Szukał ofiar, oczarowywał je, osaczał. Potem miał bez wahania zabijać, a ciała zakopywać w płytkich grobach w lasach koło Kołobrzegu. Kobiety łączyło to, że posiadały mieszkania i były samotne. I spotkały na swojej drodze Mariusza G., eleganckiego rozwodnika, który "miał w sobie to coś".
- Był jak pająk. Roztaczał wokół mnie sieci, wciąż dzwonił, pisał. Hipnotyzował komplementami. Nie lubię takich mężczyzn, zaborczych i kontrolujących. Mój były mąż był taki. Po dwóch tygodniach korespondencji powiedziałam mu szczerze, że nie mam chęci kontynuować. Później dowiedziałam się, że w tym samym czasie flirtował z moją znajomą i jedną z ofiar - opowiada nam Julia (imię zmienione), kobieta przed czterdziestką. Utrzymuje, że poznała Mariusza G. przez wspólnych znajomych dwa lata temu. Polecali go jej, rozwódce, bo "elegancki, zaradny, z zawodem".
Julii to nie przekonało.
Zdążyła już o nim zapomnieć, gdy we wrześniu usłyszała, że Mariusz został zatrzymany przez policję za przywłaszczenie mienia. Miesiąc później dotarły do niej informacje, że chodzi o coś dużo gorszego - mężczyźnie postawiono zarzut zabicia trzech kobiet. Motywem miało być przejęcie ich majątku - głównie mieszkań.
- Pomyślałam wtedy, że miałam sporo szczęścia. On nie wiedział, że apartament, w którym mieszkam, nie jest formalnie moją własnością. Mogłam skończyć jak inne ofiary - mówi.
Mariusz G., jeśli rzeczywiście dokonał wszystkich zarzucanych mu czynów, jest zabójcą wielokrotnym, który sprawnie wykorzystywał deficyty uczuciowe poznanych kobiet. Stosował metodę tak zwanej "oszukańczej miłości". Kiedyś ten typ zabójcy nazywano "czarną wdową" i kojarzony był praktycznie tylko z kobietami-przestępcami. Teraz obserwuje się coraz więcej mężczyzn, którzy działają w podobny sposób. Takie osoby mogą być powszechnie lubiane, bo nie są antyspołecznymi socjopatami, którzy odcinają się od świata, a psychopatami, czyli osobami bardzo uspołecznionymi, posiadającymi wielu znajomych. W dodatku bywają postrzegani jako ludzie wręcz czarujący. Nie zmienia to faktu, że jednocześnie psychopaci nie są empatyczni, nigdy nie poczuwają się do winy i tak naprawdę lekceważą normy społeczne i prawne. Monika Całkiewicz, profesor nadzwyczajny Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, specjalistka w zakresie prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii
Pedantyczny Mariuszek z bogobojnego domu
28 sierpnia 1976 roku w Kołobrzegu na świat przychodzi Mariusz. Mariuszek – jak praktycznie do końca życia mówiła o nim jego matka. Jej oczko w głowie. Jedynak.
Rodzina G. nie wyróżnia się niczym na tle małej społeczności nadbałtyckiego kurortu. Bogobojni, usłużni, mili. To z domu Mariusz miał wynieść chorobliwą wręcz pedantyczność i kulturę osobistą. – Zawsze mówił "dzień dobry", pytał, czy mi nie pomóc wnieść zakupy po schodach – wspomina jedna ze starszych sąsiadek.
Latem na plaży lub na Starym Mieście w Kołobrzegu przez tłum ciężko się przedrzeć. Miejsce to upodobali sobie niemieccy turyści – w większości restauracji poza polskim menu obowiązkowe jest także to w ich języku. Po sezonie Kołobrzeg staje się znowu sennym miasteczkiem.
Wiatr znad morza bywa tu silny i nawet latem potrafi przynieść powietrze tak zimne, że temperatura jest dwukrotnie niższa niż w pobliskich nadmorskich kurortach. Jesienią i zimą ten wiatr potrafi być jeszcze bardziej dotkliwy – miejscowi opowiadają, że podobnie jak halny przynosi ze sobą nieszczęście i śmierć.
