"Do szklanki pełnej wody wpadł kamień i wszystko wylało się na obrus. Z tym że szklanka miała wysokość kilkuset metrów, kamień był wielki jak góra, a pod obrusem żyły tysiące istnień ludzkich, którym nie dano szansy się obronić" - napisał po tragedii włoski dziennikarz. Fala zabiła 1910 osób w mniej niż cztery minuty.
Micaela bardzo dobrze pamięta to dziwne wrażenie, jakby jej łóżko wisiało nad gigantyczną dziurą, która chce ją wessać. - Złamało się i złożyło się w pół, zakleszczając mnie w środku. Zaczęło mnie gdzieś ciągnąć. Było tak ciemno, że myślałam, że nie mam oczu, chciałam sprawdzić, czy są na swoim miejscu, dlatego przyłożyłam dłonie do twarzy - wspomina. Być może to ją uratowało. Z gruzów wystawała tylko dłoń i stopa. Micaelę znaleźli 400 metrów od miejsca, gdzie stał jej dom.
Fala zaciągnęła Gina 300 metrów od domu. Ratownicy znaleźli go nagiego na schodach urzędu miasta. Pamięta, że w szpitalu co chwilę zmieniali ludziom pościel, bo z ciał ocalałych wylewało się błoto.
Z kościoła w Longarone została tylko dzwonnica i figura Matki Boskiej, którą szalejący nurt wypluł z koryta rzeki dopiero 100 kilometrów dalej.
9 października 1963 roku o godzinie 22.39 gigantyczna fala zmiotła z powierzchni ziemi wioskę w sercu Dolomitów. Tej tragedii dało się uniknąć. Miejscowi rolnicy nie byli ślepi, widzieli pękający grunt na swoich polach.
Wspólne dzieci i festiwal lodów
Longarone w latach 50. nazywano "małym Mediolanem". Nie przez wielkość, ale przez strategiczne położenie: u zbiegu trzech dolin, 100 kilometrów na północ od Wenecji. Miało własną stację kolejową, szkołę, piwiarnie, bary, hotel. Gdy oglądam stare pocztówki, wytężam wzrok. Widzę nazwy kawiarni: Vittoria i Minerva. Właściciel tej drugiej zorganizował w 1959 roku w miasteczku międzynarodowy festiwal lodów rzemieślniczych, pierwszy w historii Włoch.
- Żyło nam się jak w bajce, pamiętam to uczucie wolności. Mogliśmy się wszędzie bawić - wspomina w rozmowie ze mną Micaela, która miała zaledwie 12 lat, gdy wydarzyła się tragedia. - Pilnowali nas nie tylko rodzice, ale też inni mieszkańcy. Byliśmy takimi "dziećmi wszystkich". Pamiętam dużo przyjęć, pełno wysokich drzew, ten zapach latem… Gdybyśmy mogły się teraz cofnąć w czasie, byłaby to cudowna podróż - dodaje. W jej głosie słychać nostalgię.
"Stare" Longarone miało dla niej wiele zalet. To poczucie wspólnoty, umiarkowany klimat, bajkowe widoki z okien przytulnych domów. Majestatyczne Dolomity górują tam nad horyzontem z każdej strony. W okolice ściągają fani sportów zimowych, nieco ponad 50 kilometrów na północ leży słynna Cortina d’Ampezzo, gdzie w 1956 roku odbyły się VII Zimowe Igrzyska Olimpijskie.
Nad wschodnią granicą miejscowości wznosi się góra Toc (1921 m n.p.m). Jej nazwa w lokalnym dialekcie friulskim oznacza "zgniła, mokra". Nomen omen - pomyślą ci, którzy wiedzą, jaki los spotkał mieszkańców Longarone.
Wzdłuż brzegów góry Toc, "piętro wyżej" nad Longarone, biegnie dolina Vajont i rzeka o tej samej nazwie. Strumień jest połączeniem między tymi dwoma poziomami, bo wypływa z Vajont i płynie w dół, żeby skończyć swój bieg "piętro niżej", właśnie w Longarone, gdzie wpada do rzeki Piawy.
Sława narodu kontra pola uprawne
Pomysł, by właśnie w tej lokalizacji powstała tama, pojawił się już w latach 30. ubiegłego wieku. Dolinę upatrzyli sobie wtedy przedstawiciele weneckiej spółki SADE (Società Adriatica di Elettricità - Adriatycka Spółka Energetyczna), którzy sto lat temu byli pionierami w swojej dziedzinie. Prąd płynący z elektrowni wodnych, które SADE zbudowała w Dolomitach, pokrywał wtedy 15 procent zapotrzebowania ówczesnego faszystowskiego państwa włoskiego na energię. "Spółka była uznawana za awangardową nie tylko w kraju, ale i na całym świecie" - czytamy na stronie internetowej gminy Longarone.
