gdy usłyszała, że musiałaby się zrzec ponad połowy zysków z nagrania.
Z Sofią Coppolą rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: "Priscilla" zamyka nieoficjalną trylogię, uzupełniając "Między słowami" i "Marię Antoninę". Skąd wziął się pomysł, żeby właśnie tą historią uzupełnić ten cykl?
Sofia Coppola: Zaskoczyła mnie książka "Elvis i ja". W trakcie jej lektury uderzyło mnie to, że sposób, w jaki opowiada o swoim dorastaniu, nie traci na uniwersalności. Wcześniej nie wiedziałam, że chodziła do szkoły średniej, mieszkając już w Graceland. To wszystko, czego doświadczyła jako dorastająca dziewczyna, wydało mi się bardzo znaczące. Do tego dochodzi jeszcze kwestia jej związku z Elvisem i wspólnego mieszkania w jego posiadłości. Doszłam do wniosku, że ludzki, osobisty aspekt ich związku i historia, jaka zanim się kryła, jest czymś, co warto poznać bliżej.
Opowiadając jej historię, historię związku z Elvisem, starałam się zachować jej punkt widzenia, żeby wybrzmiał jej głos. A była to wyidealizowana historia miłosna. Jednocześnie jako dorosła kobieta i matka miałam bardzo różne odczucia w związku z tym, jak młodą osobą była Priscilla, gdy związała się z Elvisem. Jednak odsuwałam swoje emocje na bok, żeby pokazać jej doświadczenia, pozwolić widowni wejść w jej buty. Starałam się skupić, żeby odtworzyć tę historię zgodnie z prawdą. I mam nadzieję, że mi się to udało.
Utrzymanie tej równowagi było bardzo podstępne. Widzimy w filmie scenę, w której Elvis ją ubiera. Jej samej sprawiało to radość. Ale jednocześnie widzimy przecież dorosłego mężczyznę, który przebiera ją jak lalkę, bo chciał, żeby była kobietą idealną. Ale Priscilla odczuwała związaną z tym presję, o czym również opowiadała.
Wspomniała pani, że punktem wyjścia dla filmu jest książka Priscilli. Czy prowadziła pani jakieś dodatkowe poszukiwania, uzupełniała informacje w innych źródłach?
Na szczęście jest bardzo dużo domowych nagrań z Graceland, które są dostępne w sieci. Są to nagrania na taśmie Super 8 (od drugiej połowy lat 60. był to popularny format taśmy filmowej, wykorzystywanej do amatorskiego filmowania - przyp. red.). Dzięki nim można zobaczyć to, co ich łączyło, uchwycić cząstkę ich osobowości. Jest też bardzo dużo zdjęć, które pokazują, jak się ubierali. Rozmawiając z samą Priscillą, dopytywałam o konkretne szczegóły, żeby wejść jak najgłębiej w tę opowieść. Szukałam różnych materiałów, żeby wiernie odtworzyć świat tamtych czasów, co było bardzo przyjemne.
Priscilla - podobnie jak wiele innych postaci z pani filmów - sprawia wrażenie, że utknęła w męskim świecie, pozbawiona jest własnego głosu. Dostrzega pani pewnego rodzaju więź między swoimi kobiecymi postaciami?
Z pewnością mają wiele wspólnego. Mam jednak poczucie, że są to kobiety, które mają własny głos, ale po drodze gdzieś utknęły. Jednocześnie tworzą pewnego rodzaju metaforę wspólnej historii kobiet, tego, jak byłyśmy ograniczane, czym była kobiecość i jak zmieniają się z czasem te ograniczenia.
Nawiązując do "Priscilli", zastanawiałam się, jak to było być kobietą w jej czasach. Zaimponowało mi również to, że znalazła w sobie odwagę, żeby odejść i odnaleźć własną drogę. Były to czasy, w których o wiele ciężej było rozwieść się z wpływowym mężczyzną. Nie miała pracy. Być może to jest też ten aspekt, który najbardziej pociąga mnie w różnych historiach. Mam słabość do opowieści o szukaniu własnej tożsamości, o tym, jak dziewczęta stają się kobietami, jak kobiety odnajdują własne ja.
Pracując nad scenariuszem, dokonywała pani jakichś zmian, pozwalała sobie pani na własną interpretację poszczególnych doświadczeń Priscilli?
Wydaje mi się, że jeśli dokonywałam jakichś zmian, to raczej w poszczególnych dialogach. Całość jest raczej zbieżna z książką. Natomiast montaż był tym etapem, kiedy decydowaliśmy o najmocniejszych momentach tej historii, które w najlepszy sposób oddadzą ten etap jej życia. Musieliśmy w półtoragodzinnym filmie zmieścić kilka lat jej życia. Postanowiłam zamknąć właściwą fabułę między tym, jak przyjeżdża do Graceland a momentem, gdy się wyprowadza.