Mariusz nigdy na wiatr od morza nie narzekał. Wręcz przeciwnie – dość wcześnie wybrał swoją drogę życiową. Miał być marynarzem. – Chciał pływać. Jego matka wspominała często, że na morzu można dobrze zarobić – opowiada nam znajoma rodziny G.
Mariusz był przykładnym uczniem. W Technikum Rybołówstwa Morskiego wybrano go nawet do kompanii honorowej jako sztandarowego. Musiał więc być lubiany przez dyrekcję szkoły.
Pracę na morzu zaczął w 1996 roku na jednostce Straży Granicznej. Miał 20 lat. Potem pływał dla Polskiej Żeglugi Morskiej. Jednorazowo spędzał na morzu kilka miesięcy.
W 1998 roku, tak przynajmniej twierdził, miał rozpocząć studia na wydziale mechanicznym Akademii Morskiej w Szczecinie. Zapytaliśmy pracowników uczelni, jakim studentem był G. Okazało się, że nigdy nie figurował na liście studentów ani absolwentów studiów stacjonarnych czy zaocznych. Musiał więc skłamać w swoim CV, które wysyłał do firm, z którymi chciał współpracować.
Na przełomie wieków w życiu G. działo się dużo. Wziął ślub, urodziła mu się córka. Finanse nie wyglądały jednak najlepiej. Mariusz pływał w tym czasie na miejscowych kutrach rybackich. Po wpisaniu do życiorysu studiów w Akademii Morskiej wreszcie – w kwietniu 2003 roku – wypłynął na pierwszy kontrakt zagraniczny. Do 2014 roku pracował praktycznie cały czas dla zagranicznych firm – kilka miesięcy był na morzu, kilka na lądzie.
Statki, na których pływał, to specjalistyczne jednostki do wykrywania fal sejsmicznych. Dzięki temu znajdują one potencjalne złoża ropy. Na wspomnianych jednostkach inżynier o takiej specjalizacji jak G. zarabia krocie – od 3 do 5 tysięcy euro miesięcznie.
Mariusz G. w trakcie swojej kariery zawodowej miał podróżować po całym świecie. Jak później opowiadał znajomym, wielomiesięczne rozstania zaczęły szkodzić jego małżeństwu. W 2014 roku G. przyznał przyjaciołom, że rozwodzi się z żoną.
Matka Mariusza rozpowiadała po okolicy, że małżeństwo miało kłopoty finansowe, mimo iż on dużo zarabiał. Z tego, co matka G. mówiła znajomym, wynika, że zadłużyli się, musieli sprzedać swoje mieszkanie i zamieszkać z jego rodzicami w kamienicy na Starym Mieście w Kołobrzegu. Matka za wszystko winiła "góralkę", jak mówiła o synowej – pochodziła ona z południa Polski. To ona, zdaniem matki G. trwoniła pieniądze. – To była taka filigranowa blondyneczka. Sympatyczna – opowiada znajoma matki. Imienia nie pamięta. – To zawsze "góralka" dla mnie była – usprawiedliwia się.
Sąsiedzi przestali widywać "góralkę" i córkę Mariusza jakieś 4 lata temu. Rodzina G. utrzymywała, że po rozwodzie kobieta wróciła w rodzinne strony i zabrała dziecko ze sobą. Jak opowiada znajoma matki, Mariusz nigdy nie miał dobrych relacji z córką, która teraz powinna mieć około 19 lat. Nigdy też nie widziano, by go odwiedzała.
W bardzo wielu przypadkach seryjni zabójcy nie wykazują objawów choroby psychicznej, a zaburzenia osobowości. Są pozbawieni uczuć wyższych i empatii, inni są dla nich narzędziami do osiągnięcia celu. Ich potrzeby są najważniejsze do tego stopnia, że potrafią zabić, by osiągnąć swój cel. Często mają wysoki poziom inteligencji i potrafią bardzo skutecznie manipulować otoczeniem. Nie ma tu sprzeczności pomiędzy brakiem empatii a wyczuwaniem potrzeb samotnych kobiet, które chcą sobie jeszcze ułożyć życie, bo seryjny zabójca nie współczuje im, ale dostrzega ich potrzeby i udaje, że jest gotowy je zaspokoić. Monika Całkiewicz, profesor nadzwyczajny Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, specjalistka w zakresie prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii
"Równy chłop" z lustrem na butach i telefonem w dłoni
G. szybko otrząsnął się po rozwodzie. Zrobił się bardziej rozrywkowy, częściej spotykał się ze znajomymi. Zawsze wygadany, pewny siebie, dobrze ubrany i pachnący drogimi perfumami. Angażuje się w lokalne stowarzyszenie morsów – zostaje nawet jego wiceprezesem do spraw marketingu i kontaktu z mediami.
