Oscary 2023 już za moment, oscarowa noc zaplanowana jest na 13 marca 2023 polskiego czasu. Podczas gdy w najważniejszych kategoriach mogą zdarzyć się niespodzianki, jedna decyzja wydaje się oczywista. W kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa jedyny możliwy wybór to Oscar dla Cate Blanchett za rolę w filmie Todda Fielda "Tár" - pisze Justyna Kobus, recenzentka tvn24.pl.
Cate Blanchett ma na koncie dwa Oscary i osiem nominacji do złotych statuetek, cztery Złote Globy i tyle samo nagród BAFTA. Tę ostatnią odebrała w niedzielę 19 lutego za wielką rolę w filmie "Tár" Todda Fielda, wcześniej zgarniając za nią również Złoty Glob. Nie zapominajmy też o wygranym na festiwalu w Wenecji Pucharze Volpiego dla najlepszej aktorki.
Jeśli - jak przewidują zgodnie krytycy i bukmacherzy - dołączy do nich trzeciego Oscara, będzie piątą aktorką w historii, której udała się ta sztuka. Pozostałe to: Katharine Hepburn, która jako jedyna na świecie zdobyła aż cztery statuetki, oraz Ingrid Bergman, Meryl Streep i Frances McDormand.
Kto już widział film Todda Fielda, nie ma wątpliwości, że niezwykła, wielowymiarowa kreacja w roli wybitnej i narcystycznej dyrygentki warta jest wszystkich nagród.
Nie wydaje się, by którakolwiek z pozostałych czterech nominowanych pań mogła przebić to, co pokazała Blanchett, wcielając się w Lydię Tár.
Cate Blanchett. Nadprzyrodzone zdolności i charyzma
"Myślę, że jest jedną z największych aktorek w całej historii kina. Etyka pracy i niesamowita dyscyplina nie zawsze przekładają się na świetne aktorstwo, podczas gdy jej zdolności są niemal nadprzyrodzone. Nie wiem, skąd bierze się ten nieokreślony dar, ale aktorzy, którzy go mają, nie zdarzają się często" - mówi o Blanchett reżyser i scenarzysta Todd Field. Film "Tár" stworzył specjalnie dla niej i twierdzi, że by nie powstał, gdyby nie przyjęła roli.
Sama aktorka w wywiadzie dla "Guardiana" na pytanie, co przesądziło o tym, że się zgodziła, wyznała: "Jedną z najciekawszych i niepokojących rzeczy w tym filmie jest to, że nie zachęca do współczucia ani nie oferuje łatwych rozwiązań. Nikt nie jest całkowicie dobry i całkowicie niewinny. To bardzo dopracowana analiza korumpującej natury władzy instytucjonalnej, ale to też film bardzo ludzki, bo w centrum znajduje się ktoś w stanie kryzysu egzystencjalnego".
Lydia Tár. Kim jest bohaterka grana przez Cate Blanchett
Poznajemy Lydię Tár, światowej sławy dyrygentkę i kompozytorkę, gdy jest u szczytu błyskotliwej kariery - jako pierwsza kobieta dyryguje orkiestrą Filharmoników Berlińskich i szykuje się do nagrania V Symfonii Gustava Mahlera, ostatniej, której jej brakuje, by skompletować muzyczne wydawnictwo. Lydia jest także jedną z nielicznych na świecie zdobywczyń EGOT, czyli laureatką czterech najważniejszych amerykańskich nagród przemysłu rozrywkowego: Emmy, Grammy, Oscara i Tony. Wreszcie, jest filantropką, prowadząca wspólnie z pewnym biznesmenem fundację wspierającą młode, utalentowane muzycznie kobiety.
Dość szybko orientujemy się jakim typem człowieka jest Lydia - skupiona wyłącznie na sobie, chorobliwie narcystyczna, pogardliwie traktująca ludzi, którzy od niej zależą. Także swoich studentów, w stosunku do których bywa agresywna i protekcjonalna. Swoją asystentkę Francescę, ambitną młodą dyrygentkę, eksploatuje bezgranicznie, a ta znosi to, licząc na odpowiedzialne stanowisko. Okazuje się też, że fundacja, którą kieruje Tár, w rzeczywistości jest przykrywką dla intymnych kontaktów dyrygentki lesbijki z młodymi kobietami, którym obiecuje pomoc w karierze. Robi to, mimo że jest w stałym związku - jej partnerką, z którą wychowują adoptowaną córkę, jest pierwsza skrzypaczka filharmonii.
