Mówią, że w ich pracy nie ma czasu na nudę. Zawsze coś się dzieje niespodziewanego. A to trzeba jechać na interwencję z łosiami lub gromadką dzików. A to trzeba pomóc pisklakowi, który wypadł z gniazda, jeżowi, czy małemu lisowi.
- Jak rozpoczynaliśmy naszą pracę w 2012 roku mieliśmy 22 interwencje w ciągu roku. W tej chwili jest ich około 1300-1400. Tylko w pierwszym półroczu tego roku, mamy już ponad 700 interwencji. Tak naprawdę wchodzą w to miesiące wiosenne, ponieważ w okresie zimowym nie jesteśmy aż tak bardzo obciążeni interwencjami związanymi ze zwierzętami. Oczywiście w tym czasie ekopatrol realizuje inne zadania dotyczące choćby ochrony środowiska - mówi w rozmowie z tvn24.pl Wojciech Swinarski ze Straży Miejskiej w Toruniu nadzorujący pracę ekopatrolu.
W skład ekopatrolu wchodzi czterech strażników. Najkrótszy staż ma Monika.
- Akurat pracuję najkrócej w grupie ekopatrolu, bo od roku. Jest to taka praca, w której nie ma nudy. Przychodząc na zmianę nigdy nie wiem, co się wydarzy. To w tym wszystkim jest chyba najciekawsze - przyznaje Monika Kalinowska.
Praca w ekopatrolu
Osobą, która nieformalnie kieruje tą czteroosobową grupą jest Mariusz. Ma największe doświadczenie. On podobnie jak jego koleżanka są z wykształcenia technikami weterynarii, co - jak zauważa ich przełożony - przydaje się w codziennej pracy,
- Mariusz jest z wykształcenia technikiem weterynarii. Ma więc wykształcenie zawodowe, które akurat w tej pracy na co dzień mu się przydaje. Fachowa wiedza i doświadczenie procentują. Podobnie w przypadku Moniki, która również z wykształcenie jest technikiem weterynarii. Mariusz nieformalnie kieruje tym czteroosobowym zespołem - potwierdza Wojciech Swinarski.
Ukończenie kierunku weterynaryjnego lub pokrewnego jest atutem, ale nie jest kluczem do pracy w ekopatrolu. Strażnicy cały czas się doszkalają. Ta praca tego od nich wymaga. Stąd też współpraca z Polskim Związkiem Łowieckim, Strażą Leśną czy schroniskiem dla zwierząt. Jak dodaje pan Wojciech, najważniejsze do pracy w ekopatrolu jest jednak coś zupełnie innego.
- Chęć do pracy. Ci, którzy pracują w zespole, są pozytywnie zakręceni na punkcie pomocy zwierzętom. Robią to z pełnym zaangażowaniem, nie zważając na różne niedogodności - podkreśla Swinarski.
Na nudę nie narzekają
- Interwencji jest cała masa. Od małych ptaszków po dziki czy łosie. Z punktu widzenia człowieka jest to może drastyczne, ale gdy rodzice widzą, że pisklę nie daje sobie rady i ma uwarunkowania genetycznie niesprzyjające do dalszego rozwoju, wówczas wyrzucają je z gniazda, co prowadzi do śmierci. Gdy mieszkańcy widzą takie pisklaki i jest szansa na ich uratowanie, to trafiają one wówczas za naszym pośrednictwem do specjalistycznego ośrodka rehabilitacji dzikich zwierząt w Kobylarni pod Bydgoszczą. Jeżeli dane zwierzę potrzebuje pomocy medycznej, wówczas odwiezione zostaje do przychodni weterynaryjnej, gdzie udzielana jest mu pierwsza pomoc przedmedyczna. Jeśli chodzi o większe zwierzęta, to mieliśmy w zeszłym roku przypadek z łosiem biegającym w obrębie starówki. Udało się go nakierować, przepłynął samodzielnie Wisłę, i wyszedł na drugi brzeg - wylicza Mariusz Kościuk.
Interwencji z łosiami, ale również z dzikami, nie brakowało w ostatnich latach w Toruniu. Nie zawsze takie spotkania są jednak bezpieczne, dlatego warto, aby mieszkańcy nie zbliżali się zbyt blisko do nich. Niestety, ale bardzo często chęć nagrania filmu czy zrobienia zdjęcia wygrywa nad zdrowym rozsądkiem.
- Dzik jest dużym zwierzęciem. Jeżeli jest matka prowadząca, czyli tak zwana locha, która prowadzi całe stado i są warchlaki, to z reguły jest niebezpieczna. Człowiek nie powinien się do niej zbliżać. Często jest jednak tak, że mieszkańcy podchodzą, zdarza się, że nawet z psami i robią zdjęcia. Locha wyczuwa wówczas zagrożenie, nie tyle na samego człowieka, ale na psa, i potrafi być agresywna, ponieważ chce odgonić potencjalne zagrożenie dla swojego potomstwa. Zawsze należy pamiętać o tym, że jest to dzikie zwierzę, która może zachować się nieobliczalnie. W genach ma zakodowane, że musi przedłużyć swój gatunek i przetrwać - podkreśla Mariusz.
Zachowajmy zdrowy rozsądek
I dodaje: - Nie da się przewidzieć do końca, jak zachowa się dane zwierzę, w szczególności łoś czy dzik. My chcemy nakierować je w jedną stronę, a ono idzie w zupełnie innym kierunku. Zachowanie mieszkańców są często niepoważne. Podchodzą na bliską odległość do zwierząt. Zawsze staramy się im tłumaczyć, by tego nie robili. Nasza rola polega przede wszystkim na informowaniu mieszkańców o niebezpieczeństwie.