- To, co mi się rzuciło od pierwszego momentu, gdy go zobaczyłam, to buty na wysoki połysk. Były tak wypolerowane, że można się w nich było przejrzeć – wspomina jedna z kobiet morsów. – Młodsze koleżanki za nim piszczały. Miał w sobie to coś – dodaje.
Miejski radny i były wiceprezydent miasta Jacek Woźniak, który również morsuje, opowiadał dziennikarzom "Głosu Koszalińskiego", że znał G. "Kojarzę go jako spokojnego i bardzo uczynnego człowieka. Wygląda na to, że znaliśmy go jako zupełnie inną osobę" - ocenił.
– To był równy chłop. Teraz głupio się do tego przyznać, ale lubiłam jego towarzystwo. Spędzaliśmy nawet razem sylwestra. Często się spotykaliśmy w większym gronie – opowiada nam trzydziestoparoletnia mężatka, znajoma G. – Kilka razy słyszałam od niego, że chce znaleźć sobie nową kobietę, że chce kolejnego związku – wspomina. Wiedzieli, że się z kimś spotyka, ale nigdy do nich nie przyprowadził żadnej partnerki. – Żartowaliśmy sobie nawet z niego, że pewnie taka piękna, że się boi, że ucieknie, jak ją wreszcie pokaże światu – opowiada nasza rozmówczyni.
- Prawie codziennie go widziałam. Zawsze miły, pomocny. Zawsze z telefonem w ręku. Albo z kimś gadał, albo pisał – wspomina sąsiadka mężczyzny. Ten telefon w ręku pojawia się w opowieściach prawie wszystkich osób, które znały Mariusza. W ostatnich latach był jego nieodłącznym atrybutem.
G. dużo rzadziej w tym czasie pracował na morzu. W 2015 roku nie wypłynął w żaden rejs. Próbował sił w biznesie. W 2016 roku założył firmę Negal International Ltd i otworzył w Kołobrzegu manufakturę słodyczy Karmelowo. Firma nie okazała się sukcesem i w 2018 roku sklepik zniknął.
W połowie 2016 roku Mariusz wrócił na morze. Chwilę potem zmienił pracodawcę i w 2017 roku udało mu się złapać kilka kontraktów. Znajomym jednak mówił, że to życie na morzu zaczyna go męczyć, że chce osiąść, ustatkować się.
W kwietniu br. umiera mu matka. Mariusz nie zamierza z powodu żałoby rezygnować ze swojego marzenia – na 15 czerwca planuje ślub cywilny w kołobrzeskim urzędzie. Jak przekazują nam jego znajomi, kupuje sobie nawet nowy garnitur. Wybranką jest jego wieloletnia znajoma - Dorota Ł., bizneswoman z Koszalina. Uroczystość ma być skromna.
Zanim jednak dojdzie do ślubu, policja aresztuje parę za przywłaszczenie mienia zaginionej kilka dni wcześniej kobiety. Śledczy zaczynają podejrzewać, że to G. stoi za jej zniknięciem. Do aresztu trafia też Sebastian T., przyjaciel Mariusza z czasów szkolnych – na jego posesji znaleziono auto jak się później okazało zabitej kobiety, przywłaszczone przez G.
Teraz wiadomo, że w ostatnich kilku latach Mariusz G. flirtował z wieloma kobietami. Uwodził je. Przynajmniej trzy z nich miał uśmiercić.
