Był "małym grubaskiem" ze Śląska, który do tego seplenił. Ale nigdy nie przestawał marzyć o aktorstwie, choć logopeda nie dawał mu na to szans. Szans na duże filmowe role nie dawała mu również branża. Tymczasem w ciągu dwóch minionych lat Piotr Trojan zagrał dwie główne filmowe role, a każda z nich doceniona została między innymi podczas kolejnych edycji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. O nich, o szkole aktorskiej i ucieczkach z castingów aktor opowiedział w rozmowie z Tomaszem-Marcinem Wroną, tvn24.pl.
Od piątku w kinach można oglądać film "Johnny" Daniela Jaroszka. To opowieść o księdzu Janie Kaczkowskim z perspektywy Patryka Galewskiego - wówczas dwudziestoparolatka, który trafił do Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, żeby odpracować zasądzone 360 godzin prac społecznych. Galewskiego zagrał Piotr Trojan i zrobił to w taki sposób, że otrzymał nagrodę za najlepszą główną rolę męską podczas 47. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
36-letni obecnie Trojan stał się jednym z najciekawszych i zarazem najbardziej zaskakujących polskich aktorów swojego pokolenia. Jego droga do aktorstwa i do dużych ról filmowych nie była jednak prosta. Jak sam wspominał, był "małym grubaskiem" ze Śląska i nie słyszał tego, że mówi po śląsku. Ostatecznie trafił na Wydział Aktorski Szkoły Filmowej w Łodzi. W trakcie studiów udowodnił, że być może jego fizyczność nie pasuje do aparycji większości aktorów teatralnych, ale ma w sobie charyzmę. Jeszcze jako student nagrodzony został Grand Prix XXVII Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Gdy w 2012 roku zadebiutował na deskach Teatru Nowego w Łodzi, otrzymał nagrodę łódzkich dziennikarzy Złota Maska.
Chociaż ciężko pracował w teatrze, również jako dramaturg i reżyser, grał "ogony" w serialach i filmach, rozgłos przyszedł po latach. W 2020 roku wcielił się w Tomka Komendę w debiucie fabularnym Jana Holoubka "25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy". I to był strzał w dziesiątkę. Trojan znalazł się tam, gdzie od dawna być powinien - wśród najlepszych aktorów swojego pokolenia. Posypały się nagrody za tę rolę: na festiwalach w Gdyni, w Koszalinie, Polska Nagroda Filmowa Orzeł czy nominacja do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego. Za nagrodami przyszły kolejne propozycje filmowe i serialowe - tym razem już nie epizodyczne, ale główne i drugoplanowe. Poza "Johnnym", Trojan zagrał również w trzecim sezonie "Szadzi".
Z Piotrem Trojanem rozmawiał Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl.
Tomasz-Marcin Wrona, tvn24.pl: Piotrze, twoja droga do aktorstwa wcale prosta nie była, prawda?
Masz rację. Nie sprzyjało temu wiele czynników: urodziłem się na Śląsku i po śląsku mówiłem - czego nie słyszałem. Wyglądałem, jak wyglądałem, miałem takie, a nie inne wady. Chodziłem do logopedy z małymi dziećmi, żeby się nauczyć poprawnie mówić. Specjalista, którego znalazła moja mama, powiedział jej, że nie nauczę się poprawnie mówić, ale to nie będzie mi przeszkadzać w życiu, chyba że zechcę zostać aktorem (śmiech).
Później przyszedł czas egzaminów do szkół aktorskich, gdzie na dwadzieścia parę miejsc jest ponad tysiąc chętnych. Gdy w końcu się udało, sama szkoła była bardzo stresująca, ponieważ z mojego roku na jakimś etapie odpadły w sumie cztery osoby. W przeciwieństwie do wielu, przed rozpoczęciem studiów, nie ukończyłem żadnych kursów przygotowawczych. Oczywiście, uprawiałem teatr amatorski, ale te doświadczenia otwierały mi umysł, a nie uczyły klasycznego warsztatu, jakiego w teatrze wymagają. Dlatego w szkole przyszło mi pracować nad wieloma rzeczami. Ostatecznie ta droga doprowadziła mnie do miejsca, w którym otrzymałem nagrodę Festiwalu Szkół Teatralnych, co przez długi czas było moim ogromnym marzeniem. Po ukończeniu studiów szybko się okazało, że siedzimy pod kloszem, a rzeczywistość i rynek wyglądają zupełnie inaczej.