Zarządowi SADE było jednak mało. Prezesi marzyli o projekcie, którego nie zrealizował nikt wcześniej. Zaplanowali stworzenie gigantycznego zbiornika wodnego w jednej z alpejskich dolin, który zbierałby wodę nie z jednego strumienia, ale też z sąsiednich, i produkował ogromne ilości energii.
Dolina Vajont nadawała się do tego idealnie. Wysokie ściany gór, a między nimi wąska przestrzeń i strumień, który nigdy nie przestaje płynąć.
"Historia wykorzystywania energii wodnej w tej lokalizacji sięga XIV wieku. W XIX wieku siła strumienia Vajont w połączeniu z innowacjami technologicznymi przyczyniła się do produkcji energii w pobliskiej elektrowni wodnej" - informuje historyczny wpis na stronie gminy Longarone.
Dodatkowo dolina była prawie niezamieszkała, na jej zboczach leżały dwie niewielkie, ubogie miejscowości Erto i Casso, których mieszkańcy utrzymywali się z rzemiosła i wypasu bydła. Oprócz tego były tam lasy, łąki i pola należące do państwa.
W 1948 roku prezydent Włoch Luigi Einaudi oficjalnie zgodził się na powstanie tamy Vajont i zadeklarował, że 45 procent kosztów budowy pokryje budżet państwa. Pozwolił tym samym na zalanie terenów doliny. Mieszkańcy Erto i Casso stracili część swoich dochodów, ale czym była ich plantacja kukurydzy w obliczu projektu, który przyniesie krajowi międzynarodową sławę?
Budowa ruszyła w 1957 roku. Zrekompensowała część strat, bo na rusztowaniach znalazło się 400 miejsc pracy dla miejscowych. Po ponad dwóch latach powstała tama o imponujących wymiarach:
- 360 tysięcy metrów sześciennych objętości,
- ponad 22 metry szerokości u podstawy,
- 2,92 metra szerokości na szczycie,
- 261,60 metra wysokości.
Stała się oficjalnie największą taką konstrukcją na świecie.
Kanapki z mortadelą i nagły wstrząs
- Przyjeżdżała do nas masa turystów, grupy z kraju, z zagranicy, z Chin, z Japonii, wszyscy chcieli zobaczyć ten cud inżynierii - wylicza Micaela. Atrakcją była nie tylko konstrukcja z betonu, ale też jezioro, którego jeszcze kilka lat wcześniej w tym miejscu nie było.
"Kupiliśmy chleb, mortadelę i butelkę wina. Tata zabrał nas na wycieczkę tam wysoko. (…) Jodłowe lasy schodziły z góry stromo w stronę tafli wody jak wielki zielony płaszcz, pachniały niesamowicie intensywnie. Maszerując po szczycie tamy, doszliśmy do jej środka i wychyliliśmy się lekko przez barierki. Przepaść pod nami przyprawiała o zawroty głowy" - opisywał w 2016 roku Roberto Zeloni, członek stowarzyszenia "Toskańczycy we Friuli-Wenecji Julijskiej", który zwiedził Vajont z ojcem dwa miesiące przed katastrofą.
"Cement był biały i czyściutki, słońce grzało z wysoka, a z dołu docierało do nas rześkie powietrze. Pod nami zobaczyłem Longarone, w pewnym momencie usłyszałem stamtąd bicie dzwonu. Zaraz po nim, jakby w odpowiedzi, odezwały się wszystkie inne dzwony w całej dolinie" - zachwycał się.
Ich spokój zburzył niespodziewany, stłumiony odgłos dobiegający spod ziemi.
Podskoczyliśmy ze strachu. Zadrżała cała dolina, wstrząs zmarszczył taflę jeziora. Po chwili znów cisza. (…) W drodze do samochodu tata spotkał starszego mężczyznę. 'Czuł to pan?' - zapytał go. 'Ta góra trzęsie się już od jakiegoś czasu, ludzie się boją, nie wiem, co mam wam powiedzieć, ale lepiej szybko się stąd zbierajcie' - odpowiedział mojemu ojcu.