Trudno powiedzieć, czy może być więcej ofiar Mariusza G. Jeśli rzeczywiście jest tak, że przyznał się, bo chciał zrzucić z serca kamień, to prawdopodobnie wyznał wszystkie swoje grzechy. Taka potrzeba oczyszczenia towarzyszy wielu sprawcom. Jeśli jest jednak typowym seryjnym zabójcą, może być tak, że zaczął już budować sobie inną "karierę", że chce grać na emocjach, by było o nim głośno. Mało prawdopodobne, by zabił kogoś poza granicami kraju. Wszystko wskazuje na to, że jego sposób działania przewidywał dość długie "oswajanie" przyszłych ofiar. Niełatwo byłoby taki modus operandi zastosować w czasie pobytu w porcie. Trudniej też byłoby przejąć majątek ofiar - i ze względu na te ograniczenia czasowe, ale i z uwagi na barierę językową, czy nieznajomość prawa. Monika Całkiewicz, profesor nadzwyczajny Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, specjalistka w zakresie prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii
Wyjeżdżam za granicę. Nie szukajcie mnie
Iwona K. – zaginęła 23 stycznia 2016 roku
31-letnia Iwona sprowadziła się do Kołobrzegu pod koniec 2015 roku spod Chełmna w Kujawsko-Pomorskiem. Kupiła mieszkanie w kamienicy przy ulicy Mariackiej w Kołobrzegu. Tej samej, w której mieszkał wówczas z rodzicami rozwodnik Mariusz G.
Iwona nie miała partnera. Z poprzedniego związku została jej kilkuletnia córka. W nowym miejscu zamieszkania nie została polubiona.
- Była wyniosła i niemiła. W jej mieszkaniu wciąż odbywały się jakieś pijackie burdy. Krzyki, przedmioty wyrzucane z okien. To był standard – opowiada sąsiadka kobiety i Mariusza G.
- Opryskliwa i zimna kobieta. Prowadziła, jak to się mówi, nocny tryb życia. Jej córka wciąż siedziała sama na schodach przed domem. Ale ona też była niedobra. Nikt ich tu nie lubił – wspomina właścicielka pobliskiego sklepu.
Iwona K. miała założone profile na portalach randkowych oraz stronach dla hostess. Sąsiedzi twierdzą, że przez jej mieszkanie przewinęło się wielu mężczyzn. Nikt nie widział jednak, aby wchodził tam Mariusz G.
23 stycznia 2016 roku w mieszkaniu Iwony wybuchł pożar. Jej córka przebywała wówczas u dziadków. Ktoś miał widzieć, że kobieta ucieka z mieszkania w samej koszuli, ale ta informacja nigdy nie została potwierdzona. Iwony nikt więcej już nie zobaczył. Pożar miał wybuchnąć od niedopałka papierosa na łóżku, jak później ustalił biegły z zakresu pożarnictwa.
- Jakiś czas potem zobaczyłam, że Mariusz wchodzi do tego mieszkania. Powiedział, że je kupił. Pamiętam, że byłam szczęśliwa, że on będzie tam mieszkał, nie ta kobieta – wspomina sąsiadka G. Mężczyzna wyremontował lokal i wprowadził się. – Często sprowadzał tam kobiety. Słychać było, że im dogadza, ale nie narzekałam, bo lepsze to niż ta Iwona. Zresztą on sam, jak mnie spotykał następnego dnia po takim namiętnym wieczorze, to przepraszał, że tak hałasowali – dodaje.
Aneta D. – zaginęła 10 października 2018 roku
Aneta, gdy zaginęła, miała 37 lat. Pochodziła z Kołobrzegu, ale w Polsce skończyła tylko dwie klasy podstawówki. Później wyprowadziła się do Szwecji, gdzie pracowała jej mama.
Pani Kornelia Pawłowska, siostra babci Anety, ma wiele wspomnień z Anetą. Jako dziewczynka często ją odwiedzała. – To było kochane dziecko. Bardzo grzeczna – opowiada "ciociobabcia" D.
Aneta nie była najlepszą uczennicą. Nie poszła na studia. Jej dziadkowie i rodzice postanowili kupić jej mieszkanie w Kołobrzegu, żeby ułatwić wnuczce start.
Pani Kornelia nie pamięta, by Aneta kiedykolwiek narzekała, ale w jej życiu prywatnym nie układało się najlepiej. Nie znalazła wymarzonej drugiej połówki.