Field winduje swoją bohaterkę na sam szczyt, byśmy potem mogli śledzić jej spektakularny upadek. Jak spadać, to z wysokiego konia... Reżyser zostawia na drodze Lydii znaki, wróżby, celowo podsycając nastrój strachu. Cały czas czujemy, że wydarzy się coś złego. Film płynnie przechodzi od dramatu psychologicznego do thrillera, gdy na jaw wychodzi tragedia, do której doszło na skutek drapieżnych nadużyć Tár.
Film nie o tyle o muzyce, co o władzy
Choć opowieść rozgrywa się w świecie muzyków, reżyser i aktorka podkreślają, że nie jest to wcale film o muzyce, lecz o korupcyjnej naturze władzy. Field snuje opowieść z nieznośnym wręcz obiektywizmem, nie ocenia bohaterki ani też jej rywali, którzy strącają ją ze szczytu, gdy filharmonię dopadnie wielki skandal. Inna sprawa, że robią to bez twardych dowodów i bez prawa do obrony. Field wytyka ciemną stronę tzw. "cancel culture", czyli "kultury unieważniania" - zaczynamy się zastanawiać: czy Tár aby na pewno jest winowajczynią, a może także ofiarą?
Pytania, jakie stawia film, nie wybrzmiałyby bez charyzmy Cate Blanchett - to dzięki jej talentowi udało się wygrać niejednoznaczność tej postaci. Mimo to "Tár" wywołał kontrowersje, a nawet zarzuty, że jest "antykobiecy", bo rzekomo pokazuje "kobietę jako oprawcę". Dopatrywano się nawet w nim "zagrożenia dla kobiecego przywództwa", co brzmi absurdalnie. Zwłaszcza w obliczu faktu, że sama aktorka to zdeklarowana feministka.
Blanchett odpowiedziała, że nadużycia władzy nie mają płci, zdarzają się wszędzie. I o nich opowiada ten film.
Urodzona, by grać
Todd Field opowiadał, że przygotowując się do roli, Cate zrobiła coś, czego nie widział nigdy u żadnego aktora. "Nauczyła się na pamięć całego scenariusza - nie tylko własnych kwestii, ale też kwestii innych osób, a nawet scenariuszowych adnotacji. Przeprowadziła głęboką analizę" - podkreślał. Oprócz tego uczyła się niemieckiego, brała lekcje gry na pianinie, studiowała internetowe kursy mistrzowskie, prowadzone przez światowej sławy dyrygenta.
Blanchett z muzyką zetknęła się już jako dziecko. Gdy miała dziewięć lat, uczęszczała na zajęcia muzyczne na przedmieściach rodzinnego Melbourne. Nauczycielka, pani McCall, jako pierwsza zauważyła jednak, gdzie tkwi prawdziwy talent Cate. "Pamiętam, jak pewnego dnia grałam na pianinie - wspomina Blanchett - a pani McCall położyła mi dłoń na ręce i powiedziała: 'Nie ćwiczyłaś, prawda?'. Wybuchnęłam płaczem i powiedziałam: 'Nie, nie ćwiczyłam'. A ona wtedy powiedziała: 'Myślę, że powinnyśmy przestać, ponieważ nie sądzę, że chcesz być pianistką. Chcesz być aktorką'. Instynktownie wyłapała, że ja przychodziłam i odgrywałam rolę muzyka" - opowiada aktorka.
A jednak, wybierając studia, wcale nie myślała o aktorstwie.
Dziewczyna z przedmieścia
Cate Blanchett urodziła się w 1969 roku na przedmieściach Melbourne. Matka Australijka pracowała jako sprzedawca nieruchomości, ojciec Amerykanin był podoficerem marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych. Gdy miała 10 lat, zmarł na zawał serca, pozostawiając żonę z trojgiem dzieci (Cate ma brata i siostrę).