Takie nieoficjalne ostrzeżenia góra Toc dawała ludziom przez ponad dwa lata. Oficjalnych ostrzeżeń nie było. Ani od przedstawicieli rządu, którzy odwiedzali to miejsce, ani od przedstawiciel spółki SADE, która postawiła tamę.
- Dlaczego zostaliście w domach, skoro regularnie odczuwaliście wstrząsy? - pytam Micaelę.
- No cóż, czuliśmy niebezpieczeństwo, ale spodziewaliśmy się, że w razie zbliżającej się katastrofy ktoś taki jak burmistrz da znać, że trzeba się ewakuować. Tamtego dnia nikt nie powiedział, że trzeba uciekać - tłumaczy 72-latka.
Zgasło światło. Potem był huk, wiatr i woda
9 października 1963 roku wypadł w środę. W sieci można znaleźć wiele wspomnień osób, które przeżyły tragedię. Sporo zaczyna się od zdania: "Pamiętam, że tamtego wieczoru oglądaliśmy mecz…". Bary w Longarone wypełniał gwar. Ludzie pewnie cieszyli się, że są już po pracy, mogą spotkać się, zrelaksować, pokibicować Realowi Madryt lub Glasgow Rangers.
Tuż po godzinie 22.40, przed końcem drugiej połowy meczu, nagle wysiadł prąd. Miasteczko spowiły ciemności. Jeszcze przez kilkadziesiąt sekund nie było wiadomo, co się dzieje.
11-letnia Gervasia Mazzucco mieszkała wtedy "piętro wyżej", w Casso, małej wiosce położonej ponad 200 metrów nad zbiornikiem retencyjnym, naprzeciwko góry Toc. O 22.39 była pogrążona we śnie. Obudził ją przerażający huk. - To nie był hałas dobiegający z drugiej strony góry. On nas otaczał. Moja babcia, przerażona, powiedziała, że to koniec świata - opowiadała Gervasia w filmie dokumentalnym National Geographic.
W pobliskim kościele proboszcz Carlo Onorini słyszał to samo. - Wyjrzałem za okno, zobaczyłem wielki cień, który rósł i rósł. To była fala. Sięgnęła szczytu dzwonnicy - opisywał duchowny w rozmowie z reporterem. Casso zalała mieszanina wody, błota i pokruszonych skał.
Luigi Rivis był wówczas "piętro niżej", w dolinie Piawy, dwa kilometry na południe od Longarone. - Chwilę przed jedenastą usłyszałem potworny hałas. Pociąg - pomyślałem. O tej godzinie? Wyjrzałem przez okno i spojrzałem w stronę Longarone. Zobaczyłem wysoko nad domami jasną łunę, która przemieszczała się w stronę zabudowań. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to szczyt fali, która nadciąga. Była jasna, bo oświetlał ją Księżyc - relacjonował dziennikarzowi w 2013 roku.
Obudził żonę i dzieci. "Krzyknąłem: uciekamy! Hałas tylko się wzmagał. Po chwili brzmiał już jak kolumna czołgów" - opisywał. Był pewny jednego: tama nie wytrzymała.
Giuseppe Vazza był jednym z tych, którzy oglądali mecz. On też pamięta przerażający łoskot.
Było coraz głośniej, ale to nie był hałas, który słyszysz uszami. Ten dźwięk wychodził z ziemi, czułeś go w stopach, przechodził przez całe twoje ciało i sprawiał, że pęka ci głowa, był prawie nie do wytrzymania.Giuseppe Vazza, fragment książki "W mniej niż cztery minuty. Świadectwo Vajont"
12-letnia Micaela Colletti spała w swojej sypialni w Longarone, do dziś ma przed oczami tamte sceny. Babcia, która krzyczy, żeby zamknąć okiennice, bo idzie burza. Wiatr, dziwne trzaski. I nagle bomba wody, która wdziera się do domu, podrywa jej łóżko z podłogi, składa mebel na pół i zakleszcza ją w środku. Ogromna siła, która wciąga ją w czarny wir. - Było tak ciemno, że myślałam, że nie mam oczu, chciałam sprawdzić, czy są na swoim miejscu, dlatego przyłożyłam dłonie do twarzy - opowiada. Dzięki temu miała czym oddychać, być może ten odruch uratował jej życie.
Gino Mazzorana miał wtedy 10 lat. - Wicher, huk, cały dom zaczął się rozpadać, myślałem, że to trzęsienie Ziemi - relacjonuje mi przez telefon. - Krzyczałem: mamo, ratunku! Ale nie słyszała. Nasz dom runął. Straciłem poczucie czasu, dalej wołałem o pomoc, nie mogłem się ruszyć, byłem cały przysypany, nogi blokował mi pień drzewa.
