Do połowy oscarowa gala robiła wrażenie najnudniejszej w historii i przewidywalnej, finał okazał się jednak zaskakujący. Najlepszym filmem wybrano"Spotlight" Thomasa McCarthy'ego, a nie "Zjawę" Inarritu, jak obstawiali w większości bukmacherzy. Jak przewidywano Alejandro Inarritu zdobył rok po roku Oscara za najlepszą reżyserię, zaś Leonardo DiCaprio, fetowany podczas gali, nareszcie ma upragnioną statuetkę dla najlepszego aktora.
W sumie "Spotlight" Toma McCarthy'ego zdobył dwa Oscary - poza tym dla najlepszego filmu, historię odkrywania afery pedofilskiej nagrodzono także za najlepszy scenariusz oryginalny. I tu nie było zaskoczenia.
"Zjawa" Alejandro G. Inarritu zdobyła trzy z najważniejszych Oscarów: za reżyserię, dla aktora i za genialne, bezkonkurencyjne zdjęcia, które podobnie jak w "Birdmanie" robił Emmanuel Lubezki. Operator jest już absolutnym rekordzistą, bowiem ma na koncie jedyny taki hat-trick w historii kina: trzy razu z rzędu pokonał wszystkich konkurentów, zostając autorem najlepszych zdjęć (dwa lata temu za film"Grawitacja"). Największym zwycięzcą z aż sześcioma statuetkami (choć pomijając nagrodę za scenografię i kostiumy, głównie w kategoriach technicznych) okazał się "Mad Max" George’a Millera, którego nagrodzono także za montaż, charakteryzację, dźwięk i montaż dźwięku.
Cieszy nagroda dla znakomitej w kameralnym "Pokoju" Abrahamsona, mało znanej dotąd gwiazdy kina niezależnego Brie Larson. Największym zaskoczeniem i rozczarowaniem dla fanów Rocky’ego Balboa było pominięcie przez Akademię Sylvestra Stallone, wydawało się - absolutnego pewniaka w kategorii najlepszy aktor drugoplanowy. Podobnie jak w przypadku najlepszego filmu, bukmacherzy stracili spore sumy na swoich zakładach. Wygrał znakomity Mark Rylance w roli rosyjskiego szpiega w filmie Stevena Spielberga "Most szpiegów", który istotnie dał popis wielkiego aktorstwa.
Bez faworyta i bez wyraźnych tropów
Największym przegranym 88. gali Oscarów okazał się bez wątpienia nominowany aż w siedmiu kategoriach film Ridleya Scotta "Marsjanin". Żadna z nominacji nie zamieniła się w złotą statuetkę. Tegoroczne rozdanie statuetek było o tyle wyjątkowe, że zabrakłoniekwestionowanego faworyta, filmu, który wyraźnie dominowałby nad resztą. Co prawda "Zjawa" zgarnęła i Złote Globy i BAFTĘ i mnóstwo nagród krytyków, ale ten film zagorzałych przeciwników, zarzucających Inarritu epatowanie patosem i nachalną metafizyką. I nie były to zarzuty bezpodstawne. Zawiodły też inne wskazówki, sugerujące przyszłego zwycięzcę. W ciągu ostatniej dekady co roku wygrywał film nagrodzony przez Amerykańską Gildię Producentów. Nagrodzony tym razem przez Gildię "Big Short" otrzymał jednak jedynie statuetkę za najlepszy scenariusz adaptowany.
"Spotlight" McCarthy'ego, zwycięzca w głównej kategorii, nominowany w sześciu kategoriach, z całą pewnością nie jest filmem, który – poza samym tematem – wnosi jakieś nadzwyczajne walory artystyczne i zapisze się złotymi zgłoskami w historii kina. Tytuł filmu pochodzi od nazwy grupy reporterów bostońskiego dziennika, która przez 1,5 roku w latach 2001-2002 r. zajmowała się przypadkami molestowania i gwałtów na nieletnich w tamtejszych parafiach. Grupę współtworzyło czworo dziennikarzy. Obraz nie idzie tropem ofiar i nie szuka taniej sensacji, tak naprawdę traktuje przede wszystkim o pracy dziennikarzy i o żmudnym procesie dochodzenia do prawdy. Film zdobył także nagrodę za najlepszy scenariusz oryginalny.
Kinomanom przypomina zapewne wielki hit "Wszyscy ludzie prezydenta", ale nie znajdziemy tu w przeciwieństwie do filmu Alana J. Pakuli śladów wielkiej polityki i bohaterów na miarę tych, którzy odkrywają aferę Watergate.
- Niech nasz głos dotrze również do Watykanu, Papieżu Franciszku, nastał czas, żeby chronić dzieci i przywrócić wiarę - powiedział Michael Sugar, jeden z producentów "Spotlight". Tom McCarthy, reżyser filmu i współautor scenariusza, podkreślił, że "musimy zrobić wszystko, żeby to się nie powtórzyło", mając na myśli skandal pedofilski w amerykańskim Kościele.
Leo wreszcie z Oscarem
Najważniejsze pytanie tegorocznej gali brzmiało jednak: czy pomijany od lat przez Akademię Leonardo DiCaprio dostanie wreszcie zasłużoną statuetkę dla najlepszego aktora? Im bliżej końca gali, tym częściej kamery pokazywały coraz bardziej spiętego Leo. I choć wszystkie zdobyte wcześniej nagrody sugerowały zwycięstwo Leo, aktor był już parokrotnie w podobnej sytuacji.