Jako kilkunastoletnia uczennica szkoły średniej - atrakcyjna, wysoka i bardzo szczupła - zaczęła zarabiać jako modelka. Postanowiła studiować ekonomię. Podczas studiów wyjechała na wakacje do Egiptu. Tam dostała propozycję zagrania epizodu w miejscowym filmie bokserskim. Potrzebowała pieniędzy. Zgodziła się i połknęła bakcyla. Po powrocie do Australii przeprowadziła się do Sydney i zapisała do National Institute of Dramatic Art.
Okres, w którym żegnała się z "nastoletniością" a witała dorosłość, wspomina jako mroczny. Nosiła wtedy czarne męskie marynarki, przeszła przez fazę subkultur - gotyckiej i punkowej, w pewnym momencie nawet goląc głowę. Mówi, że zaczęło się od niepokojącej, psychodelicznej muzyki której słuchała. Za tym poszła ideologia - zerwanie z tradycją, autorytetami. Wyleczył ją z tego przyjaciel dramaturg. Przeszła na "jasną stronę mocy", choć gdzieś głęboko pokłady mroku w niej drzemią. Zatrzaśnięte na siedem spustów. Tylko w pracy (teatr, plan filmowy) zdarza się jej do nich sięgać.
Po studiach zaczęła karierę na australijskich scenach, stając się cenioną, nagradzaną aktorką teatralną. Grała też małe role filmowe. Przełomem był rok 1997, gdy pojawiła się w wojennym dramacie "Paradise Road" Bruce’a Beresforda u boku sławnych Amerykanek - Glenn Close i Frances McDormand. To wystarczyło, by hinduski reżyser Shekhar Kapur dostrzegł jej potencjał i obsadził w filmie "Elizabeth" w roli młodej królowej Elżbiety I - córki Henryka VIII i Anny Boleyn, jego drugiej żony, straconej dwa lata po urodzeniu dziecka.
Tak zaczęła się jedna z największych kobiecych karier współczesnego kina. Rola Elżbiety I stała się dla Blanchett przepustką do grona najwybitniejszych współczesnych aktorek.
Od królowej Złotego Wieku do Boba Dylana
Film o młodości największej władczyni Wielkiej Brytanii, królowej Złotego Wieku, okazał się obrazem mało elżbietańskim, za to zmienił się we współczesny wywód o mechanizmach dochodzenia do władzy, wpisany w formułę kostiumowego thrillera. Widz, któremu realia XVI wieku są najczęściej obce, otrzymał kawał kina, w którym namiętność mieszała się ze zbrodnią, a kino sensacyjne pojawiało się w historycznym kostiumie.
Opowieść o tym, jak samotna dziewczyna wśród intryg i spisków mogła zostać najpotężniejszą monarchinią ówczesnego świata, zrobiła furorę. Drzwi do Hollywood stanęły przed Blanchett otworem. Zdobyła Złoty Glob i nagrodę BAFTA, a także nominację do Oscara dla najlepszej aktorki. Wydawała się pewną kandydatką do statuetki, gdy - o ironio - pokonała ją Gwyneth Paltrow średnią rolą w nudnym "Zakochanym Szekspirze" (po słynnym PR-owym przekręcie Harveya Weinsteina).
Dla niej nie to jednak było najważniejsze, bo właśnie się zakochała i wyszła za mąż za scenarzystę Andrew Uptona, z którym jest do dzisiaj. Para doczekała się trzech synów, a kilka lat temu adoptowała też dziewczynkę.
Osiem lat później Kapur zdecydował się na kontynuację opowieści o losach królowej. Powstał film "Elizabeth. Złoty Wiek", któremu jednak daleko do świeżości pierwszego obrazu. Reżyser zajął się mrocznym okresem historycznym, jakim dla Anglii był czas konfliktu z Hiszpanią i królem Filipem II. Teraz spotykamy dojrzalszą, pewniejszą siebie królową. W obliczu mnożących się spisków i prób zamachu na jej życie, musi zmierzyć się z oskarżeniami o swoje nieprawowite pochodzenie. Kapur pokazuje, jak staje się niemalże władcą absolutnym. Triumfalne zwycięstwo nad hiszpańską armadą gwarantuje jednak Anglii pokój i bezpieczne wejście w nadchodzący Złoty Wiek.
