Od lat typowanie zwycięzcy gdyńskiej imprezy przypomina wróżenie z fusów, bo filmy konkursowe mocno dzielą publiczność. I zapewne także jury.
W tym roku dzieliły bardziej niż zwykle. Poza bodaj jednym tytułem - "Ministranci" Piotra Domalewskiego (ponad dziewięć minut oklasków i Nagroda Publiczności), który podobał się niemal wszystkim, sprzeczaliśmy się w kuluarach w zasadzie o każdy tytuł. Rozpiętość ocen kolejnych, konkursowych produkcji mogła zaskakiwać. Te same filmy u części widzów budziły zachwyt, u innych ciężkie westchnienia i kiepskie opinie.
Poza wspomnianymi "Ministrantami" (to jednak nie jest film na Złote Lwy, choć ogląda się go fantastycznie), największa jednomyślność panowała w przypadku dwóch, skrajnie różnych tytułów - perfekcyjnie skrojonego "Franza Kafki" Agnieszki Holland i pełnego czułości debiutu Emi Buchwald "Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej". To prawdopodobnie również dwa najbardziej spełnione tytuły kończącego się dzisiaj festiwalu.
Co wcale nie znaczy, że jury z Magnusem von Hornem na czele, nie przyzna Złotych Lwów zupełnie innemu filmowi.
W ogniu sporów
Największe spory toczyliśmy o "Dom dobry" Wojciecha Smarzowskiego (filmu, którego współproducentem jest Warner Bros. Discovery). Ci, którzy nie mogli znieść dojmująco bolesnych scen przemocy, ze zdumieniem słuchali opinii tych, których zdaniem "to film na Złote Lwy".
CZYTAJ WIĘCEJ: "Dom dobry", czyli kino familijne à rebours
Liczne grono wielbicieli, do których się zaliczam, zyskał "Brat" Macieja Sobieszczańskiego. To portret poranionej rodziny, której spoiwem po skazaniu na lata więzienia ojca, jest kochająca matka (wspaniała Agnieszka Grochowska). Ale i ten tytuł miał żarliwych "przeciwników", którzy narzekali na rzekome scenariuszowe słabości. Przyznam, że ja ich nie dostrzegłam. Wręcz przeciwnie. W tej historii, łączącej opowieść o niezwykłej więzi między dwoma dorastającymi braćmi z kinem społecznym spod znaku Kena Loacha, zachwycają także aktorzy. Prócz wspomnianej Agnieszki Grochowskiej w roli matki walczącej jak lwica o normalność dla synów w nienormalnych okolicznościach, nie sposób nie wspomnieć o dziecięcych aktorach grających role dwóch braci. Zwłaszcza wcielający się w starszego z nich, 13-letniego Dawida, Filip Wiłkomirski zaskakuje emocjonalną dojrzałością, jaką zwykle dysponują zawodowcy. Bardzo liczę na docenienie tego filmu przez jury.
Trzeba przyznać zresztą, że w tym roku - na tle nijakich poprzednich lat - dziecięcy aktorzy zafundowali nam sporo kapitalnych występów. Zwykle narzekaliśmy, że reżyserzy nie potrafią ich prowadzić, że są nienaturalni. Tym razem było inaczej.
Kto wie, czy do całego zespołu aktorskiego – tytułowych, nastoletnich "Ministrantów" nie trafi jakaś specjalna nagroda. Reżyser filmu, Piotr Domalewski (przez lata aktor Teatru Wybrzeże, zdobywca Złotych Lwów za "Cicha noc"), ma zresztą wyjątkowy talent do prowadzenia aktorów. Nie tylko tych dziecięcych. Podejrzewam także, że Nagroda Publiczności dla tego filmu - nieco antyklerykalnego w swej wymowie - za to z mocnym, chrześcijańskim przesłaniem, nie będzie jedyną.
Czy Holland odbierze Złote Lwy po raz drugi z rzędu?O niezwykłym filmie Agnieszki Holland "Franz Kafka" dziennikarz tvn24.pl Tomasz-Marcin Wrona pisał już bardzo obszernie TUTAJ.
To, co muszę dodać po obejrzeniu wszystkich pozycji Konkursu Głównego, to pewność, że to najbardziej kompletny obraz spośród 16 obecnych w nim tytułów. Może odrobinę snobistyczny - w dobrym znaczeniu tego słowa, i na pewno nie dla każdego widza. Tak, jak nie dla każdego jest proza Franza Kafki - niełatwa w odbiorze, konsekwentnie pokazująca człowieka uwięzionego w labiryncie absurdu. Widać, że reżyserka nakręciła film o szalenie bliskim jej pisarzu, którego doskonale rozumie. Przyznała zresztą, że jest nim zafascynowana od 14 roku życia, i to on był powodem, dla którego studiowała reżyserię właśnie w czeskiej Pradze (Kafka urodził się w tym mieście i całe życie był z nim związany).
Agnieszka Holland od początku nie miała zamiaru kręcić klasycznej biografii Kafki. Interesowało ją to, by pokazać, co dzieje się w głowie niezwykłego pisarza. Reżyserka znakomicie oddała jego niedostosowanie do otoczenia - coś, co nazwałabym "kafkowskim autyzmem" i kłopoty z tożsamością. Tak naprawdę Kafka nie czuł się ani Żydem, ani Niemcem, ani Czechem, mimo że żył na styku tych trzech kultur (Praga należała wówczas do monarchii austro-węgierskiej). Podobnie było z językiem. Posługiwał się i czeskim, i jidysz i niemieckim, ale żaden z nich nie był mu szczególnie bliski.