Tamtej nocy Gino stracił matkę, ojca, 3-letniego brata i wujka. Micaela - rodziców, babcię i siostrę. Ciało jej ojca udało się rozpoznać tylko dzięki dokumentom, które miał przy sobie. Szczątków pozostałych krewnych nie odnaleziono do dziś. Vazza nie zdążył dobiec z baru ani do matki, ani do żadnego z 14 członków swojej rodziny, wszyscy zginęli.
Osuwisko w jeziorze jak kamień w szklance
9 października 1963 roku w kilka minut zginęło 1910 osób, w tym 487 dzieci poniżej 15. roku życia. "1910 nazwisk, 1910 istnień ludzkich. Zdecydowana większość ofiar żyła w Longarone (1450 osób), pozostałe w Erto, Casso i pobliskim Castellavazzo. Prawie wszystkie zabudowania w Longarone zostały zrównane z ziemią" - czytamy na stronie internetowej gminy.
Z 372 budynków zostały 22, te leżące na skraju miejscowości. Krajobraz po przejściu lawiny wody, błota i skał napawał trwogą. Siła żywiołu była tak wielka, że powyginała tory kolejowe jak druciane sprężyny.
Co się tak naprawdę wydarzyło?
Masywny fragment góry Toc, około 270 milionów metrów sześciennych skał, oderwał się od podstawy i osunął do zbiornika retencyjnego, w którym znajdowało się 170 milionów metrów sześciennych wody. Trwało to niecałą minutę. Dla porównania: 10-torowy basen olimpijski o długości 50 metrów mieści około 3,5 miliona litrów wody.
Gdy ładunek wpadł do jeziora, wyparł wodę, tworząc trzy potężne fale: jedna z nich podmyła górskie miejscowości Erto i Casso, osiągając ponad 200 metrów wysokości, druga, 60-metrowa, skierowała się w stronę wiosek na wschodzie doliny Vajont, a trzecia przelała się nad zaporą, przewyższając ją o 70 metrów. Masa wody popędziła w dół, zbierając po drodze ziemię i kamienie, osiągając prędkość do 90 kilometrów na godzinę. Zmasakrowała wszystko, co stanęło na jej drodze, a po utraceniu pędu cofnęła się jeszcze o dwa kilometry. Tama pozostała niemal nienaruszona. Łoskot zastąpiła śmiertelna cisza.
Do ówczesnego prezydenta Włoch zaczęły docierać wyrazy współczucia z całego świata. Telegramy i telefony z kondolencjami przekazali Antonio Segniemu między innymi John F. Kennedy, Elżbieta II i Charles de Gaulle.
"Wojny pewnie nie widziałeś? Idź dalej. Zobaczysz"
"Szedłem ścieżką w stronę tego księżycowego krajobrazu, tego, co zostało po Longarone. W pewnym momencie zatrzymała mnie grupa korespondentów dziennika 'Il Giorno'" - wspomina w dokumencie "Vajont’63 - odwaga życia" Giampaolo Pansa, wtedy początkujący dziennikarz.
"Zapytali mnie: - A ty skąd? - Jestem Pansa z 'La Stampy'. - Ile masz lat? - Dwadzieścia osiem. - To w żadnej wojnie pewnie nie brałeś udziału ani żadnej nie widziałeś. Idź dalej. Zobaczysz".
Pansa w dokumencie przyznaje, że wspomnienie tego ostrzeżenia do dziś budzi w nim silne emocje.
Dolina Piawy faktycznie przypominała pole bitwy. "Tylko pierwszego dnia akcji ratunkowej na miejscu działało 6 tysięcy żołnierzy i tysiąc ochotników, poruszali się 600 pojazdami, nad terenem krążyło 25 helikopterów. Uratowano 83 rannych, znaleziono około 600 ciał zmarłych" - informuje wpis na stronie gminy Longarone.
Ciała były w większości nagie i niekompletne. Niektóre znajdowano na słupach czy drzewach. "Pamiętam, że wspólnie przeczesywaliśmy gałęzie jakiejś rośliny obróconej do góry korzeniami. Zauważyliśmy, że z plątaniny wystaje ramię kobiety. Zrobiliśmy trochę miejsca, żeby wydobyć całe ciało, niestety okazało się, że było to tylko ramię. Bez ciała. Nic więcej" - pisał w książce "W mniej niż cztery minuty. Świadectwo Vajont" Giuseppe Vazza.