Kobietę dobrze pamięta Anna Buchner-Wrońska, dziennikarka "Gazety Kołobrzeskiej". – Często przychodziła do nas z ogłoszeniami – opowiada. Inny pracownik gazety przypomina sobie treść ogłoszeń – często sprzedaży drobnych rzeczy, czasem ogłoszenia towarzyskie – pani spotka pana.
Ponad rok temu Aneta zapadła się pod ziemię. Z jej numeru do kilku osób został wysłany SMS, że wyjeżdża ułożyć sobie życie za granicą. – Nie szukajcie mnie – miała napisać.
Niedługo potem rodzina zauważyła, że mieszkanie Anety próbuje sprzedać Mariusz G. - Zobaczyliśmy ogłoszenie sprzedaży nieruchomości z miejscowej firmy - mówi pani Kornelia. G. utrzymywał, że Aneta D. miała przepisać majątek na niego przed wyjazdem w nieznane. Wkrótce potem mężczyzna sprzedał lokal.
Bogusława R. – zaginęła 7 czerwca 2019 roku
54-letnia Bogusława R. przez większość znajomych nazywana była Bogusią. Opisują ją jako ciepłą i dobrą kobietę. Była rozwódką. Z poprzedniego związku miała kilkoro dzieci. Miała też wnuki. W Kołobrzegu mieszkała sama – większość jej rodziny żyje w Szczecinku.
Pracowała w jednym z najdroższych hoteli w Kołobrzegu jako starszy kucharz. Szefowie cenili ją. Często otrzymywała nagrody i pochwały w pracy.
O związku Bogusławy i o ponad 10 lat młodszego Mariusza wiemy już sporo. Poznali się kilka lat temu przez wspólnych znajomych. Ich związek nie był aprobowany przez córkę kobiety. – Jej główną obawą była różnica wieku – opowiada nam przyjaciółka Bogusławy.
Związek przeżywał swoje wzloty i upadki. – Wydaje mi się, że bywały takie momenty, że była z nim bardzo szczęśliwa – opowiada znajoma kobiety. - Kilka razy jednak z nim zrywała, ale on później wracał jak bumerang. Nie dawał jej żyć, zapomnieć o sobie. Zasypywał SMS-ami. I znów zaczynała się z nim spotykać – wspomina nasza rozmówczyni.
Przyjaciółka 54-latki pamięta feralny piątek, 7 czerwca – dzień, w którym widziała kobietę po raz ostatni. – Miała go po pracy podwieźć do mechanika czy lakiernika, bo sarna mu wbiegła pod samochód – wspomina.
Kobieta pamięta, że wraz z przyjaciółką dziwiły się, iż mężczyzna nie pojedzie sam którymś ze swoich ekskluzywnych samochodów. – Bogusia nawet wcześniej pojechała na myjnię, bo mówiła, że on lubi, jak jest czysto, że jest pedantem – mówi.
Pamięta jeszcze, że tego dnia mężczyzna wydzwaniał do Bogusławy R. wyjątkowo natarczywie, pisał SMS-y. – Dopytywał: gdzie jesteś? czy już jedziesz? kiedy będziesz? – opowiada.
10 czerwca, gdy kobieta nie pojawiła się w pracy, jej córka zaczęła wydzwaniać po znajomych, na policję. Przyjaciółka kobiety wraz z dalszym członkiem rodziny, który przywiózł klucze do mieszkania, i przełożonym Bogusławy R., zjawili się przy jej drzwiach. – Nikogo nie było w środku. Jedyna rzecz, która tak tknęła mnie, to był taki porządek, jakby nikt tam nie mieszkał – opowiada kobieta. Mieszkanie zostało starannie wyczyszczone, miało brakować wielu przedmiotów.
Z telefonu pani Bogusławy ktoś wysłał także SMS z podobną treścią jak ten, który miała wysłać Aneta D. – wyjeżdżam za granicę ułożyć sobie życie, nie szukajcie mnie. Rodzina R. nie uwierzyła. Policja - też nie. Później okazało się, że Bogusława R. była ostatnią ofiarą Mariusza G. i to on najprawdopodobniej wysyłał te wiadomości.