Pozostawiła pani aktorom przestrzeń na improwizację, jak to było w przypadku wielu pani poprzednich filmów?
Filmowych kumpli Elvisa grali aktorzy z grupy improwizacyjnej z Toronto, co okazało się być bardzo pomocne. Za każdym razem wnosili do zdjęć różnego rodzaju wygłupy, pewną męską energię, która nie do końca pasowała do świata Priscilli. Jednocześnie nie bardzo wiem, czy byłabym w stanie napisać tego typu dialogi, kiepskie, oklepane dowcipy. Myślę, że ta ekipa wniosła bardzo dużo, świetnie ograła te wszystkie momenty związane z imprezowaniem, wychodzeniem w miasto.
Wspominała pani, że uderzyło panią to, jak aktualna pozostaje historia Priscilli. Co chciałaby pani tym filmem przekazać pokoleniu swoich córek i kolejnym?
Wychodzę z założenia, że zawsze możemy czerpać z doświadczeń ludzi, którzy żyli przed nami. Że możemy się wiele nauczyć z kobiecych historii poprzednich pokoleń. Dzielenie się przeżyciami innych pozwala znaleźć jakąś więź, zobaczyć siebie, wyciągnąć wnioski. Nie chcę w żaden sposób narzucać tu konkretnych interpretacji. Natomiast ta opowieść w czytelny sposób pokazuje, jak łatwo można zatracić siebie w tożsamości innej osoby.
Tytułową rolę powierzyła pani Cailee Spaeny. Czy musiała panią w jakiś szczególny sposób przekonywać?
Bardzo się cieszę, że ją spotkałam. Istotną kwestią dla mnie było to, żeby znaleźć aktorkę, która byłaby wiarygodna zarówno jako 14-letnia Priscilla, jak i jako 28-letnia. Ekipa, z która współpracuję przy castingu zasugerowała mi ją jako dobrze zapowiadającą się aktorkę. Przy pierwszym spotkaniu Cailee wyglądała na 15-latkę, a miała 24 lata. Szybko stwierdziłam, że będzie w stanie zagrać Priscillę na każdym z etapów jej życia, w sposób przemyślany i z ogromną wrażliwością.
Oczywiście, dopóki nie wejdzie się na plan zdjęciowy z aktorami, nigdy nie ma się stuprocentowej pewności, co się wydarzy. Od pierwszej jednak chwili zachwyciła mnie tym, jak wiele jest w stanie przekazać bez słowa, samą twarzą, spojrzeniem. Dzięki Cailee cały czas wiemy, co przeżywa Priscilla, a to jest siłą tego filmu.
W doborze obsady zależało mi przede wszystkim na tym, aby aktorzy i aktorki w wiarygodny sposób tworzyli swoje postaci. Chciałam, aby byli wystarczająco podobni w wyglądzie oraz podobnie odczuwali. Jednocześnie chodziło mi o to, aby wybrani aktorzy i aktorki mięli podobną wrażliwość, która pozwoliłaby im sportretować swoje postaci w wymiarze czysto ludzkim a nie jako mityczne ikony kultury popularnej. Cailee udało się to znakomicie: widzimy ją, staje się nastolatką zamkniętą w ciele dorosłej kobiety. Na planie między nimi była niezwykła chemia.
Rolę Elvisa natomiast zagrał Jacob Elordi. W jaki sposób trafiła pani na niego?
Spotkałam się z nim na sugestię przyjaciela. Od razu zrobił na mnie wrażenie charyzmatycznego, czarującego. Dostrzegłam w nim wszystkie potrzebne cechy, które pozwoliłyby mu zrealizować moją wizję Elvisa. Zrobił na mnie ogromne wrażenie swoją grą aktorską. Sprawił wręcz w pewien sposób, że zapomniałam, że nie jest prawdziwym Elvisem. Jednocześnie stworzył postać w taki sposób, że nie odciąga uwagi od Priscilli i pozwala widowni podążać za jej historią. Uzupełnił ją w odpowiedni sposób tam, gdzie to było potrzebne. Bardzo się cieszę, że stworzył wyrazistą postać Elvisa, która nie ma nic z karykatury. Myślę, że uchwycił esencję Elvisa, uwiarygadniając całą opowieść.
Utrzymanie postaci Elvisa i jego charyzmy na drugim planie wydaje się trudnym zadaniem. Jakie było pani podejście do jego roli w całej tej historii?
Cóż, byłam bardzo wyczulona, żeby to głos Priscilli wybrzmiał. Chciałam też pokazać, jak silny wpływ miał na nią Elvis. Dlatego poznajemy go z jej perspektywy, ograniczając się jedynie do okresu ich związku. Stało się dla mnie jasne, że nie mogę zbyt głęboko wchodzić w jego twórczość. W kontekście jego kariery, wydawało mi się ważne, żeby pokazać, że była źródłem jego frustracji. Dzięki temu dużo łatwiej zrozumieć, skąd brał się jego temperament, co się z nim działo. Trzymając się treści książki Priscilli, miałam pewność, że postać Elvisa nie przytłoczy całego filmu.
