Październik w kinie to bardzo gorący okres. W tym miesiącu pojawią się aż 32 nowe tytuły. Wśród nich te, które staną się klasyką srebrnego ekranu. Dlaczego? Na to pytanie odpowiada dziennikarz tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona w autorskim przeglądzie pięciu najciekawszych październikowych premier.
Tylko w pierwszy weekend października do kin trafiło dziesięć nowych tytułów. A to dopiero początek, bo w ciągu najbliższych trzech tygodni dystrybutorzy zafundują kinomanom jeszcze 22 premiery. Są wśród nich filmy lekkie i przyjemne, są blockbustery, a także filmy, które trudno pominąć. Założeniem naszego comiesięcznego przeglądu jest prezentacja pięciu najciekawszych premier kinowych. W październiku ten wybór był wyjątkowo trudny. Ostatecznie z wybranych propozycji wyłonił się łączący je motyw przewodni: każdy z nich na swój sposób pokazuje jakiś mały koniec świata, indywidualne zderzenie z tym, co nieuchronnie odchodzi w niepamięć. Ewentualnie są to wizje, wyobrażenia, które z niepamięci zostały wydobyte, by przypomnieć, że "koniec świata" dla każdego z nas oznacza zupełnie coś innego.
"Apokawixa"
Takiego filmu w polskiej kinematografii jeszcze nie było. I pewnie by jeszcze długo nie było, gdyby nie wziął się za niego Xawery Żuławski. Najstarszy syn Andrzeja Żuławskiego rzadko kręci pełnometrażowe fabuły. Jednak, gdy już to zrobi, można być pewnym, że będzie to coś naprawdę dobrego. "Apokawixa" jest czwartym wyreżyserowanym przez niego filmem i trzecim jego hitem. Chociaż debiutował "Chaosem" w 2005 roku, to rozgłos przyniosła mu dopiero w 2009 roku "Wojna polsko-ruska", brawurowa adaptacja powieści Doroty Masłowskiej, która szybko weszła do polskiej klasyki. Dziesięć lat później do kin trafiła "Mowa ptaków", stworzona na podstawie ostatniego scenariusza jego ojca. Przy okazji premiery Żuławski zapowiadał w wywiadzie z tvn24.pl, że jest bliżej zrealizowania filmu o zombie.
Jak powiedział, tak zrobił. Kolejny raz "odpiął wrotki" i pokazał, że kinem można się bawić, a rozrywka ta wcale nie musi być ogłupiająca. Grupa maturzystów, rozpoczynająca wakacje po serii pandemicznych ograniczeń, postanowiła zrobić imprezę życia. Miało być grubo, tym bardziej że Kamil (w tej roli rewelacyjny Mikołaj Kubacki) sprasza znajomych do nadmorskiej willi ojca. "Grubego melo" w morzu alkoholu nie mogło nic zakłócić. Nic. Ani nadzwyczaj wysokie stężenie sinic w Bałtyku, ani seria dziwnych zakażeń, odnotowywana na Pomorzu. W samym środku beztroskiego imprezowania z morza przyszło to, co wixę zmieniło w pole bitwy o przeżycie. I tu postawimy kropkę.
"Apokawixę" można traktować jako pierwszy polski film o zombie. Jednak typową zombie-produkcją nie jest. Zombie w tym filmie to nie tylko zombie. To również figura artystyczna, którą interpretować można na wiele sposobów. Jak? Każdy znajdzie swój. Bo Żuławski jest artystą zbyt inteligentnym, by pozwolić sobie na szuranie po dnie dosłowności. Wspólnie z Krzysztofem Bernasiem i Maciejem Kazulą stworzyli scenariusz, w którym w unikatowy sposób wykorzystują społeczne napięcia, zbiorowe lęki i historyczne traumy. Z odwagą nielicznych kpią z influencerskich mądrości, zdartych do cna, pustych skrajnych postaw, rozbuchanego moralizatorstwa. W końcu to obraz nas samych: tych wkraczających w dorosłość, jak i tych, którzy od dekad dojrzewają z trudem. Chociaż w filmie "to" przyszło z morza, to w prawdziwym życiu "to" wychodzi z nas, bo jako ludzie sami dla siebie stanowimy największe zagrożenie, będąc największymi trucicielami Ziemi.