Ponoć byłeś "małym, sepleniącym grubaskiem", a najbliżsi z lekkim politowaniem reagowali na twoje aktorskie zapędy.
(śmiech) Tak było. Gdyby przede mną stanął taki chłopiec, jakim byłem, to ze zrozumieniem patrzyłbym na reakcje swoich bliskich, bo to musiało wyglądać uroczo (uśmiech). Niczym bohaterka "Małej miss" - chce być kimś, kim w ogóle nie jest (śmiech).
Ukończyłeś Wydział Aktorski Szkoły Filmowej w Łodzi. W ostatnich latach do przestrzeni publicznej przedostaje się coraz więcej przemocowych historii, których ofiarami byli studenci i studentki tego wydziału. Doświadczyłeś przemocy w trakcie studiów?
Często rozmawiamy o tym z ludźmi z mojego roku. Właśnie kręcę film z koleżanką z roku i padło pytanie o to, czy u nas działo się coś takiego. Trudno mi odpowiedzieć. To był inny etap naszej świadomości, na pewno nie byliśmy wrażliwi na niektóre rzeczy, zakładając, że tak to wygląda. Robiliśmy wszystko, wychodząc z założenia, że aktor jest totalny i musi wszystkiemu sprostać. Nie przydarzyło mi się nic hardcore’owego, ale wspomnienie szkoły to okres ściśniętego brzucha i lęku, ciągłej oceny. Po szkole nie miałem w sobie siły, skupiałem się na swoich niedociągnięciach. Byłem nieśmiały, miałem świadomość tego, że źle chodzę, źle śpiewam, mam złą dykcję i głos. Dopiero z czasem nauczyłem się, że idąc na casting, muszę pokazać swoją siłę, zaproponować coś innego, przekonać, że udźwignę daną rolę, że warto we mnie zainwestować, bo to się przysłuży danemu filmowi.
Udało ci się to przepracować?
Teraz jestem na zupełnie innym etapie. Przez trzy lata uczyłem w szkole Machulskich, zdobyłem perspektywę z drugiej strony. Te doświadczenia lubię porównywać do "Kuchennych rewolucji" Magdy Gessler, gdzie kuchnia jest ostatnią rzeczą, którą trzeba zmienić. Ta rewolucja polega na tym, że Gessler robi szybką terapię. Szkoły aktorskie to miejsca, do których przychodzą bardzo wrażliwi ludzie. Teksty literackie natomiast dotyczą ostatecznych tematów: śmierć, ból, samobójstwo, gwałt - chyba że chodzi o seriale o podawaniu zupy. A każda z tych osób, która znalazła się w szkole, ma przecież jakąś przeszłość, jest uwrażliwiona na różne kwestie, ma różne traumy. Wobec tego wszystkiego trzeba być szalenie delikatnym, żeby przez przypadek nie zrobić komuś krzywdy, żeby nie przekroczyć jego granic. Kładłem nacisk na to, że są idealni tacy, jacy są: z odstającymi uszami, złym sposobem chodzenia. Mówiłem im, żeby tego nie zmieniali, bo nie jest istotne to, jak wygląda kreowana postać, ale to, czy jest w nich prawda.
Wcześniej na castingi szedłem w najlepszych ubraniach, dbałem o to, jak wyglądam. Teraz w ogóle na to nie zwracam uwagi. Wychodzę z założenia, że najważniejsza jest moja wrażliwość, mój warsztat oraz to, co proponuję w konkretnej roli.
Minęło jednak sporo czasu, zanim zdobyłeś pierwszą główną rolę filmową.
(westchnienie) Znalazłem się wręcz w miejscu, w którym zdecydowałem się, żeby pójść na reżyserię do Szkoły Wajdy w Warszawie. Od każdego słyszałem, że nie dostanę roli. Za każdym razem bolało mnie to o tyle, że z reguły odpadałem na ostatnich etapach castingów, w których zostałem ja i kilku bardziej znanych, popularnych aktorów. Oczywiście, nie byłem po drugiej stronie, więc nie znam powodów, ale odpadałem. Zawsze ta rola trafiała do kogoś bardziej rozpoznawalnego. A bolało mnie to, ponieważ za każdym razem czułem, kiedy rola była dla mnie, że mógłbym poprowadzić ją inaczej.