Priscilla stała się ikoną mody. W dotychczasowej twórczości niejednokrotnie pokazywała pani, że kostiumy są istotną częścią budowania narracji. Jak wyglądały przygotowania do filmu z tej perspektywy?
Ta część pracy nad filmem sprawiła nam ogromną przyjemność, ponieważ to trochę jak proces tłumaczenia książki na język wizualny. Uwielbiam filmy, w których można zatracić się w innym świecie, innych czasach. Zależało mi, żeby to wszystko było piękne i interesujące zarazem. Także ta płaszczyzna wizualna, która mnie pociąga w opowiadaniu historii. W ten sposób można kreować atmosferę wzmacniającą przeżycia postaci. Poprzez konkretne wybory estetyczne – w tym kostiumy – uwiarygadnia się nie tylko czas akcji, ale również można podkreślić wyrazistość osobowości danej postaci.
Jednocześnie ważnym elementem pani języka filmowego jest muzyka. Dlaczego w "Priscilli" nie pojawia się muzyka Presleya?
Nie mieliśmy zgody na jej użycie ze strony spadkobierców Elvisa. Nawet jeśli pozwoliliby nam skorzystać z jakichś fragmentów, jestem przekonana, że nie byłoby jej zbyt dużo w filmie. Ewentualny nadmiar jego muzyki mógłby budzić wrażenie, że to film o nim, a nie o Priscilli.
Brak zgody na wykorzystanie muzyki Elvisa sprawił, że mogłam sięgnąć po artystów z tamtych czasów, których muzykę lubię. Uwielbiam te wszystkie zespoły dziewczęce jak The Ronettes, więc szukałam tych piosenek, które pasowałyby do przeżyć Priscilli. Tytuły niektórych z nich Priscilla sama wymienia w książce. Chociażby kawałki, które leciały w tle, gdy pierwszy raz go poznała. Zależało mi również, żeby film kończył się piosenką śpiewaną przez kobietę.
A propos tej ostatniej piosenki, którą jest "I Will Always Love You" autorstwa Dolly Parton i przez nią wykonywana: to dość szczególny wybór, biorąc pod uwagę historię tej piosenki, prawda?
Ma pan rację. Z tyłu głowy miałam historię tego, że Dolly Parton znalazła w sobie siłę i nie sprzedała tego utworu Elvisowi. To tło sprawia, że sama piosenka wybrzmiewa jeszcze mocniej, a jej przekaz jest źródłem kobiecej odwagi. Świetnie więc uzupełnia moment końcowy filmu, podkreślając, że Priscilla znalazła swoją własną drogę i samą siebie.
"Priscilla" to trzeci z kolei film w pani dorobku, przy którym współpracowała pani z niesamowitym autorem zdjęć Philippem Le Sourdem. Jak przebiegała współpraca na planie?
Uwielbiam z nim pracować i cieszę się, że widać to w zdjęciach. Jest wybitnym autorem zdjęć, obdarzonym niezwykłą wrażliwością. Naprawdę dba o emocjonalny aspekt postaci filmowych i o to, jak pokazać to przez pryzmat pracy kamery. W ten sposób pomagał mi znaleźć dla każdego wspólnie zrobionego filmu odpowiedni język wizualny, poprzez który wyrażone zostały uczucia. Na tym się skupialiśmy, przez co cały proces sprawiał nam wiele frajdy.
Jest taka scena, w której Elvis i Priscilla zażywają LSD. Wspólnie szukaliśmy sposobu, jak to nakręcić, żeby nie popaść w banał, ale uchwycić to, że są na kwasie. W związku z tym, że Philippe jest świetnym partnerem, to z radością szukaliśmy najlepszych rozwiązań.
Miała pani jakieś problemy ze zdobyciem finansowania tego filmu?
Faktycznie, nie mieliśmy dużego budżetu, więc cały plan zdjęciowy trwał 30 dni. Nie było to łatwe, ponieważ kręciliśmy w różnych lokalizacjach różne etapy jej życia. Plany zdjęciowe w większości budowaliśmy od zera, co było dla mnie nowym doświadczeniem. Bardzo przyjemnym, ponieważ doświadczyłam innej magii kina, patrząc, jak poszczególne elementy stają się całością. Na szczęście, pracowałam z niesamowicie kreatywnym działem artystycznym, który był w stanie szybko zrobić coś z niczego. Robiło na mnie ogromne wrażenie, że potrzebowali tak niewiele, żeby stworzyć wiarygodną scenografię. Mieliśmy na przykład jedną ścianę, która udawała szpital. Samo to, że udało się nam wiarygodnie odtworzyć cały Graceland w Toronto, jest dla mnie imponującym osiągnięciem.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. Sabrina Lantos/A24/Best Film