To, co szczególnie zachwyca w "Apokawixie", to oddanie pierwszego planu aktorkom i aktorom szalenie utalentowanym, a jednocześnie szerzej nieznanym. Kubacki, Waleria Gorobets, Monika Mikołajczak, Marta Stalmierska, Mikołaj Matczak, Natalia Pitry, Aleksander Kaleta, i reszta wixujących maturzystów, nie tylko ma wcielić się w swoje postaci, ale Żuławski dał im również pole do improwizacyjnych popisów. Zderzenie się z nowymi talentami to wartość dodana filmu, który sam w sobie stanowi przykład doskonałego kinowego eksperymentu. Warto również zwrócić uwagę na innych świetnych aktorów i aktorki, których za rzadko oglądamy w kinach. Matylda Damięcka, Jan Sobolewski, Konrad Eleryk, Igor Kowalunas czy Orina Krajewska - to tylko niektórzy z nich.
"Apokawixa" w reżyserii Xawerego Żuławskiego w kinach od 7 października.
"Serce dębu"
Tegoroczną edycję Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie zapamiętamy na długo ze względu na sporą liczbę filmów ważnych, nieoczywistych, wciągających i tych po prostu przepięknych. Jednym z tytułów, które pokazane zostały w sekcji Berlinale Special, jest "Serce dębu" w reżyserii Laurenta Charbonniera i Michela Seydoux. Charbonnier - autor zdjęć, reżyser i scenarzysta - niemal całą swoją karierę związał z przyrodniczymi dokumentami. Był między innymi autorem zdjęć do klasycznego już obrazu "Makrokosmos: Podniebny taniec". Jako reżyser zasłynął niezwykłym dokumentem "Zakochane zwierzęta" z Cecile de France w roli narratorki. Film przyniósł mu nominację do Cezara w kategorii najlepszy film dokumentalny. Natomiast Seydoux znany jest przede wszystkim jako producent filmowy, tworząc wiele z legendarnych europejskich tytułów. Był producentem między innymi "Urgi" i "Spalonych słońcem" Nikity Michałkowa, "Zakochanego mężczyzny" Diane Kurys czy "Cyrano de Bergeraca" w reżyserii Jean-Paula Rappeneau'a. "Serce dębu" jest debiutem reżyserskim Seydoux.
"Serce dębu" jest filmem niezwykłym z wielu powodów. Oryginalnością i pięknem wybija się poza gatunkowe ramy dokumentów przyrodniczych. Zachwyca tym, że twórcy w całości oddali głos naturze. Nie ma tu narratora, nie pojawia się żaden człowiek. Dąb, który jest pierwszoplanowym bohaterem, stanowi równocześnie główne miejsce akcji - mikroświat, w którym żyją najróżniejsi przedstawiciele królestwa zwierząt. Fabuła natomiast zamknięta została do czterech pór roku. Od wiosny do wiosny podglądamy nie tylko, jak zmienia się potężne drzewo, ale jak formułuje się tu swoiste społeczeństwo najróżniejszych zwierząt. Ich codzienność niczym nie różni się od tej ludzkiej. Mieszkańcy dębu nawiązują relacje, mierzą się z wyzwaniami i trudnościami, wynikającymi czasem z "trudnego" sąsiedztwa drapieżników. Pojawia się międzygatunkowa solidarność, która pozwala im przetrwać. Inni uczą się, jak zdobywać pokarm dla siebie i młodych, jednocześnie jak nie stać się pokarmem dla innych. Bywa trudno, zaskakująco i zabawnie. Całość została zamknięta i opowiedziana przede wszystkim za pomocą precyzyjnego montażu. W efekcie dostaliśmy 80 minut wciągającej opowieści o świecie, którego zbyt często nie chcemy widzieć. Świecie, który niszczymy szybciej, niż chcielibyśmy w to uwierzyć.
"Serce dębu" w reżyserii Laurenta Charbonniera i Michela Seydoux w kinach od 7 października.
"Alcarras"
Katalońska filmowczyni Carla Simon stała się objawieniem europejskiej kinematografii, gdy podczas Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Berlinie w 2017 roku pokazała swoją debiutancką pełnometrażową fabułę "Lato 1993". Została wówczas doceniona nagrodą za najlepszy debiut oraz Grand Prix sekcji Generation Kplus. Swój talent udowodniła podczas tegorocznej edycji berlińskiego festiwalu. W Konkursie Głównym znalazł się jej najnowszy film "Alcarras" - ostatecznie doceniony Złotym Niedźwiedziem. Jest to pierwszy kataloński tytuł, który wygrał berliński Konkurs Główny. Film jest tegorocznym hiszpańskim kandydatem do Oscara w kategorii najlepszy film międzynarodowy. I wiele wskazuje, że nominację otrzyma.
