To najlepszy film Olivera Stone'a od lat, choć i najbardziej brutalny. "Savages: ponad bezprawiem", gangsterska opowieść o dwóch kumplach - hodowcach marihuany i jednej "wspólnej" kobiecie, przypomina jak świetnym reżyserem potrafi być Stone, gdy przestaje politykować. Wianuszek gwiazd - od Salmy Hayek i Benicio Del Toro po Johna Travoltę - świetnie wypada w swoich rolach.
Po żenującym wręcz obrazie „W”- łopatologicznym paszkwilu na prezydenturę George’a Busha Jr, którego Stone, zdeklarowany lewicowiec, nie znosi i przeciętnej kontynuacji hitu sprzed lat „Wall Street 2”, reżyser zdaje się odzyskiwać formę. Może dlatego, że miast wciskać nam ideologiczne agitki, tym razem dba o oryginalność i perfekcję narracji, a jego reżyseria budzi respekt.
Mimo, że sama opowieść nie jest przesadnie wyrafinowana, Stone’owi za sprawą formy, udaje się widza naprawdę wciągnąć w wir akcji. Bohaterami "Savages" są dwaj kumple z Laguna Beach, którzy żyją w szczęśliwym trójkącie z piękną Ophelią. Ich źródłem dochodu jest handel marihuaną.
I tu zaczynają się kłopoty - meksykański kartel narkotykowy porywa chłopcom ukochaną, domagając się w zamian sporych pieniędzy. Nasi bohaterowie znajdują jednak inny pomysł na powrót Ophelii w domowe pielesze. Warto nadmienić, że do nieszczęścia nie doszłoby, gdyby młodzieńcy poszli na współpracę z piękną przywódczynią Meksykanów graną przez Salmę Hayek.
Jak widać więc, tym razem Stone postanowił odpocząć i „zabawić się” w kino sensacji z elementami thrillera, odsuwając na bok politykę i społeczne manifesty, którymi ostatnio dręczył kinomanów. Dzięki temu dostaliśmy kawał dobrego kina, zaś on sam po klęskach w box office'ach, znów może poszczycić się mianem dochodowego reżysera. A że w Hollywood obowiązuje zasada: „Jesteś tak dobry, jak twój ostatni film”, na kolejny projekt wytwórnie znacznie hojniej sypną pieniędzmi, niż miało to miejsce w przypadku „Savages”.
Słodki smak zemsty
Gwiazdą filmu bez dwóch zdań jest Salma Hayek, która kreacji tej miary nie stworzyła bodaj od czasu pamiętnej „Fridy”. W peruce a la Kleopatra, równie piękna co mściwa i bezlitosna jako szefowa narkotykowego kartelu, usuwa w cień aktorów pierwszego planu. Od momentu jej pojawienia się na ekranie, czeka się na ponowne „wejście” aktorki z zapartym tchem.
Powiedzenie, iż „zemsta ma słodki smak” pasuje tu jak ulał, a w dodatku w przypadku Salmy, również i oblicze. Godnym jej partnerem okazuje się chyba tylko Benicio Del Toro jako egzekutor-psychopata. Gwoli sprawiedliwości wypada dodać, że o ile drugi plan prezentuje poziom mistrzowski, o tyle nieszczególnie wypadli aktorzy pierwszoplanowi. Odtwarzający miłosno-dealerski trójkąt Taylor Kitsch, śliczna Blake Lively i Aaron Taylor-Johnson, robią bowiem wrażenie kompletnie nijakich, na tle tego co prezentują doświadczeni koledzy.
Niewtajemniczonym wypada wyjaśnić, że „Savages” to nader brutalne kino adresowane do dość odpornego widza. Gdyby nazwisko reżysera ukryto przed widzem, równie dobrze mógłby uznać, że obraz ten zrealizował spec numer jeden od krwawych jatek - Quentin Tarantino. Scena torturowania jednego z członków kartelu narkotykowego z całą pewnością mogłaby uchodzić za znak rozpoznawczy kina spod znaku „Pulp Fiction”. Nie zapominajmy jednak, że to Stone jest twórcą innego, krwawego obrazu, „Urodzeni mordercy”, w którym współczesna wersja duetu Bonnie i Clyde, urządza rzeźnie w barach wyłącznie dla przyjemności.
W artystycznej wizji Stone'a dwójka morderców nie jest jednak odpowiedzialna za popełnione przestępstwa. Winna jest wynaturzona, współczesna rodzina i media, bombardujące nas obrazami przemocy i na okrągło. „Savages” w jakimś sensie nawiązuje do tego obrazu, ale nie wskazuje winnych. Poza tym nic w tym filmie nie jest takie, jak przywykliśmy oglądać w kinie gangsterskim. Nawet handlujący marihuaną chłopcy nie są typowymi dealerami. Ben jest idealistą, któremu obca jest przemoc i rządy żelaznej ręki, zaś Chon choć to brutal, ma złote serce – tylko poharatane przez wojnę. Nawet żyjąca w trójkącie z nimi Ophelia, mimo tej niestandardowej relacji miłosnej, zachowuje niewinność.