Trudno mówić w kontekście castingów "wygrać", "przegrać". Tu chodzi o to, czy pasuje się do roli, czy złapie się "prawdę" z reżyserem i aktorami, aktorkami, a więc nie da się tego przegrać.
Jestem bardzo wdzięczny, że Janek (Holoubek - red.) odważył się dać mi szansę przy filmie o Tomku Komendzie. Zdaję sobie sprawę, że inwestowanie kilkumilionowego budżetu filmowego w kogoś, do kogo nie ma się pewności, czy udźwignie taką rolę, to ogromne ryzyko produkcyjne, reżyserskie. Przygotowania, zanim trafi się na plan, trwają czasem po pół roku. Jednak to nie jest istotne, bo gdy trafia się na plan, człowiek staje się bezbronny. Stoi się w kostiumie, a 50-osobowa ekipa czeka na to, czy wydarzy się to "coś". To jest ta chwila, w której trzeba pokazać, co ma się do zaoferowania, i jest paraliżująca. Miałem to szczęście, że Janek - tak jak mi obiecał - przeprowadził mnie przez całe zdjęcia.
Kiedy ci obiecał?
W samochodzie przed planem zdjęciowym spytał, czy się boję. Skłamałem i odpowiedziałem, że nie, a byłem całkowicie przerażony. (śmiech) Janek rzucił wtedy: "Nie bój się, przeprowadzę cię przez to". I tak się stało. Janek ma niezwykłą inteligencję emocjonalną. Wiedział dokładnie, o co chodzi. Wprowadzał wiele elementów poczucia humoru, luzu i dystansu.
Oprócz tego Agata Kulesza podczas kręcenia była dla mnie trochę jak matka. Rzucała wiele wskazówek typu: "Piotrek, nie rycz w tej scenie", "nie rób tak a tak". Jest dla mnie jedną z mistrzyń tego zawodu i z pełną uwagą słuchałem, co miała do powiedzenia. Chciałbym kiedyś dojść do jej poziomu. Poza tym jest aktorką, która na planie słucha, wsłuchuje się w dialog, a nie odgrywa jakieś rzeczy, zostawiając mnie w tym wszystkim bezbronnym.
Czy z tych ról, których nie dostałeś, była jakaś wyjątkowa?
Jak się domyślasz, nie zdradzę ci szczegółów, bo zagrał ją ktoś inny i zrobiłaby się awantura o to, czy ktoś był lepszy bądź gorszy ode mnie. Natomiast były takie, które były dla mnie szczególne. Musiałem się nauczyć tego, żeby włożyć ogromną pracę w przygotowania do castingu. Po szkole wydawało mi się, że skoro jestem zdolny, to na castingu zostanie to zauważone.
W jaki sposób się przygotowujesz?
Czasami spędzam ponad miesiąc, żeby wymyślić jak wykorzystam te około półgodzinne spotkanie. Staram się przeczytać wszystko, co możliwe, na temat osoby, którą mam zagrać. Kupuję sobie jakiś kostium, który pozwoli mi wejść w tę rolę. W ten sposób jestem w stanie pokazać reżyserom czy producentom, jak ewentualnie mogę poprowadzić daną rolę.
Pamiętam doskonale sytuacje, że przychodziłem na casting, gdzie było na przykład pięciu "Piotrków Trojanów", którzy wyglądali tak jak ja. To mnie paraliżowało. Były takie przypadki, że przychodziłem na casting i z niego uciekałem, a w głowie miałem zapętloną myśl: "nie dam rady". Raz zdarzyło mi się, że jedna z osób, które prowadziły casting, złapała mnie przy drzwiach. Nie zorientowała się, że właśnie uciekam, rzuciła tylko: "Przepraszam, że to tyle trwało, teraz ty".
Zabrzmi to absurdalnie, ale pandemia dała mi super możliwość, ponieważ wszystko zaczęło się dziać online. Po kursie reżyserii wiedziałem w jaki sposób dobrać sobie kadry, jak nakręcić mastershoty, jak zbudować napięcie światłem. W efekcie wszystkie castingi, organizowane zdalnie, zacząłem wygrywać. Tak było między innymi w przypadku "Szadzi". Zapytałem Maćka Stuhra i Anki Kazejak, dlaczego mnie wybrali. Powiedzieli mi, że nie użyłem ani jednego słowa, które było w scenie do odegrania. Mnie to w ogóle nie interesowało, zobaczyłem postać, którą sobie zbudowałem. Nagrałem to w formie dokumentu.