Tytułowa wioska Alcarras, której historia sięga XII wieku, położona jest w zachodniej części Katalonii. Tu mieszka wielopokoleniowa rodzina, której życie toczy się wokół uprawy brzoskwiń. Jak się okazuje, uprawiają ziemię, która nie jest ich własnością - nestor rodu miał jedynie ustną umowę na korzystanie z gruntów. Po śmierci prawnego właściciela ziemskiego jego spadkobierca - pomimo tego, że jest świadom tej umowy - postanawia sprzedać większą część przejętego majątku. Rodzina zaś staje przed widmem utraty swojego gospodarstwa. Tak najkrócej można opisać doskonały "Alcarras", w którym Simon bardzo zgrabnie i precyzyjnie przemyca wątki autobiograficzne.
Druga pełnometrażowa fabuła Katalonki to przede wszystkim pełna ciepła i wciągająca opowieść o świecie, który bezpowrotnie przemija. Świecie rodzinnych gospodarstw, które padają w zderzeniu ze współczesnością. Pielęgnowane przez dekady rodzinne sady owocowe zmieniają się coraz częściej i gęściej w farmy fotowoltaiczne, należące do międzynarodowych gigantów. Reżyserka jednak nie oskarża bezdusznego systemu - stara się jedynie odzwierciedlać zmiany, które zachodzą, a których jednostka nie jest w stanie zatrzymać. Kolejny raz Simon wykorzystała aktualny społecznie temat, żeby przyjrzeć się ludziom, łączącym ich relacjom, emocjom, z którymi nie zawsze potrafią sobie poradzić. Trzypokoleniowa rodzina niczym soczewka skupia w sobie najróżniejsze typy postaw, w których każdy znajdzie swoje odbicie. Pozornie różni ich wszystko, łączy jednak wzajemna troska i miłość, którą trudno zniszczyć. A wszystko to skąpane w ciepłych barwach katalońskiego słońca.
"Alcarras" w reżyserii Carli Simon w kinach od 14 października.
"Baby Broker"
Mało który współczesny reżyser potrafi spojrzeć na temat rodziny i jego pochodne jak Japończyk Koreeda Hirokazu. Zdobywca między innymi canneńskiej Złotej Palmy od blisko trzech dekad pojawia się w najważniejszych konkursach festiwali filmowych i niemal za każdym razem zaskakuje innym spojrzeniem na współczesne rodziny i relacje, jakie je łączą. Wystarczy przypomnieć, że jego debiutancka kinowa fabuła swoją premierę miała w Konkursie Głównym 52. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji w 1995 roku. "Maborosi" docenione zostało wówczas za najlepsze zdjęcia, a Złotą Osellę otrzymał Masao Nakabori.
Po nagrodzonym Złotą Palmą rewelacyjnym dramacie rodzinnym "Złodziejaszki" w 2019 roku w Konkursie Głównym weneckiego festiwalu pojawił się film "Prawda" z Catherine Deneuve i Juliet Binoche w rolach głównych. Był to pierwszy film w dorobku Japończyka, który nakręcił poza ojczyzną i pierwszy w innym języku niż japoński (w filmie słyszymy francuski, angielski i mandaryński). Chociaż filmowiec wyszedł poza swoją strefę komfortu, efekt nie był najlepszy. Jego najnowszy film "Baby Broker" - pierwszy w jego karierze nakręcony w Korei Południowej i po koreańsku - odsuwa w zapomnienie poprzednią fabułę.
"Baby Broker" miał swoją premierę w ramach Konkursu Głównego tegorocznego Festiwalu Filmowego w Cannes, gdzie nagrodzony został odtwórca jednej z głównych ról, Song Kang Ho. Aktor może być znany polskiej publiczności z roli ojca w słynnym "Parasite".
O czym jest film? Dwójka przyjaciół: Sang Hyun (w tej roli Song) i Dong Soo postanawia zarobić sporą sumę, sprzedając porzucone niemowlę. Decydują się na ten nielegalny proceder nie tylko ze względu na pieniądze, ale chcą znaleźć dziecku prawdziwą rodzinę. Plan być może nie jest moralnie jednoznaczny, ale wydaje się być perfekcyjnie przygotowany. W jego realizacji przeszkodzi im matka porzuconego niemowlęcia. Kobieta dołącza do dwójki, ponieważ chce zobaczyć ewentualnych rodziców swojego syna. Zaczyna się dość nietypowe kino drogi z wątkami kryminalnymi w tle. Przemierzając Koreę Południową, między trójką rodzi się rodzinna więź. Do tej nietypowej, patchworkowej rodziny dołączą kolejni członkowie. Tak najkrócej można streścić tę opowieść, nie zdradzając zbyt wiele.
