Przestaliśmy się rozpoznawać między sobą. Lekarze, pielęgniarze - wszyscy wyglądamy tak samo, jak astronauci – mówi Mirko Lagatto, pielęgniarz z jednego ze szpitali w Piemoncie. Pracę medyków we Włoszech, jednego z najbardziej dotkniętych koronawirusem państw świata, pokazała w swoim wideoblogu reporterka TVN24 Maria Mikołajewska.
Według danych na 19 kwietnia, 12 procent wszystkich zakażonych we Włoszech to osoby z personelu medycznego. W kraju tym na COVID-19 zmarło co najmniej 131 lekarzy. Jednym z nich był Vincezo Leone, z którego synem skontaktowała się reporterka programu "Polska i Świat" TVN24 Maria Mikołajewska.
- Mój tata był jedynym lekarzem z naszej miejscowości. Kilka dni po jego śmierci wszedłem do jego samochodu. Były tam wszystkie środki bezpieczeństwa, których używał. To były dwie maseczki, gumowe rękawiczki i płyn do dezynfekcji rąk. Cały czas powtarzam tę smutną prawdę, że leczył pacjentów chorych na COVID-19 z tą samą ochroną, z którą my idziemy na zakupy - mówił Giacomo.
Jak dodał, jego ojciec leczył pacjentów w domach, "bo nie chciał, żeby gromadzili się w przychodniach". - Dalej leczył te osoby po tym, jak trafił do szpitala. Wiemy, że smsował z pacjentami. Pisali mu, co się dzieje, a on odpowiadał. Potem dowiedzieliśmy się, że nie wiedzieli nawet, że leży w szpitalu – dodał.
"Wiele osób nazywa lekarzy bohaterami. Dla mnie są bardziej męczennikami"
Zatrważająca szybkość rozprzestrzeniania się koronawirusa sprawiła, że zaczęto sięgać po wyjątkowe środki. Władze samorządowe poprosiły emerytowanych lekarzy, żeby wrócili do szpitali i pomogli leczyć pacjentów. To naraziło ich na wyjątkowe niebezpieczeństwo, bo to właśnie oni są w grupie ryzyka. Chorują znacznie ciężej, co często doprowadza do śmierci. Byli jednak niezbędni.
Ojciec Giacomo, Vincenzo Leone, miał 65 lat. Mieszkał i pracował w prowincji Bergamo, czyli tej, która najdotkliwiej przeżywa pandemię COVID-19 we Włoszech. - Wiele osób nazywa lekarzy bohaterami. Dla mnie są bardziej męczennikami - mówił.
Zwrócił jednak uwagę, że "jest też grupa ludzi, którzy uważają, że lekarze dużo zarabiają i ryzyko, które podejmują, jest im wynagradzane. Mówią, że tak naprawdę zginęło ich mało, mieli ponad 80 lat i wrócili do szpitali w ramach wolontariatu". - To bzdury. We Włoszech zginęło ponad 100 lekarzy, ponad 40 w prowincji Bergamo. Mój tata miał 65 lat, a dzień po jego śmierci zmarł jego kolega, też lekarz, który miał 62 lata – tłumaczył.
"Nasza praca stała się dla nas niszcząca"
Syn zmarłego lekarza wyznał, że na początku nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. O ograniczeniach myślał jako o przesadzonej reakcji władz.
Pracę medyków pokazał na materiale opublikowanym w mediach społecznościowych pielęgniarz z Piemontu Mirko Lagatto. – Zmienił się przede wszystkim nasz wygląd w pracy. Od początku chronimy się środkami ochrony osobistej, które nosi każdy pracownik szpitala, który ma kontakt z chorymi na COVID-19. Przestaliśmy się nawzajem rozpoznawać. Lekarze, pielęgniarze - wszyscy wyglądamy tak samo, jak astronauci. Zmieniły się nasze role, bo wszyscy robią wszystko. Chciałem filmikiem dodać otuchy pracującym w szpitalu - mówił
- Nasza praca stała się dla nas niszcząca. Nazywają nas bohaterami, ale jesteśmy tylko ludźmi. Wiele osób nie daje już rady. Przed wybuchem pandemii byłem pielęgniarzem anestezjologicznym na sali operacyjnej. Teraz pracuję i tam, i na oddziale pacjentów z koronawirusem. Bo ludzie przecież nadal chorują na raka, skarżą się na woreczek żółciowy – tłumaczył Lagatto.
"Od początku mieliśmy wrażenie, że rząd nie doszacował skali problemu"
- Od początku jako obserwatorzy mieliśmy wrażenie, że rząd nie doszacował skali problemu. Nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa i szybkości zakażeń. Lekarze rodzinni protestowali i zgłaszali, że nie mają środków ochrony osobistej. Poskutkował dopiero głośny w całym kraju list anestezjologów szpitalnych – mówiła Luciana Materese, dziennikarka "Huffington Post Italia".
Jak jednak dodała, "w gminach, miasteczkach, wsiach lekarze widziani są jako bohaterowie. Ludzie dziękują im, że przy nich są".
- Zadzwoniło do mnie wiele osób z gminy, w której pracował tata. Poprosili mnie o jego zdjęcie, które chcieliby powiesić u siebie w domu. Chcą go upamiętnić jak członka rodziny. To piękna rzecz, na którą zasługuje – mówi Giacomo, syn Vincenzo Leone.
Źródło: tvn24.pl