Czy w taki sposób dostałeś rolę Patryka Galewskiego w "Johnnym"?
Tu było inaczej. Producent filmu - Robert Kijak - zadzwonił do mnie z propozycją tej postaci. W tamtym czasie pracowałem nad główną rolą w innym filmie. Poprosiłem go, żeby podesłał mi scenariusz, bo nie byłem przekonany do filmu o księdzu. Przyznam się, że nie wiedziałem, kim był ksiądz Jan Kaczkowski. Okazało się, że scenariusz jest genialny - od razu poczułem, że ta rola jest jak marzenie: od zera do bohatera. Jest postać chłopaka, który opowiada całą historię, był na dnie i nagle trafia do księdza Jana Kaczkowskiego, który jest wspaniałym kolesiem i pod jego wpływem mój bohater się diametralnie zmienia. Chodziłem do szkoły salezjańskiej, nie zdawałem sobie sprawy, że można być takim księdzem jak Kaczkowski. Gdybym miał kontakt z takimi kapłanami, pewnie byłbym w innym miejscu swojego życia.
Jak wyglądały twoje przygotowania do roli Patryka?
Przede wszystkim spotykaliśmy się z rodziną księdza Jana, z Patrykiem Galewskim, pracowałem na kuchni, żeby mieć o tym pojęcie. Uczyłem się tej pracy, w domu miałem noże warte dwa, trzy tysiące złotych i piętnaście kilogramów ogórków, które kroiłem. Dla mnie było to ciężkie: lato, a w kuchni strasznie gorąco, a przy okazji w ogóle mnie to nie interesowało.
Ponadto zostałem na jakiś czas wolontariuszem w hospicjum. Najpierw zwiedziłem pucką placówkę, która wygląda jak przepiękny dom. Jest tam sala kinowa, obrazy na ścianach, piękny ogród do dyspozycji. Później trafiłem do hospicjum w Wołominie właśnie jako wolontariusz. W pierwszy dzień uciekłem stamtąd chyba po dwóch godzinach, bo stwierdziłem, że nie dam rady. Wróciłem do pani, która się mną opiekowała, i powiedziała mi, że to normalne, że ludzie uciekają. Dostałem koszulkę, którą mam do dzisiaj, z napisem "wolontariusz", zacząłem pomagać. Popełniłem wszystkie możliwe błędy.
Jakie?
Wchodziłem w relację z podopiecznymi, a wszyscy mi powtarzali, żeby tego nie robić, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś odejdzie. Doświadczyłem tego wszystkiego, co jest pokazane w filmie. W ciągu kilku dni zmarło kilka osób. Na początku szukałem w sobie siły, żeby nie zemdleć. Z czasem nauczyłem się funkcjonować w tej rzeczywistości.
Gdy zobaczyłem cię w pierwszych scenach "Johnny’ego", pomyślałem: oho, Trojan znowu za kratkami. Nie boisz się, że zostaniesz naczelnym złoczyńcą, łobuzem polskiego kina?
Oczywiście, pojawiła się taka myśl. Rozmawiałem o tym z producentami, ale stwierdziliśmy, że postaci Patryka i Tomka Komendy różnią się mocno od siebie. Doszliśmy też do wniosku, żeby wątek więzienny był maksymalnie ograniczony, ponieważ coś innego nas w Patryku interesowało. Nie mogliśmy z niego całkowicie zrezygnować, ponieważ - jak sam Patryk mówi - spędził pół swojego życia za kratkami.
Natomiast jeśli chodzi o to, czy zostanę jakoś zaszufladkowany… Mam za dużo lęków w swoim życiu, żeby jeszcze przejmować się tym, do jakiego worka mnie ktoś wrzuci. Skupiam się na tym, czy scenariusz jest dobry i czy mam coś do powiedzenia w roli, którą miałbym zagrać. Inaczej budowałem postać Tomka, inaczej - Patryka. To były zupełnie inne emocje, po inne sięgałem środki aktorskie.