W tym nazbyt jednowymiarowym filmie nie zawiodły tylko dwa elementy – kostiumy i Blanchett w roli królowej, po raz kolejny za rolę tej samej osoby nominowana do Oscara, co jest ewenementem w historii nagrody.
Role Blanchett w obu tych filmach porównywano z pamiętną kreacją wielkiej Bette Davis w obrazie z 1955 roku "Królowa dziewica". - To dla mnie większy komplement, niż gdybym odebrała Oscara - oceniła aktorka.
Warto wspomnieć, że był to rok 2007 a Blanchett otrzymała dwie nominacje do Oscara, za dwie różne role - prócz tej za Elżbietę I, nominowano ją za genialną interpretację postaci Boba Dylana w "I'm Not There. Gdzie indziej jestem".
Najlepsza aktorka na świecie
Po tym jak Blanchett w "I'm Not There. Gdzie indziej jestem" Todda Haynesa wcieliła się w Boba Dylana, Meryl Streep oceniła: "To najlepsza aktorka na świecie. Niewiarygodne, co pokazała w roli legendarnego muzyka, mało że mężczyzny, to w dodatku niezwykle charakterystycznego!". Sam Dylan był także zachwycony. Bo w peruce niczym stóg siana, czarnych okularach i marynarce nie tyle zagrała piosenkarza, co stała się nim na potrzeby filmu. Zgarbiona, powłócząca nogami, poruszała się jak on, tym samym gestem gryzła opuszki palców i nawet mówiła jego głosem.
W filmowym portrecie Dylana, gdzie sześcioro aktorów wciela się w różne aspekty jego osobowości, Blanchett (nagrodzona za rolę także na festiwalu w Wenecji) zagrała muzyka, gdy porzuca gitarę akustyczną dla elektrycznej i na przekór fanom zmienia się w rockmana. Odsunęła na dalszy plan tak wytrawnych aktorów jak Christian Bale czy dziś już nieżyjący Heath Ledger.
Ale przecież robi to zawsze. Gdy w "Aviatorze" Martina Scorsesego - będącej aktorskim popisem Leonardo DiCaprio opowieści o Howardzie Hughesie - pojawiła się na drugim planie jako Katharine Hepburn, momentalnie zawłaszczyła ekran. Choć w filmie roi się od legend starego Hollywood granych przez Jude'a Lawa, Alana Aldę czy Aleca Baldwina, oprócz głównego bohatera zapamiętujemy przede wszystkim ją. Za rolę odebrała swojego pierwszego Oscara.
Na początku XXI wieku Cate dołączyła, obok Russella Crowe'a, Nicole Kidman i Mela Gibsona do grona australijskich aktorów, którzy zawojowali Hollywood. Dziś nawet posągowa Nicole nie może się z nią równać.
Przypieczętowaniem jej gwiazdorskiej pozycji była rola królowej elfów Galadrieli w adaptacji tolkienowskiej trylogii. Cate twierdzi, że głównym powodem, dla którego przyjęła tę rolę, były elfie, spiczaste uszy, które nosiła na planie. Ma je wciąż. Gdy coś w jej życiu nie działa, wtedy po nie sięga.
Allen i drugi Oscar
Do niedawna mówiła, że spośród wszystkich swoich kreacji najbardziej ceni sobie dwie - "Notatki o skandalu" i melodramatyczną "Carol". Dziś jest zdania, że rola Tár przykryła wszystkie wcześniejsze, ale też wymagała największego nakładu pracy. Warto jednak te dwie wcześniejsze przypomnieć.
W 2006 roku zagrała w niezapomnianych "Notatkach o skandalu" Richarda Eyre’a, gdzie partnerowała legendzie brytyjskiego kina Judi Dench. Historia 40-letniej nauczycielki, która wikła się w romans z 15-letnim uczniem, a sekret powierza dużo starszej koleżance z pracy, zapada w widzach równie głęboko, jak zapadła w samej Cate. Obie aktorki stworzyły tu mistrzowskie, oscarowe kreacje, a statuetkę nareszcie odebrała Dench. Cała afera seksualna jest tylko pretekstem do opisu ich wzajemnej relacji, a film to porażające studium samotności.