Mariusz G. bez wątpienia bardzo dobrze wykorzystywał swoje atuty – wizerunek osoby lubianej, postrzeganej przez innych jako człowiek na poziomie. Wiedział, że nie będzie od razu brany pod uwagę jako podejrzany w sprawie. Z czasem prawdopodobnie zaczęło towarzyszyć mu poczucie bezkarności, przez które zrobił się mniej ostrożny i w końcu wpadł. Monika Całkiewicz, profesor nadzwyczajny Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, specjalistka w zakresie prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii
Poszukiwania ciała
Policjanci zainteresowali się G., bo od razu wskazały go córka i przyjaciółka zaginionej. 12 czerwca pod zarzutem przywłaszczenia cudzego mienia zatrzymano Mariusza G. oraz Dorotę Ł., niedoszłą żonę mężczyzny. Jak ustalili policjanci, mieli oni razem wyczyścić mieszkanie Bogusławy R., a potem kobieta miała przetransportować forda fiestę zmarłej na posesję Sebastiana T., znajomego Mariusza.
- Moja klientka zrobiła to na prośbę podejrzanego. Na tym jej rola się zakończyła. Nie miała świadomości, że uczestniczy w zamachu na dobro tej kobiety, którą w jakiś sposób towarzyski też znała – twierdzi adwokat kobiety, Jan Daszko.
Dorota Ł. uważa się za kolejną ofiarę kołobrzeskiego "pająka", ale wątpliwości śledczych wzbudzają pewne fakty z jej życiorysu – na przykład to, że pracowała także w branży nieruchomości, a przejęcia mieszkań miały być głównymi motywami zabójstw dokonywanych przez Mariusza G. Kobieta na razie pozostaje w areszcie. Sam G. przez swojego prawnika zapewnia, że nic nie wiedziała ona o zabójstwach, że stoi za nimi tylko on.
W czerwcu, gdy G. został aresztowany, policjanci nie mieli jeszcze pojęcia, że mogą mieć do czynienia z wielokrotnym zabójcą. Najwyżej ze zwyczajnym oszustem. Zresztą sam podejrzany nie zachowywał się, jakby groziła mu długa odsiadka. – Gdy funkcjonariusze po niego przyjechali, był rozluźniony i uśmiechnięty. Nawet z kajdankami na rękach szedł pewnym krokiem i z podniesioną głową – opowiada nam świadek zatrzymania mężczyzny. G. do niczego się wtedy nie przyznał.
Śledczy szybko zaczęli jednak podejrzewać, że Bogusława R. nie żyje. W bagażniku auta Mariusza znaleziono szpadel i siekierę ze śladami krwi ofiary. Sprawę przekazano prokuratorom z "Archiwum X" – Działu do Spraw Cyberprzestępczości i Nowoczesnych Technologii Wykrywczych Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. Ci wywnioskowali, że G. zabił kobietę 7 czerwca – niedługo po tym, jak zabrała go rzekomo do mechanika.
Udało im się także wytypować miejsce ukrycia zwłok – lasek pomiędzy wioskami Budzistowo i Obroty. Tam skoncentrowali swoje poszukiwania. Sprowadzono specjalnie szkolone psy tropiące z Niemiec, korzystano z sonarów i innego sprzętu. Wreszcie na początku listopada udało się znaleźć ciało zakopane w płytkim grobie w zagajniku na terenie, który wytypowali śledczy.
Oczywiście Mariusz G. nie działał identycznie jak Jerzy Kalibabka, którego przestępczą karierę, niezbyt zresztą wiernie, pokazano w popularnym kiedyś serialu "Tulipan". Tamten przestępca oczarowywał kobiety, stosował szantaż, ale nigdy nie zabił. Nie kojarzę podobnego przypadku w Polsce. Może Arkadiusz B., który odbywa karę pozbawienia wolności za zabójstwo zakochanej w nim Edyty W. Dziewczyna była przekonana, że zostanie żoną Arkadiusza. Na interes życia pożyczyła mu dużą sumę. W planach tego sprawcy ślubu jednak nie było, podobnie jak nie zamierzał oddać Edycie pieniędzy. Dlatego musiała zginąć. To też był sprawca, który miał również utrzymywać kontakty (przynajmniej w portalach społecznościowych) z wieloma kobietami jednocześnie. Jednak jego zatrzymano i skazano już po pierwszym zabójstwie, które popełnił w 2005 roku, więc trudno powiedzieć, czy też zostałby seryjnym zabójcą, gdyby go nie złapano. Monika Całkiewicz, profesor nadzwyczajny Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, specjalistka w zakresie prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii
"Pająk" wyraża najgłębsze ubolewanie
7 listopada G. usłyszał zarzut zabójstwa. Podczas przesłuchania miał przyznać się do zabicia 54-latki oraz wyjawić dwa inne zabójstwa – Iwony K. oraz Anety D. Wskazał także miejsce ukrycia ich zwłok – Las Charzyński w pobliżu Kołobrzegu. Kobiety były zakopane niedaleko od siebie.