Na miejscu od świtu działali też wolontariusze, ratownicy górscy i strażacy. Widoki, jakie zastali na miejscu i zadania, jakie im przydzielano, nie miały nic wspólnego z ich dotychczasową służbą.
- Pamiętam, że kazano nam rozdzielać wszystkie ciała, tak żeby każde zabezpieczyć osobno. Musiałem użyć siły, żeby wyrwać zmarłe dziecko z ramion jego zmarłej matki. Pękało mi przy tym serce - mówił jeden z emerytowanych strażaków, którzy pracowali na gruzach Longarone. - My się tam czuliśmy jak na innej planecie. Pamiętam mnóstwo ciał. Nigdy nie zapomnę zawiniątka, które wydobyliśmy spod kamieni. Odsłoniłem materiał, w środku było niemowlę - opowiadał inny. Ich kolega pamięta łzy tych, którzy ocaleli, i to, jak godzinami przesiadywali przy zwłokach krewnych, jak przynosili im ubrania, bo ciała były nagie.
767 ciał nie udało się zidentyfikować. Około 300 osób nie odnaleziono.
Wystawała jej dłoń i stopa
- Do mnie dotarli około wpół do trzeciej nad ranem - opowiada mi Micaela Colletti, wtedy 12-letnia dziewczynka, dziś 72-letnia prezes Stowarzyszenia Ocalałych Vajont.
Fala przeniosła ją 400 metrów od domu. Z gruzów wystawały tylko jej dłoń i stopa. - Poczułam, że ktoś ciągnie mnie za ręce, w końcu byłam wolna. Podnieśli mnie, ktoś zarzucił mnie sobie na ramię, rozejrzałam się: wokół były tylko kamienie. I przerażająca cisza. Tylko zmęczony oddech kogoś, kto mnie niesie. I ten zimny wiatr - opisuje dziś.
- Pamiętam błyski latarek. Krzyczałem, usłyszeli mnie, zaczęli odgruzowywać mnie gołymi rękami i uwolnili. Wiem, że później trafiłem do szpitala, ale stamtąd nie pamiętam prawie nic. Żadnych lekarzy ani lekarstw. Chyba byliśmy zbyt oszołomieni - opowiada mi Gino Mazzorana.
On i Micaela byli w grupie 30 dzieci, które udało się uratować. Oboje pamiętają, jak w szpitalu odwiedziła ich księżna Maria Sabaudzka, córka ostatniego króla Włoch Umberta II.
Dorośli, którzy ocaleli, w późniejszych dniach rozpaczliwie próbowali odtworzyć dawny układ Longarone. W góry kamieni wbijali kartonowe tablice ze słowami "Tu żył…. piekarz, ojciec". Równolegle z żalem narastała w nich wściekłość. Bo nie było tajemnicą, że tej tragedii dało się uniknąć.
Kiedy osuwała się ziemia, obniżali poziom wody. Myśleli, że to wystarczy
- Tydzień przed tragedią mojej mamie śniło się, że tonie. Wszyscy widzieliśmy te pęknięcia na górze Toc - mówiła kilka lat temu dziennikarzowi National Geographic Gervasia Mazzucco, która do 1963 roku mieszkała w Casso.
Mieszkańcy okolic doliny Vajont po raz pierwszy przestraszyli się już w 1959 roku, kiedy w oddalonej o kilkanaście kilometrów miejscowości Pontesei osunęła się ziemia. Skały wpadły wtedy do sztucznego zbiornika i stworzyły 20-metrową falę, która porwała i zabiła mężczyznę. Jego ciała nie odnaleziono do dziś. Był robotnikiem na tamie w Pontesei zbudowanej przez… SADE. Tę samą, która kończyła właśnie budowę tamy Vajont.
W 1960 roku spółka SADE, nie czekając na zgodę rządu, zaczęła napełniać zbiornik w Vajont. "Przedstawiciele SADE byli w owym czasie wpływowymi osobami. Żadna państwowa komisja wysłana ze stolicy do Vajont nie stwierdziła podczas budowy tamy jakichkolwiek nieprawidłowości (…)" - dowiadujemy się z kroniki gmin Erto i Casso.