Koreeda po raz kolejny okazał się niezwykłym i bardzo wnikliwym obserwatorem współczesności, obrazując ją w słodko-gorzkim stylu. Nie brakuje tu momentów, w których na twarzy mimowolnie pojawia się uśmiech, by za chwilę znowu chwycić za serce. I jak to bywa u Koreedy, niby wszystkie jego chwyty już znamy, ale stosuje je tak, jakby sięgał po nie po raz pierwszy. Czy to źle? Skądże, bo nie pozwala widowni pozostać obojętną wobec społecznych nierówności, niesprawiedliwości. Niektóre spostrzeżenia, które wybrzmiewają w "Baby Brokerze", powracają w pamięci na długo po seansie kinowym.
"Baby Broker" w reżyserii Koreedy Hirokazu w kinach od 28 października.
"Zdarzyło się"
Ten tytuł zachwycił podczas ubiegłorocznej edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, gdzie doceniony został Złotym Lwem oraz nagrodą krytyków FIPRESCI. Sama nieznana wcześniej szerszej publiczności francuska reżyserka i scenarzystka Audrey Diwan stała się gwiazdą europejskiego kina. To wszystko za sprawą filmowej adaptacji autobiograficznej powieści Annie Ernaux "L'événement" z 2000 roku (książka nie ukazała się w języku polskim, ale tytuł tłumaczy się jako "Zdarzyło się"). Nikt wówczas nie myślał, że niemal rok po Złotym Lwie dla "Zdarzyło się" Ernaux zostanie laureatką Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.
"Zdarzyło się" jest drugą pełnometrażową fabułą w reżyserskim dorobku Diwan, która debiutowała w 2019 roku niewielkim dramatem "Mais vous êtes fous". Proza tegorocznej noblistki łatwa nie jest, ale, dzięki współpracy scenopisarskiej z Marcią Romano, Diwan udało się ożywić i w wyjątkowy sposób przenieść "Zdarzyło się" na srebrny ekran. Przenosimy się do 1963 roku, gdy we Francji aborcja była penalizowana - do więzienia trafiały kobiety, które decydowały się na zakończenie ciąży, jak i ci, którzy im w tym pomagali. Anna Duchesne (panieńskie nazwisko pisarki) jest utalentowaną i cenioną przez profesorów studentką. Pewnego dnia dowiaduje się, że przez przypadek zaszła w ciążę z nic nieznaczącym dla niej mężczyzną. Ma świadomość, że urodzenie dziecka przekreśli jej całe przyszłe życie, a marzy o ukończeniu studiów i pisaniu. Decyduje się na aborcję. Opowiedziana w książce i w filmie historia pokazuje nierówną walkę o znalezienie skutecznego sposobu zakończenia ciąży. Nasza bohaterka jest w niej osamotniona, bo wie, że jeśli prawda wyjdzie na jaw, trafi do więzienia.
Ernaux, która doceniona została przez Akademię Szwedzką "za odwagę i kliniczną przenikliwość, z jaką odkrywa korzenie, wyobcowanie i kolektywne ograniczenia pamięci indywidualnej", w bardzo trafny, bezkompromisowy i czytelny sposób buduje uniwersalne historie na podstawie wątków autobiograficznych. Nie jest to jednak proza, która gwarantuje oczywisty sukces swoim filmowym adaptacjom. To dość naturalne, że to, co jest siłą prozy, może okazać się słabością w filmowym wydaniu. Diwan nie tylko sprostała zadaniu i odtworzyła świat prozy Ernaux. Jest to też kino wybitne, autorskie, w którym czuć wyraźnie reżyserski talent Francuzki. Nie ma tu ani romantyzowania, ani fetyszyzacji aborcji. Nie ma tu również prostych odpowiedzi, emocjonalnych uproszczeń. Są za to filozoficzne pytania o granice wolności, praw i odpowiedzialności, o podstawy nierówności społecznych. Chociaż akcja filmu dzieje się w pierwszej połowie lat 60. ubiegłego wieku, to pytania te nie straciły na aktualności i uniwersalności.
Film nie tylko wciąga swoim moralizatorskim wycofaniem, ale również zachwyca warstwą wizualną - głównie za sprawą zdjęć autorstwa Laurenta Tangy'ego. Sposób kadrowania, poruszania się kamer, intensywnie oddaje narastający niepokój w ciele głównej bohaterki. A tę brawurowo i sugestywnie zagrała francusko-rumuńska 23-latka Anamaria Vartolomei, która stała się objawieniem europejskiego kina i warto obserwować jej kolejne kreacje.
"Zdarzyło się" w reżyserii Audrey Diwan w kinach od 28 października.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN Warner Bros. Discovery