Tym razem jednak w zasadzie nie miał konkurencji, patrząc z perspektywy "oscarowego klucza", gdzie najbardziej liczy się element poświęcenia dla roli, wyczerpującej fizycznie, do której aktor nauczył się w dodatku od podstaw dwóch dialektów języka indiańskiego. Widać też było, że Leo był przygotowany do odebrania statuetki, bo w płomiennym przemówieniu poświęconym swoim ekologicznym pasjom, podkreślając, że "Zjawa" to film o związku człowieka z naturą, zawarł i potępienie globalizacji i podziękowania nie tylko dla Inarritu i Scorsese, ale również podziękowania dla mamy, która towarzyszyła mu jak zwykle podczas gali.
Bukmacherzy nie pomylili się natomiast, wskazując Brie Larson jako zdobywczynię Oscara dla najlepszej aktorki - jej rola w filmie "Pokój" z całą pewnością warta była Oscara. Podczas gali obecny był też jej utalentowany, 9-letni filmowy synek, który bezbłędnie wraz ze starszym kolegą odczytał nominowanych i zwycięzcę jednej z kategorii.
Oscar dla włoskiego mistrza
Najgoręcej przyjętym bez gości oscarowej gali zwycięzcą był jednak legendarny włoski kompozytor Ennio Morricone, który otrzymał Oscara za muzykę do filmu Quentina Tarantino "Nienawistna ósemka".
Włoski artysta począwszy od 1960 roku skomponował muzykę do ponad 450 filmów. Nominowany sześciokrotnie do statuetki, aż trudno uwierzyć, nigdy dotąd nie otrzymał żadnej. Uważany przez wielu za największego żyjącego kompozytora filmowego, twórca muzyki do "Misji", "Maleny" i "Dawno temu w Ameryce", za ten drugi film nie otrzymał nawet żadnej nominacji, co brzmi wręcz niewiarygodnie. W 2007 r. przyznano mu w końcu honorowego Oscara za całokształt twórczości. Teraz wzruszonego Morriconeoklaskiwano na stojąco, gdy odbierał złotą statuetkę.
Kategoria, w której triumfował w ubiegłym roku polski film "Ida", w tym roku była w zasadzie formalnością, bo węgierski "Syna Szawła" nie miał konkurentów. Wstrząsająca, naturalistyczna opowieść debiutanta, pokazująca inne, intymne spojrzenie ofiar na Holocaust, nakręcona w ciasnych, wąskich kadrach zza pleców bohatera, porażała swoją wymową. Opowieść o więźniu Birkenau, pracującym w krematorium zdobyła wcześniej również wszystkie liczące się nagrody na świecie, w tym Grand Prix na festiwalu w Cannes i Złoty Glob.
Niczym w czasach głębokiego rasizmu
Sama gala, mimo dość mocnych i nie zawsze najlepszych żartów prowadzącego ją aktora i komika Chrisa Rocka, tradycyjnie była dość nudna. Stopień histerii spowodowany brakiem nominacji dla ciemnoskórych artystów sięgnął jednak zenitu. Chris poświęcił kwestii rasowych uprzedzeń niemal całą swoją przemowę, otwierającą galę. Ze sceny padły bardzo mocne słowa i już do końca gali nieustannie odnosił się do tej kwestii, zupełnie pomijając artystów nagradzanych na gali i nominowane filmy. Pojawiła się nawet seria zmontowanych filmików z udziałem czarnoskórych, pełnych złośliwości pod adresem Akademików, zdaniem ciemnoskórego artysty - pełnych rasistowskich uprzedzeń.
Słuchając Chrisa można było odnieść wrażenie, że gala odbywa się w epoce głębokiego rasizmu, przynajmniej pół wieku temu.
Komik parokrotnie odwoływał się też do lat 50. i 60., podkreślając, że wtedy również pomijano czarnoskórych aktorów i aktorki w oscarowych nominacjach, po czym oświadczył: "Wtedy nie protestowaliśmy. Byliśmy zbyt zajęci byciem linczowanymi i gwałconymi, by interesować się faktem, kto zostanie najlepszym reżyserem. Kiedy twoją babcię wieszają na drzewie, trudno przejmować się zwycięzcą w kategorii najlepszych krótkometrażowy film dokumentalny".
Znikł gdzieś element zabawy, zaś uroczystość zamieniła się w mocno przesadzoną serię oskarżeń. Nikt nie pamiętał choćby o tym, że przed dwoma laty najważniejsze nagrody – w tym dla najlepszego filmu - zgarnął obraz Steve’a McQueene’a "Zniewolony", opowiadający osadzoną w historię czarnoskórego nowojorczyka, porwanego i sprzedanego na południe Stanów Zjednoczonych. I trudno było wówczas nie odnieść wrażenia, że obrazu nie nagrodzono z uwagi na jego wielki artyzm, bo McQueen ma na koncie o wiele lepsze, bardziej wyrafinowane tytuły.
Wydaje się, że wbrew oskarżeniom Rocka, głównym jego atutem była raczej waga tematu, jaki poruszał, co zostało docenione przez Akademików.
Autor: Justyna Kobus / Źródło: tvn24.pl