Drugi z tytułów to wyróżniona Nagrodą Specjalną w Cannes i całym workiem nominacji do Oscarów, Globów, etc. "Carol" Todda Haynesa, opowiadająca o miłosnym zauroczeniu dojrzałej, bogatej mężatki (Blanchett) i młodej, zahukanej pracownicy sklepu (Rooney Mara). Chyba w żadnym filmie, o ironio, Cate nie była tak wyrafinowaną femme fatale, jak właśnie w tym lesbijskim melodramacie. Dodajmy, że rzecz dzieje się w latach 50. ubiegłego wieku - homoseksualizm jest karalny, a sprzeciwianie się mu stanowi fundament amerykańskiej kultury. Emocjonalna intensywność filmu rozsadza ekran, kreacje Cate i Rooney to już wspinaczka na aktorskie szczyty.
Ale aktorskie szczyty to również rola w eksperymentalnym "Manifesto", który debiutował jako instalacja artystyczna, w wersji kinowej zaś aktorka wciela się w trzynaście postaci i wygłasza fragmenty słynnych manifestów. I o dziwo to działa! No ale do tego trzeba mieć na planie Cate Blanchett.
W 2013 roku nareszcie spotkała się na planie z Woodym Allenem i jeśli ktoś był ciekaw, jak radzi sobie w komedii, to "Blue Jasmine" nie pozostawia wątpliwości, że tak samo genialnie jak w dramacie.
Jej Jasmine właśnie wylądowała na życiowym zakręcie. Straciła męża, luksusową willę, grunt pod nogami i pieniądze na dalsze życie. Aby przetrwać trudny czas, przyjeżdża do przyrodniej siostry mieszkającej w San Francisco. Elegantka przyzwyczajona do wystawnego życia musi mieszkać w niegustownym mieszkanku z Ginger i jej dwoma synami. Przy okazji staje na drodze do szczęścia narzeczonego siostry i generalnie jest nie do zniesienia. Role neurotyczek to zaś domena Cate.
To chyba ostatni naprawdę dobry film Allena, który o szczebel wyżej jeszcze wynosi kreacja Blanchett. Film choć zabawny, jest zarazem dojmująco smutny. Opowieść o tym, że jedynym sposobem na przetrwanie jest wiara w złudzenia, choć nigdy się nie spełnią, przyniosła jej drugiego Oscara.
Tym razem za rolę pierwszoplanową.
Australijka, nie Brytyjka!
Blanchett rzadko decyduje się na role w serialach. Potrzeba było 25 lat, by po "Bordertown" w 1995 roku, w 2020 pojawiła się w miniserialu "Mrs. America", gdzie zagrała prawdziwą postać - radykalną konserwatystkę Phyllis Schlafly, której przyszło żyć w czasach rozkwitu drugiej fali feminizmu.
Schlafly, głosząc, iż miejsce kobiety jest przy mężu i dzieciach, jeździła po całej Ameryce, agitując przeciw poprawce do konstytucji. Czując, że przyda jej się fachowa wiedza, w 1978 roku, w wieku 54 lat, zdobyła dyplom doktora nauk prawnych. Trudno o drugą matkę sześciorga dzieci, która tego dokonała, mimo iż większość już była wówczas dorosła. Tę dwoistość bohaterki świetnie pokazała Blanchett. Dzięki niej nie mamy do czynienia z postacią jednowymiarową, lecz z fascynującą kobietą.
Blanchett od lat dzieli swój czas między Los Angeles, gdzie głównie pracuje, i wiejski dom w Anglii, w którym mieszka z mężem i czwórką ich dzieci. (Znamienne, że swego czasu, nawet sami Brytyjczycy, byli pewnie, że urodziła się w ich kraju!). Ona jednak bardzo tęskni za rodzinną Australią . "To bardzo magnetyczne i żywe miejsce – można mieć niesforne pomysły bez poczucia, że kogokolwiek to obchodzi" - opowiada.
Niebawem pojawi się w filmie australijskiego reżysera Warwicka Thorntona pod roboczym tytułem "The New Boy". Obraz zapowiadany jest jako "hipnotyzująca historia dziewięcioletniego aborygeńskiego chłopca" i kręcony oczywiście w Australii. Aktorka już się na niego cieszy.
Źródło: "The Guardian", tvn24.pl