Po raz trzeci grasz bohatera, którego pierwowzorem jest żyjący gdzieś w Polsce człowiek. Czy to jakaś forma rywalizacji z Dawidem Ogrodnikiem o tytuł "króla polskich filmów biograficznych"? (śmiech)
(śmiech) Chyba nie. Nauczyłem się już, że w aktorstwie się nie rywalizuje, choć kiedyś to robiłem. To przynosiło jednak tylko złą energię. Nie ma sensu, jeśli film wychodzi słaby ze względu na to, że ktoś ze sobą rywalizuje. Nawet jeśli stworzy się supermocną, wyrazistą postać, to koniec końców jest zła. Do swojej pracy podchodzę całościowo i nie chciałbym tego zrobić ani reżyserowi, ani innym aktorom tylko dlatego, żeby z kimś walczyć.
Zobaczymy, co przyniesie przyszłość i jakie role przyjdzie mi zagrać. Natomiast bohaterowie filmowi, stworzeni na podstawie prawdziwych osób, są o tyle wdzięczni, że można się z nimi spotkać. W związku z tym można wejść w postać bardzo głęboko. Jednocześnie budzi to ogromny lęk. Pamiętam doskonale, że z ogromnym przerażeniem czekałem na to, jak Tomek Komenda zareaguje na film. Oglądaliśmy to w kinie we Wrocławiu, wszyscy byli spłakani, a Tomek powiedział, że to jest "sto na sto, tak było" i że chce, żeby to wszyscy tak zobaczyli. Podobnie, gdy Żaneta i Patryk Galewscy zobaczyli "Johnny’ego", dostałem od nich wspaniałą wiadomość. W takich momentach aż cię ciary przechodzą. Grając takie postaci, nigdy nie chcę nikomu zrobić krzywdy, staram się dać z siebie wszystko. Mimo wszystko jestem aktorem, który tworzy jakąś postać i filtruje ją przez siebie.
Przy każdej roli bardzo słucham reżysera. To on widzi z boku co działa, a co nie. Nigdy nie jest tak, że przychodzę z gotowym pomysłem na postać i się jej kurczowo trzymam. Wychodzę raczej z założenia, że wszystko może się zmienić.
Powiedziałeś kiedyś, że nie jesteś typem, który lubi strefy komfortu. Rozmawiamy na kilka dni przed gdyńską premierą, ale jestem przekonany, że twoja rola przyniesie ci drugą w dorobku nagrodę za rolę męską, a w efekcie trafisz do czołówki polskich aktorów. Czy zagnieździsz się tam? To będzie twoja strefa komfortu?
Raczej nie, ponieważ gdy zaczynam czuć, że jest dobrze i łatwo, to zaczynam to zmieniać. Stąd wziął się pomysł na reżyserię, pisanie scenariuszy. Robię warsztaty z dzieciakami w moich rodzinnych Tarnowskich Górach. Być może to egoistyczne, ale mam wrażenie, że coś oddaję na zewnątrz, ale jednocześnie bardzo dużo się uczę.
A propos reżyserii. Twój debiutancki krótki metraż "Synthol" nagrodzony został między innymi podczas festiwalu w Gdyni oraz na festiwalu Dwa Brzegi.
To prawda, teraz jedzie na wiele festiwali zagranicznych, co mnie bardzo cieszy. Nie ukrywam, że byłem przekonany, że to będzie piękna katastrofa.
Dlaczego?
Bo chłopak, który nie wie nic na temat reżyserii, chce robić film. Zresztą, gdy zacząłem rozmawiać z moimi znajomymi - operatorami filmowymi, wszyscy deklarowali, że mam się nie przejmować, bo oni to ogarną. Pomyślałem sobie, że nie chcę, żeby ktoś to ogarniał, że jeśli mam polec, to na własnych warunkach. Zadzwoniłem do Beaty Rakoczy, z którą w ogóle się nie znałem, a której zdjęcia bardzo mi się spodobały. Okazało się, że dla niej również był ważniejszy film.
Bardzo stresowało mnie to, że musiałem dzwonić do ludzi i prosić, żeby weszli w ten projekt za grosze, gdzie wszystko stało pod znakiem zapytania. Tak było chociażby z Iwoną Bielską.
Co stanowiło największe wyzwanie?
