Okres między listopadem a styczniem po amerykańskich wyborach prezydenckich to czas dla zwycięzcy, który pracuje wtedy nad przygotowywaniem nowej administracji. Proces przekazania władzy usprawnia poświęcony temu specjalny zespół, nazywany transition team.
Między dniem wyborów (3 listopada) a zaprzysiężeniem na prezydenta (20 stycznia) najważniejszym zadaniem zwycięzcy wyborów prezydenckich jest sformowanie przyszłej administracji rządowej. Waszyngton żyje spekulacjami dotyczącymi personelu Białego Domu, jak i tego, kto obejmie najważniejsze resorty.
Prezydent elekt Joe Biden, który ogłosił już swoich pierwszych kandydatów na najwyższe urzędy, musi balansować nie tylko między preferencjami różnych skrzydeł demokratów, w tym wpływowego skrzydła progresywnego. Do zatwierdzenia części nominacji potrzebuje poparcia niektórych republikanów, gdyż partia ta w styczniu prawdopodobnie utrzyma kontrolę nad Senatem.
W celu zapewnienia płynnego procesu przekazania władzy obóz wyborczego zwycięzcy tworzy w Stanach Zjednoczonych specjalny zespół, tak zwany "transition team". Jego przedstawiciele opisują swoje zadanie zwrotem "to hit the ground running" ( "ruszyć z kopyta"). To głównie doradcy, w tym prawnicy. Do ich zadań należy między innymi utrzymywanie kontaktów z obecną administracją.
"Transition team" Bidena, powołany po wyborach, o swoich działaniach informuje na stronie internetowej oraz na Twitterze. Prezydent USA Donald Trump nie uznał jednak oficjalnie wyborczego triumfu swojego rywala i, jak donosiły amerykańskie media, zakazał kontaktowania się z ekipą demokraty. Tym samym otoczenie Bidena nie ma między innymi dostępu do części informacji niejawnych. To - jak uważają demokraci - naraża bezpieczeństwo narodowe, bo utrudnia im między innymi opracowanie planu dotyczącego zwalczania epidemii COVID-19.
W poniedziałek jednak - blisko trzy tygodnie po wyborach - amerykańska agencja GSA (General Services Administration) uznała, że Biden jest zwycięzcą wyborów prezydenckich. Toruje to ekipie prezydenta elekta drogę do formalnego rozpoczęcia procesu przejęcia władzy od obecnej administracji. Zespół Bidena ma wkrótce rozpocząć spotkania z przedstawicielami administracji, by omówić między innymi kwestie związane z sytuacją epidemiczną czy z bezpieczeństwem narodowym.
Według Reutersa Trump zwrócił się także do swego zespołu prawnego, aby współpracował z ekipą Bidena. Jednocześnie obecny gospodarz Białego Domu zapowiedział kontynuację walki, której celem jest doprowadzenie do tego, że "rezultaty wyborów będą uczciwe".
Cztery cele
Gabinet demokraty - podobnie jak jego "transition team" - ma być zróżnicowany. Biden tłumaczy, że chodzi mu o to, by administracja "była odbiciem tego, kim jesteśmy jako naród". Ponad połowa z 500 członków jego "transition team" to kobiety, a blisko 50 procent to przedstawiciele mniejszości rasowych. Czterech na 10 członków - jak utrzymuje zespół - "reprezentuje społeczności historycznie niedostatecznie reprezentowane w rządzie federalnym". Wśród nich są przedstawiciele mniejszości seksualnych oraz osoby niepełnosprawne.
Na stronie internetowej wymienione są cztery priorytety "transition team": COVID-19, gospodarcza odbudowa, rasowa równość oraz zmiany klimatyczne. Zajęcie się kwestią epidemii jest według Amerykanów palącą sprawą. Według sondaży aż dwie trzecie z nich oczekuje, że głównym priorytetem nowej administracji będzie walka z koronawirusem.
Do tego dojdzie dopiero po zaprzysiężeniu 20 stycznia, a wcześniej demokratę czeka jeszcze, oprócz wyborczych skarg Donalda Trumpa, między innymi certyfikowanie wyników przez wszystkie stany oraz głosowanie Kolegium Elektorów. Ze względu na spolaryzowane amerykańskie społeczeństwo i napięte relacje między dwiema partiami oczekuje się, że proces przekazania władzy będzie wyboisty.
Nie dzieje się to po raz pierwszy w historii USA. Republikanie szacowali, że po przejęciu Białego Domu przez George'a W. Busha po Billu Clintonie straty w prezydenckiej rezydencji wyniosły około 15 tysięcy dolarów. Utrzymywali, że ze ścian przed ich przyjściem wyrwano telefony, zdewastowano łazienki, a z komputerowych klawiatur usunięto klawisze "W". Zaginąć miało też kilka przedmiotów, w tym prezydencka pieczęć. Pracownicy Białego Domu z czasów Clintona odrzucali te oskarżenia.
Źródło: PAP, tvn24.pl