Niedługo po tym, jak zbiornik zaczął nabierać wody, góra zaczęła dawać o sobie znać. "Nasze kuchenne okno wychodziło prosto na górę Toc. Pamiętam, że pewnego dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam, że ze szczytu osuwa się ziemia" - opowiedziała miesiąc temu dziennikarzowi portalu messaggerosantantonio.it Gervasia Mazzucco.
To, co widziała 4 listopada 1960 roku, było pozornie niegroźne, w końcu nikt nie zginął. Ale osuwisko stworzyło na tafli jeziora dwumetrową falę, której nie dało się przeoczyć. Napięcie wśród mieszkańców rosło z tygodnia na tydzień. Domagali się rozmów z przedstawicielami SADE. Ci zapewniali, że sytuacja jest pod kontrolą.
Edoardo Semenza - syn Carla Semenzy, pomysłodawcy tamy Vajont - jeszcze w listopadzie został poproszony o przeprowadzenie badań geologicznych góry Toc. W międzyczasie miejscowi zauważyli, że na jej zboczach powstają kolejne pęknięcia, które poszerzają się z niebezpieczną prędkością trzech centymetrów na dzień. Semenza w swojej ekspertyzie potwierdził obawy, że stoki będą osuwać się dalej. Grupa badaczy zebranych przez SADE stwierdziła jednak, że są w stanie zapanować nad tempem przemieszczania się gruntu w prosty sposób: spuszczając wodę ze zbiornika do sąsiednich strumieni. - Im mniej będzie wody, tym tafla jeziora znajdzie się dalej od krawędzi brzegu i od krawędzi tamy, zatem fala nie przyniesie zniszczeń - założyli.
- Jeden z tych inżynierów nocował u mojej babci. Kiedy wyjeżdżał, już po zakończeniu swoich działań, powiedział jej: "Proszę mnie uważnie posłuchać, pani Fosca. Tamie nic nie będzie, bo zbudowano ją bardzo fachowo. Ale góra nie wytrzyma. A wy utopicie się, zamknięci w pułapce" - wspomniała wnuczka mieszkanki doliny w dokumencie "Vajont’63 - odwaga życia".
"Wszyscy wiedzieli, nikt się nie ruszył"
Co ciekawe, zdecydowana większość włoskich mediów przemilczała kwestię obaw mieszkańców. Wenecki dziennik "Il Gazzettino" nie podejmował tematu, bo jego właściciele mieli układy z ówczesnym rządem.
Jedną z niewielu dziennikarek, która regularnie pisała o lękach i protestach mieszkańców doliny, była Tina Merlin, korespondentka dziennika "L’Unita". Od samego początku sugerowała, że w Vajont może wydarzyć się katastrofa i bez ogródek wskazywała na potencjalnego winnego: spółkę SADE. Władzy nie podobały się jej komunistyczne poglądy. Merlin została oskarżona o "burzenie porządku publicznego", skazana, ale ostatecznie uniewinniona.
"Wszyscy wiedzieli, nikt się nie ruszył" - pisała już po tragedii, przez co zyskała przydomek "Kasandry Vajont", podczas gdy reprezentanci czołowych redakcji wspominali o "fatalnym losie" i o "potędze natury".
"Do szklanki pełnej wody wpadł kamień i wszystko wylało się na obrus. Z tym że szklanka miała wysokość kilkuset metrów, kamień był wielki jak góra, a pod obrusem żyły tysiące istnień ludzkich, którym nie dano szansy się obronić" - napisał 11 listopada 1963 roku Dino Buzzati w dzienniku "Corriere della Sera".
Po 50 latach od tragedii, w 2013 roku, pisarz Mauro Corona dodał:
Jeśli chodzi o ten kamień w wodzie, to nie wpadł tam sam, ktoś go wrzucił.
Poszli na szczyt tamy, żeby obejrzeć lawinę
Przedstawiciele SADE i spółki Enel, która odpowiadała za produkcję prądu w elektrowni, byli przekonani, że ich system kontroli ilości wody w zbiorniku zapewni bezpieczeństwo. 9 października 1963 roku, czyli w dzień tragedii, część zbocza góry Toc osunęła się o 30 centymetrów. Oni to wiedzieli; wiedzieli też, że wieczorem nastąpi ciąg dalszy.