- Powinniśmy zadać sobie pytanie - czy ważniejsze jest nasze zdrowie, czy zrobienie sobie zdjęcia? Głównie ludziom zależy na tym, by nakręcić film, czy zrobić zdjęcie, nie myśląc o konsekwencjach. Wiadomo, że nie chodzi od razu o to, żeby odwracać się i uciekać, ale powoli, spokojnie oddalić się. Dotyczy to głównie większych zwierząt - dzików czy łosi. Jeśli widzimy, że jest jakiś problem ze zwierzęciem, należy zadzwonić po nas. Fajnie też, jeśli ze zgłoszenia jasno wynika, gdzie i co konkretnie dzieje się. To dla nas niezwykle istotne informacje. Daje nam to czas, żeby się dobrze przygotować - wtóruje mu Monika.
Jak wyjaśnia Wojciech Swinarski, strażnikom miejskim jest o tyle łatwiej niż przechodniom czy kierowcom, że znają pewne zachowania zwierząt, które będą wskazywały na to, że za chwilę mogą zaatakować.
- Ta chwila wyprzedzania, wiedząc o tym, że takie właśnie zachowanie jak na przykład postawiony ogon, czy sierść, daje im czas na to, by ewentualnie się schronić. Mieszkańcy nie zawsze mają świadomość i dlatego ostrzegamy, by od tych większych zwierząt trzymać się z dala - tłumaczy naczelnik.
Było bardzo niebezpiecznie
Mariusz wspomina wydarzenia sprzed około dwóch lat, kiedy to gromadka dzików na stałe zadomowiła się w Toruniu.
- W pewnym momencie było siedem dorosłych osobników i 42 warchlaki. Akurat to stado było na swój sposób łagodne i dawało się w pewien sposób kontrolować. Po zachowaniu, zwłaszcza lochy, było widać, że w momencie, kiedy młode zaczęły jej pokwikiwać, to robiła przystanek na karmienie. Wtedy dawaliśmy jej czas, i po chwili, to stado można było w dane miejsce nakierować - głównie na tereny niezamieszkałe, na obrzeża osiedli - mówi Kościuk.
On sam kilka miesięcy temu przeżył dość niebezpieczną sytuację. Nie z dzikiem, ale łosiem. Klępa stała się w pewnym momencie agresywna i zaatakowała.
- Było to tuż przed Wielkanocą. Klępa z młodym łoszakiem zapuściła się na jedno z toruńskich osiedli. Najprawdopodobniej strach przed ruchliwą ulicą lub oświetlonym nieopodal boiskiem do piłki nożnej spowodował, że przepuściła atak na działających tam funkcjonariuszy ze straży miejskiej, w tym bezpośrednio na mnie. W ostatniej chwili zdążyłem odskoczyć, schować się za samochód. Było bardzo niebezpiecznie - wspomina strażnik miejski.
Egzotyka na osiedlach
Ale w pracy strażników z ekopatrolu nie brakuje również egzotyki. Chodzi oczywiście o interwencje związane z egoztycznymi zwierzętami.
- Mieliśmy kiedyś zgłoszenie dotyczące się wygrzewającego "smoka" w piaskownicy na jednym z osiedli. Po przybyciu na miejsce okazało się, że był to legwan piaskowy, który uciekł hodowcy z terrarium. Wyszedł sobie z drugiego piętra przez okno, po elewacji. Położył się i wygrzewał w promieniach słonecznych. Bywały również węże zbożowe, skorpiony czy pająki ptaszniki. Skorpion znajdował się w sklepie. Wypadł z kartonu, gdy ekspedientka rozpakowywała przywieziony towar z hurtowni. Ostatnio na przykład na punkcie przeładunkowym, z Wietnamu przypłynął sobie gekon - śmieje się Mariusz.
- Zwierzęta pojawiały się w miastach, pojawiają i będą się pojawiać z tego względu, że człowiek zaczyna coraz bardziej wkraczać w ich naturalne środowisko. Na trasach ich przemarszu czy żerowania niestety wyrastają domy. Zwierzęta próbują obejść je, stąd też ich obecność w mieście. Mówimy tu nie tylko o większych zwierzętach, ale też o zającach, kunach, sarnach, jeżach czy lisach - wylicza Wojciech Swinarski.
Czekają na sprzęt
Dziś strażnicy z Torunia potrzebują profesjonalnego sprzętu. Tym był do niedawna specjalistyczny samochód do przewozu zwierząt. Niestety, ale niedawno uległ kolizji i nie nadaje się do użytku. Szansą jest najbliższy budżet obywatelski, w którym będzie można głosować właśnie na projekt związany z zakupem pojazdu. Strażnicy mają nadzieję, że tak jak za pierwszym razem, teraz też się uda. Koszt to około 350 tysięcy złotych.
- Samochód jest niezbędnym narzędziem dla nas. Dzięki temu pomoc jest udzielana w fachowy sposób, a co najważniejsze bezpieczny zarówno dla zwierząt jak i funkcjonariuszy. To samochód, który miał możliwość poruszania się w każdym terenie. Napęd na cztery koła powodował, że mogliśmy wszędzie dojechać. Ponadto miał wydzieloną sekcję, w której była klatka do przewożenia zwierząt. Tam znajdowały się nosze. Przedział był również klimatyzowany. Kolejne przedziały służyły natomiast do przewożenia specjalistycznego sprzętu - chwytaków, pojemników transportowych, łopat czy rozpieraków - kończy Wojciech Swinarski.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl/Michał Gó