Od strony formalnej i strukturalnej film bardzo przypomina literackie dzieła Kafki. To robi piorunujące wrażenie. By naprawdę zrozumieć ten film i w pełni go chłonąć należy jednak - moim zdaniem - znać twórczość tego wybitnego pisarza, mimo że najmocniej wybrzmiewający w filmie wątek trudnych relacji pisarza z ojcem, jest zrozumiały absolutnie dla każdego. Holland pokazuje zagubienie obojga, nierozumiejących się, a jednak kochających się dwóch skrajnie różnych mężczyzn.
Nielinearna narracja łączy kilka czasowych porządków. Pozornie sprawia wrażenie chaosu, zagubienia, ale to zabieg celowy, precyzyjnie poprowadzony. Kafkę poznajemy przez opowieści jego bliskich o nim, ale szalenie ciekawie wypada też jego własny punkt widzenia, który raz po raz, wpleciony w fabułę, wybrzmiewa z ekranu. Film jest majstersztykiem reżyserskim - by tak prowadzić narrację, łączyć różne porządki czasowe, ale i różne punkty widzenia, trzeba wejść na najwyższy etap reżyserskiego wtajemniczenia. Agnieszka Holland tam dotarła.
Perfekcyjnej całości dopełnia obsadzony w głównej roli Idan Weiss - aktor tak łudząco podobny do swojego bohatera, że chwilami można pomyśleć, że został wygenerowany przez sztuczną inteligencję w oparciu o zdjęcia prawdziwego Kafki. To oczywiście żart. 28-letni Weiss, to będący u początku artystycznej niemiecki aktor, dla którego rola w filmie wybitnej reżyserki, dodajmy znakomita, z pewnością stanie się krokiem milowym w karierze.
Jeśli Złote Lwy trafia w ręce Agnieszki Holland, będzie pierwszą reżyserką/reżyserem w całej historii gdyńskiej imprezy, której ta sztuka udała się dwa razy z rzędu. W ubiegłym roku reżyserka zdobyła bowiem tę nagrodę za film "Zielona granica".
Z ducha leśmianowski i zniewalający
Jeśli wierzyć naszym dziennikarskim przeczuciom, które kompletnie nie obchodzą jurorów, głównym kontrkandydatem "Franza Kafki" do Złotych Lwów jest film tak odmienny, że wręcz leżący na antypodach kina. Reżyserskiemu, pełnometrażowemu debiutowi Emi Buchwald "Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej" najbliżej chyba do filmów równie uduchowionego Joachima Triera. Dodajmy, że wczorajszego wieczoru film otrzymał już Nagrodę Dziennikarzy.
Fabuła skupia się na czwórce wchodzącego w dorosłość rodzeństwa, z których każde zabiega o niezależność. Jednocześnie wszystkim zależy na zachowaniu łączących ich więzi. Najmłodszy z nich, Benek, zmaga się z odrzuceniem przez starszego brata, Franka, który dotąd był jego najlepszym przyjacielem. Na dodatek nawiedza go tajemniczy Dusiołek, który nie pozwala mu zasnąć. Franek ma problemy z dziewczyną i z samym sobą. Jego stan niepokoi poszukującą miłości Nastkę, jego siostrę bliźniaczkę. I wreszcie najstarsza z rodzeństwa, Jana, która pracuje nad projektem artystycznym. Ma ona rozwiązać większość problemów tej czwórki - włącznie z wizytami Dusiołka.
"Nie ma duchów…" to film, który szalenie trudno streścić, bo wszystko polega tu na klimacie, sposobie narracji, a wreszcie na kapitalnych dialogach. Czworo aktorów, między którymi panuje niezwykła chemia emanująca z ekranu, z sukcesem urzeczywistnia reżyserski zamysł. W niedawnym wywiadzie dla magazynu "Zwierciadło" Emi Buchwald tak mówiła o swoim filmie: "Zależało mi na tym, żeby opowiedzieć o czymś lokalnym, osadzonym w kulturze słowiańskiej. Obraz, który mam w pamięci od czasów nastoletniości to 'Nocna mara' Johanna Füssliego. Upiór, który się tam pojawia, występuje też w wierszu Leśmiana 'Dusiołek'. Ten demon bardzo pasował mi do problemów moich bohaterów. Zmora, która przychodzi do ciebie w środku nocy i nie pozwala oddychać".
Oczywiście tytułowe duchy wraz z leśmianowskim Dusiołkiem to metafora nieprzepracowanych kłopotów i traum, które ciągną się za nami. Tego wszystkiego, czego nie umiemy zostawić za sobą i wciąż burzy nasz spokój.
Dodajmy, że ulubioną reżyserką debiutantki jest Alice Rohrwacher (twórczyni wspaniałego "Szczęśliwego Lazzaro", która lubi sytuować sferę duchową, czy wręcz magiczną w zwykłej codzienności. Emi poszła tym tropem, a efekty są tak zniewalające, że polska reżyserka może nie mieć kompleksów. Z całą pewnością Rohrwacher pokochałaby mieszkańców z Dobrej i Dusiołka.
Reżyserski, pełnometrażowy debiut Emi Buchwald z całą pewnością zwiastuje narodziny nietuzinkowego, reżyserskiego talentu. Czy na miarę głównej nagrody festiwalu? Z odpowiedzią na to pytanie musimy poczekać do wieczora.
Autorka/Autor: Justyna Kobus
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Kino Świat