- Mój szef zapytał, czy chcę iść z nimi na tamę, bo mają zamiar obserwować lawinę - opowiadał w 2018 roku Luigi Rivis dziennikarzowi "Il Gazzettino". - Nie poszedłem, bo oprócz tego, że pracowałem dla Enel, byłem też nauczycielem. Wiedziałem, że następnego dnia rano mam lekcje i chciałem przygotować się do nich. Mój szef i troje techników poszło wieczorem na szczyt tamy. Wszyscy zginęli - wspominał. Podkreślił, że przeprowadzano eksperymenty i obliczenia dotyczące potencjalnej lawiny, ale z żadnego z nich nie wynikało, iż fala będzie tak ogromna. Tych, którzy oglądali ją ze szczytu tamy, nakryła 70-metrowa ściana wody.
Na początku XXI wieku o tragedii w Vajont znów zrobiło się głośno. Góra Toc i wielki ślad w kształcie litery M, jaki zostawiło po sobie osuwisko, był w ostatnich latach wielokrotnie badany przez geologów. Dowiedli, że potężny masyw oderwał się od trzonu góry, bo ta zbyt mocno nasiąkła wodą z jeziora. Dodatkowo w połowie góry znajduje się warstwa gliny, której nie znaleźli eksperci w latach 60., a która zadziałała dla podstawy lawiny jak śliska zjeżdżalnia.
"To była ważna lekcja na przyszłość i dla naszej teraźniejszości. Dokładna analiza terenu musi stanowić nieodłączny element planu realizacji wielkich projektów, jakim niewątpliwie była i jest tama Vajont" - ocenił miesiąc temu Arcangelo Francesco Violo, prezes włoskiego stowarzyszenia geologów, w rozmowie z dziennikarzem "Il Fatto Quotidiano".
Wyroki: dwa i trzy lata więzienia
W tę sobotę mija 55 lat od rozpoczęcia procesu 11 osób - inżynierów, geologów, członków zarządu spółek SADE i Enel - oskarżonych o doprowadzenie do katastrofy w dolinie Vajont. Ostatecznie sąd drugiej instancji skazał 25 marca 1971 roku tylko dwóch z nich.
Alberico Nino Biadene, dyrektor do spraw konstrukcji hydraulicznych w SADE, skazany na 5 lat więzienia, został wypuszczony na wolność po dwóch latach ze względu na zły stan zdrowia. Za winnego uznano też Francesca Sensidoniego, inżyniera z ministerstwa prac publicznych, specjalistę od tam i jednocześnie członka komisji, która oceniała przebieg prac w Vajont. Usłyszał wyrok 3 lat i 8 miesięcy pozbawienia wolności.
Micaela wróciła. Miała nadzieję, że poczuje się jak w domu
Dziś Longarone znów wypełnia gwar. Są bary ze stolikami na zewnątrz, gdzie godzinami przesiadują seniorzy, sklepy z mortadelą, winiarnie, banki, na centralnym placu widać flagi Włoch i Unii Europejskiej.
- W pierwszych latach po tragedii włoski rząd planował odbudowę miejscowości w innej lokalizacji, ale mieszkańcy protestowali i ostatecznie powstała dokładnie w tym miejscu. Symbolicznym momentem odbudowy było postawienie nowego kościoła w miejscu poprzedniej świątyni. Stało się to w 1976 roku, a więc 13 lat po tragedii - opowiada Giovanni Danielis, jeden z wolontariuszy, którzy przekazują historię Longarone turystom.
Niewielu mieszkańców "starego" Longarone żyje tu dalej. - Po tym, jak wyszedłem ze szpitala, nigdy już nie chciałem wrócić do Longarone. Na samą myśl o tym miejscu nieswojo się czułem. Przeprowadziłem się kilka kilometrów dalej, do Fortogni - opowiada Gino Mazzorana. - Rzadko odwiedzam Longarone, nie mam tam czego szukać, nie lubię tam jeździć. Nie ma tam już nic z tego, co pamiętam z dzieciństwa - przyznaje.
- Ja po tragedii żyłam gdzie indziej, ale wróciłam, by tu zamieszkać w 2001 roku. Miałam taką potrzebę, nadzieję, że może poczuję się tu jak u siebie w domu. Niestety tak nie jest. Miasteczko jak każde inne - twierdzi Micaela Colletti.
- Co czuję, kiedy patrzę na tamę? Nic. To, co się stało, to w sumie nie jej wina, ale osób, które postawiły ją w nieodpowiednim miejscu. Dziwię się jednak tym, którzy cieszą się, odwiedzając to miejsce. Mam wrażenie, że nie rozumieją naszej historii - dodaje 72-latka.