Dzień później, po odnalezieniu zwłok, prokuratorzy postawili G. dwa kolejne zarzuty zabójstwa z powodu motywacji zasługującej na szczególne potępienie. Miało chodzić o przejęcie majątku ofiary.
Mecenas Edward Stępień, adwokat G., w imieniu swojego klienta tłumaczy, że nie chodziło o sprawy finansowe. – Mój klient zapewnia, że nie działał z premedytacją ani z chęci przejęcia majątku swoich ofiar – przekonuje.
Motyw miał być za każdym razem emocjonalny, a przejęcia mieszkań, jak twierdzi G., miały być związane z wcześniejszymi rozliczeniami finansowymi z zabitymi kobietami. Szczegółów tych rozliczeń jednak nie podaje.
- Mój klient jest w bardzo kiepskiej kondycji psychicznej. Jest wstrząśnięty. Dopiero dotarło do niego, co zrobił. Prosił, by przekazać rodzinom wyrazy najwyższego ubolewania – powiedział nam mecenas.
Śledczy wciąż otwarcie nie komentują sprawy. Jak wyjaśnia Joanna Biranowska-Sochalska z Prokuratury Okręgowej w Szczecinie, to dla dobra śledztwa. – Pozwólcie nam spokojnie pracować – apelowała kilka dni temu do dziennikarzy.
Nieoficjalnie wiemy, że wciąż sprawdzają, czy ofiar "pająka" nie było więcej. Wiąże się z nim zaginięcie między innymi 46-letniej Doroty Szymczak. Kobieta zniknęła w grudniu 2014 roku. G. miał jednak wówczas przebywać u wybrzeży Konga na statku – tak napisał w swoim życiorysie.
Prokuratorzy mają się także przyglądać tajemniczemu pożarowi mercedesa, którym jeździł Mariusz G. Doszło do niego w styczniu tego roku. Samochód miał norweskie tablice rejestracyjne. Możliwe, że został spalony dla zatarcia śladów.
Jeśli czysto teoretycznie przyjrzymy się przypadkowi Mariusza G. i przyjmiemy, że rzeczywiście zabił te kobiety, możemy założyć, że mieści się w kategorii zabójcy określanego w literaturze naukowej jako zorientowany na komfort, na wygodę (red. po angielsku "comfort killer"). Zabójcy z tej grupy są bardzo dobrze zorganizowani i planujący swoje czyny. Ich modus operandi, jeśli raz się sprawdził, będzie przez nich powtarzany. Nie zabijają dla przyjemności – robią to szybko i bez torturowania swoich ofiar. Ich zabicie jest tylko częścią planu, koniecznością, a nie przyjemnością samą w sobie. Do profilu tego typu zabójców nie pasuje zabójstwo w emocjach. Monika Całkiewicz, profesor nadzwyczajny Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, specjalistka w zakresie prawa karnego, kryminalistyki i kryminologii
Tekst powstał w oparciu o kilkanaście wywiadów przeprowadzonych przez autora tego tekstu oraz reportera TVN24 Sebastiana Napieraja z mieszkańcami Kołobrzegu - rodziną, sąsiadami oraz znajomymi bohaterów reportażu, a także w oparciu o oficjalne i nieoficjalne informacje od służb - prokuratury, policji, straży pożarnej oraz wypowiedzi adwokatów Mariusza G. oraz Doroty Ł.
Autor: Łukasz Krajewski / Źródło: TVN24 Szczecin
Źródło zdjęcia głównego: e-kg.pl