Moralizator i pacyfista
Mimo, iż ostatnimi laty gwiazda Stone’a przybladła, jego nazwisko i dorobek wciąż kojarzą się z jednymi z najważniejszych tytułów w amerykańskim kinie. Mało kto pamięta, że twórca „JFK” swojego pierwszego Oscara odebrał wieku 25 lat, za scenariusz do filmu Alana Parkera "Midnight Express". Hollywood stanęło przed nim otworem i wkrótce do kin trafił głośny „Pluton", jeden z najbardziej poruszających filmów o Wietnamie.
Nagrodzony czterema Oscarami (w tym dla najlepszego filmu i reżysera) obraz oparty na wątkach autobiograficznych jest "mrocznym hołdem złożonym wszystkim żołnierzom, którzy utracili swe dusze podczas wojny w Wietnamie” – jak pisał po premierze „The Washington Post”. "Pluton" to film wstrząsający, o ludziach za młodych, aby umierać, a zbyt niedojrzałych, by ustrzec się przed spustoszeniem, jakie dokonuje w nich straszliwa wojna. To absolutne arcydzieło gatunku, mające własne miejsce w historii kina.
Bohaterem filmu jest alter ego Stone’a, Chris, który po rzuceniu studiów na ochotnika jedzie do Wietnamu. W jednej ze scen Chris strzela w podłogę tuż pod nogami wieśniaka wietnamskiego każąc mu tańczyć między kulami. - To byłem ja. Chciałem zabić tego wieśniaka, ale jednak strzeliłem w ziemię. Mogłem go zabić i uszłoby mi to na sucho. Mogłem zabijać wielu, ale nie robiłem tego. Kiedy w końcu zabiłem, zobaczyłem martwe ciało, różne od wyobrażenia anonimowego, ukrytego wroga. Widzę to ciało po dziś dzień - mówił w wywiadzie dla „New Yorkera” reżyser. Wojna zmieniła go na zawsze, uczyniła zdeklarowanym pacyfistą, fanatycznie nienawidzącym polityki amerykańskiego mocarstwa, a z czasem skrajnym wyznawcą lewicowej ideologii. Piewcą potęgi Castro, a nawet jego przyjacielem.
W oprotestowanym przez media dokumencie - rozmową z Fidelem Castro „Comendante”- reżyser uzasadniał nawet represje wobec opozycjonistów kubańskich i wychwalał pod niebiosa dyktatora, nazywając go samotnym Don Kichotem, którego kraj może się pochwalić darmową edukacją i czystą wodą pitną”. Doczekał się w efekcie przydomka „ministra propagandy Castro” zaś film uznano za propagandowy gniot na miarę stalinowskich agitek. Z czasem za kolejnego idola obrał sobie też „wielkiego Hugo Chaveza”, któremu postawił pomnik dokumentem „South of The Borders”. Nawet pierwszy propagandowiec amerykańskiego kina Michael Moore odpadł w przedbiegach, w zestawieniu z tymi „dziełami” Stone’a, które nadwyrężyły jego wizerunek jako artysty.
O dziwo jednak, filmy, które skreśliłyby na zawsze innego filmowca, zostały Stone’owi „wybaczone”. Może dlatego, że w tym samym, mocno lewicowym tonie zrealizował on filmy wybitne, ważne dla Ameryki, takie jak „Urodzony 4 lipca”. Druga część wietnamskiej trylogii o przemianie Rona Kovitca, który wychowany w patriotycznym, religijnym domu, gdzie walczono z komunizmem, wraca z Wietnamu na wózku i staje się liderem ruchu antywojennego, przyniosła mu kolejne Oscary. Podobnie jak „Wall Street” obnażające mechanizmy działania rekinów finansjery. Stone nie boi się tematów drażliwych, o których nie mówi się głośno. Dzięki temu uchodzą mu bezkarnie „numery” w rodzaju dokumentu o Fidelu Castro. Tak przynajmniej twierdzą amerykańscy krytycy.
W tej chwili Stone szykuje się do filmu o Pablo Escobarze, kokainowym królu z Kolumbii. Escobar był postacią dość dwuznaczną, bowiem za pieniądze z przemytu narkotyków budował także drogi i szkoły. W Hollywood wykładając pieniądze na nowy film Stone’a, producenci muszą modlić się, by Stone nie zechciał postawić mu pomnika.
Autor: Justyna Kobus/k / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Universal Pictures