Wszystko. Począwszy od tego, że nie mieliśmy budżetu na wynajem mieszkania, w którym moglibyśmy kręcić. Zaczęliśmy z Beatą jeździć jako małżeństwo, które chce kupić nieruchomość. Gdy znaleźliśmy odpowiedni dom, poprosiliśmy, żeby za pięć tysięcy złotych pozwolili nam przez tydzień sprawdzić, czy wszystko nam pasuje. Nie powiedzieliśmy nic o filmie. Na pewno sprawialiśmy wrażenie bardzo dziwnej pary, bo Beata robiła mi zdjęcia w miejscach, w których ewentualnie mieliśmy kręcić. (śmiech)
A jak trafiłeś na zawody kulturystyczne?
Padł pomysł, żeby darować sobie inscenizację tych zawodów, a zamiast tego wystartować w prawdziwym wydarzeniu. Tak się też stało i zająłem siódme miejsce na siedem możliwych. (śmiech) Pokażę ci coś. (Piotr sięga po trofeum.) To statuetka, która otrzymałem. Jest na niej wygrawerowany cytat z Jana Pawła II: "Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, ale przez to, kim jest, nie przez to, co ma, ale przez to, czym dzieli się z innymi" (śmiech).
Imponujące osiągnięcie. (śmiech) Na zawody pojechałeś między innymi z Iwoną Bielską, prawda?
To była surrealistyczna sytuacja, znaleźć się wśród tych wygłodzonych, odwodnionych facetów. Obok nich ja z roztrzęsionymi nogami, a z którego widownia się śmiała. Oczywiście, mógłbym z tego wszystkiego zrezygnować, ale wiedziałem, że ominie mnie wiele doświadczeń. Dlatego, jeśli kiedykolwiek aktorstwo stanie się dla mnie strefą komfortu, to ruszę w innym kierunku.
Tak też uciekłem z teatru. Gdy zacząłem dostawać Złote Maski za role w łódzkim Teatrze Nowym, pomyślałem, że to chyba nie tak powinno wyglądać. Zdecydowałem się ruszyć dalej, żeby znaleźć inne szanse na rozwój. Pomyślałem, że być może czegoś innego oczekuję od życia.
Przyglądając się twojej karierze, widzę, że znalazłeś się w miejscu, w którym jesteś, dzięki ciężkiej pracy i talentowi. Nie kusiło cię pójście na skróty?
Lubię to, że moja prywatność jest prywatna. Gdybym chciał inaczej funkcjonować, może miałbym tysiące followersów, chodził na wywiady, na które nie chodzę, bo wiem, że nie jest to prawdziwa rozmowa, a jedynie show. Wychodzę z założenia, że dobre aktorstwo się obroni, nie potrzebuje tego, co jest teraz modne: tych wszystkich różnych portali, gdzie ludzie się uzewnętrzniają, i lajków.
Jasne, pracowałem ciężko, ale również świadomie. Być może trafiałem po prostu na dobre rzeczy i wiedziałem, w jakim kierunku chcę pójść. W różnych momentach otrzymałem pomoc od przyjaciół i rodziny, która jest wspaniała. To oczywiste, że nieraz było źle, że nie miałem pracy, że zaczynałem wątpić. Maja Komorowska kiedyś powiedziała, że "gwiazdami na co dzień nie jesteśmy, ale trudno do tej myśli się przyzwyczaić". Moim celem jest żyć szczęśliwie. Nie muszę uprawiać tego zawodu, to nie stanowi dla mnie być albo nie być. Jeśli znajdę coś innego, w czym będę czuć się dobrze, to w to pójdę.
Po ogromnym sukcesie "25 lat niewinności" miałeś wrażenie, że to tylko pięć minut sławy, czy wierzyłeś w to, że kolejne tego typu role na ciebie czekają?
Przede wszystkim byłem świadomy tego, że wszystko, co zrobiłem przed tym filmem, było efektem ciężkiej pracy. Czułem, że rola Tomka pojawiła się nie tylko dlatego, że mi się udało, że to będzie moja "rola życia" i nic więcej się nie pojawi. W liceum uprawiałem kabaret i myślę, że tu jest jeszcze przede mną ogromna przestrzeń do wykazania się. Gram właśnie rolę komediową w "Klątwie" Tomka Koneckiego. To mi sprawia niezwykłą przyjemność, a dla ekipy to moje oblicze było zaskoczeniem. A przecież komedia jest mi bliższa niż role dramatyczne.