Bo tama Vajont stoi nienaruszona i dalej oddziela dolinę Vajont od doliny rzeki Piawy. Na miejscu można wykupić wycieczkę z przewodnikiem. To, co nie do końca pasuje do krajobrazu, kiedy zerka się na nią z dołu, to drzewa. Za tamą powinno być widać niebo, przestrzeń. A widać las, który porasta osuwisko, jakie od 60 lat zalega za betonowym murem.
Albo szybkie pieniądze, albo lata czekania
- Co z odszkodowaniami? - pytam moich rozmówców; chcę wiedzieć, czy czują się sprawiedliwie potraktowani.
- Niedługo po tragedii na miejscu pojawili się adwokaci spółki Enel z dokładnie wyliczonym "cennikiem", gdzie widniały kwoty, o które mogą ubiegać się mieszkańcy - tłumaczy wolontariusz Danielis.
- Ja dostałem 900 tysięcy lirów za ojca, 800 tysięcy za matkę, a za mojego małego braciszka nie dostałem nic - wylicza Gino Mazzorana. To około 465 i 413 obecnych euro.
- Co ważne, osoby, które pobierały te pieniądze, musiały podpisać papier, w którym zobowiązały się, że nigdy nie wystąpią w przyszłości jako strona w procesie cywilnym - wyjaśnia Danielis. Takie papiery podpisało z Enelem około 94 procent ocalałych.
- Oprócz tego tym, którzy stracili nieruchomość, państwo włoskie proponowało ziemię i zwrot kosztów budowy domu. Zdecydowanej większości nie było jednak stać na to, by rozpocząć taką budowę, bo w tragedii stracili też cały majątek - zaznacza Danielis.
Po skończonym procesie karnym w 1999 roku spółka Montedison (dawna SADE) wypłaciła gminie Longarone 77 miliardów lirów (czyli niecałe 40 milionów euro) na odbudowę miasta.
- A te 5 procent ocalałych, którzy nie dali się przekonać adwokatom Enel, wygrało w prywatnych sprawach kwoty większe, niż proponowano im na szybko zaraz po tragedii - dodaje Danielis. Opłaciło się, ale musieli na to czekać długie lata.
"Przeprosiny? Wiesz, co sobie mogą z nimi zrobić"
Ani państwo włoskie, ani gmina Longarone nie prowadzą obecnie żadnego programu wsparcia dla ocalałych. Ci, którzy przeżyli, nie mają co liczyć na jakiekolwiek pieniądze czy pomoc psychologiczną.
- Państwo było od początku tej historii jednym wielkim nieobecnym pod każdym względem. Od lat żyjemy z traumą, mieliśmy i dalej mamy potrzebę wsparcia psychologicznego, ale nikt nam tego nie zaoferował. Nie tracę jednak nadziei. Może ktoś jeszcze zwróci uwagę na nasze potrzeby - mówi Micaela.
- Ja już niczego od nich nie chcę. Teraz, na 60. rocznicę tragedii, przyjechał do nas Mattarella (Sergio, prezydent Włoch - red.), ale ja nawet tam nie pojechałem, bo mnie to nie interesuje. Przeprosiny po tylu latach, wiesz, co sobie mogą z nimi zrobić, prawda? - ironizuje Gino.
Mówi, że dobrze się czuje, pracując jako wolontariusz we wspólnocie kościelnej. Pomaga starszym od siebie, odwiedza seniorów w szpitalu. Zaznacza, że takie akcje pomocowe to jedyny powód, dla którego odwiedza czasem Longarone. Micaela, jako prezeska stowarzyszenia ocalałych, dba o propagowanie pamięci o tragedii, bierze udział w spotkaniach, rozmawia z mediami, organizuje wystawy.
W Longarone działa muzeum pamięci ofiar katastrofy, gdzie można przeczytać świadectwa tych, którzy przeżyli, obejrzeć setki zdjęć i przedmioty osobiste, które wydobyto z gruzów: zegarki, dokumenty, biżuterię. W jednej z sal telewizor emituje listę 1910 ofiar tragedii, wyświetla się ona w formie klasycznych napisów końcowych. Żeby przeczytać wszystkie nazwiska, trzeba spędzić przed ekranem 57 minut.
***
W 2008 roku UNESCO uznało katastrofę na tamie Vajont za jedną z pięciu największych katastrof w historii spowodowanych działalnością człowieka.
360 tysięcy metrów sześciennych objętości,
ponad 22 metry szerokości u podstawy,
2,92 metra szerokości na szczycie,
261,60 metra wysokości.
Autorka/Autor: Wanda Woźniak
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne/Associazione Pro Loco Longarone - Belluno