Cieszę się, że cały czas mam możliwość do dalszego rozwoju, że mogę kolejne rzeczy odkrywać. Gdy trafiam na plan z aktorami, których bardzo cenię, uczę się od nich intensywnie. Staram się rozmawiać, dopytywać, przyglądać. Cenię sobie aktorstwo, które oparte jest na tym, że "uczeń" ma okazję uczyć się od "mistrza" w praktyce.
Role, które przyniosły ci ogromną rozpoznawalność, dalekie są od komedii, która - jak sam powiedziałeś - jest ci bliższa. Nie miałeś dotychczas okazji do zagrania dużej roli komediowej?
Kiedyś zagrałem w filmie "Samiec alfa" i teraz pojawiła się okazja do zagrania prawdziwie komediowej postaci. Jednocześnie rozumiem, że obsadzany byłem dotychczas w takich, a nie innych rolach, bo wyglądam tak, a nie inaczej. Nie mam z tym najmniejszego problemu, że trafiam na zwyroli, pełnych agresji, energii i emocji. Wewnętrznie jestem spokojną, radosną osobą z poczuciem humoru. Jeszcze na studiach niektórzy dziwili się, że w momencie, gdy wychodziłem na scenę, nagle dostawałem mnóstwo energii, jakby ktoś wymienił mi baterie, a jak schodziłem ze sceny - znów byłem cichym, spokojnym człowiekiem.
Jako początkujący reżyser (uśmiech) wiem, że sam myślę schematami, wyobrażając sobie jakieś postaci i kogo w nich widzę. Od razu przypominają mi się konkretne, wcześniejsze role danego aktora czy aktorki. Myślę jednak, że coś się zmienia w tym wybieraniu aktorów i aktorek "po ich warunkach".
Tak w teatrze, jak i w produkcjach filmowych i telewizyjnych współpracowałeś z plejadą najlepszych aktorek i aktorów. Masz jakąś listę marzeń osób, z którymi chciałbyś zagrać?
(Chwila zastanowienia) Bardzo chciałbym mieć okazję pracy z Adamem Woronowiczem, który jest dla mnie jednym z mistrzów największego formatu. Jest bardzo wszechstronny, potrafi tak dobierać środki, które sprawiają, że może przestraszyć, a innym razem bawi do łez. Podobnie jak Marcin Dorociński.
Dotychczas takimi osobami z "listy marzeń" były Agata Kulesza i Jowita Budnik. Tę ostatnią pamiętam jeszcze z roli w "Papuszy", która mi utkwiła w pamięci. Najbardziej mnie pociągają sytuacje, w których patrzę na czyjąś grę i nie wiem, z jakich środków ktoś korzysta. Bo wszyscy kończymy szkołę, wiemy, jak grać. Najważniejsze są bardzo drobne niuanse, za pomocą których w zaskakujący sposób można opowiedzieć czyjąś historię. Trochę jak w życiu.
Natomiast myślę, że gdybym znalazł się na jednym planie z Januszem Gajosem, to nie wiem, czy nie byłbym przerażony. Nie wiem, czy dałbym radę zagrać. To tak wielkie aktorstwo, że mnie paraliżuje.
Zdarzyło ci się już, że spotkanie z mistrzem, mistrzynią przy jednej produkcji pospinało cię?
Na szczęście jest tak, że zaczynamy od prób, podczas których się poznajemy i oswajamy się ze sobą. Jednak były takie momenty, gdy zaczynaliśmy pracę z Janem Fryczem nad "25 latami niewinności". W "Johnnym" podobne emocje pojawiły się przy spotkaniu z Marią Pakulnis czy z Anną Dymną.
A jesteś szczęśliwy?
Bardzo! Chciałbym bardzo, żeby to trwało jak najdłużej w każdej sferze mojego życia. Doceniam to, że jestem zdrowy, że żyję w kraju, w którym mogę czuć się bezpiecznie. Wojna w Ukrainie uzmysłowiła mi, że tu mamy całkiem nieźle. Takie sytuacje zawsze budzą pewne refleksje.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: fot. H. Komerski/TVN Warner Bros. Discovery