Od blisko 40 lat są zagorzałymi wrogami, nieszczędzącymi sobie najgorszych oskarżeń i epitetów. Jednak wygląda na to, że w obliczu bezpośredniego, realnego zagrożenia historyczne i całkiem współczesne animozje mogą iść przynajmniej w tymczasowe w zapomnienie. Czy Stany Zjednoczone i Iran będą współpracować, by pokonać Państwo Islamskie w Iraku? Wiele wskazuje na to, że tak.
Doniesienia, że Iran będzie współdziałał wojskowo z Amerykanami, by obalić Państwo Islamskie w Iraku, zelektryzowały Bliski Wschód. To, co do tej pory pozostawało jedynie w sferze niepotwierdzonych deklaracji, ma nabrać teraz realnego kształtu: Najwyższy Przywódca Iranu, Ajatollah Chamenei nakazał - jak podaje BBC - nawiązać współpracę wojskową z USA.
O możliwej współpracy już w czerwcu mówił prezydent Iranu Hasan Rowhani. - Teheran mógłby zastanowić się nad współpracą z USA w kwestii przywracania bezpieczeństwa w Iraku, jeśli zobaczy, że Waszyngton przeciwstawia się ugrupowaniom terrorystycznym w Iraku i gdzie indziej - powiedział prezydent Iranu, odpowiadając na pytanie o ewentualną współpracę ze swym odwiecznym wrogiem, USA. - Wszyscy powinniśmy praktycznie i werbalnie przeciwstawiać się ugrupowaniom terrorystycznym - podkreślił.
Ajatollah zmienia zdanie
Jednak Chamenei, do którego należy ostatnie słowo w Iranie, takie deklaracje uważanego za reformatora prezydenta dezawuował, podkreślając, że o współpracy z "wielkim szatanem", jak od rewolucji islamskiej 1979 r. nazywane są USA, mowy być nie może. Jak echo słowa Chameneiego powtarzali niechętni zbliżeniu z Zachodem irańscy twardogłowi, którzy pragną podminowania pozycji Rowhaniego, widząc choćby w promowanych przez niego rozmowach z Zachodem o programie atomowym zagrożenie dla interesów i wartości islamskiego państwa.
Tym razem jednak słowa o współpracy z USA miały, według BBC, paść z ust samego Najwyższego Przywódcy. Teheran oficjalnie zaprzeczył, by taka zgoda miała miejsce, a irańskie MSZ nazwało informacje nieprawdziwymi, ale inni politycy w regionie byli bardziej rozmowni.
To, co nie mogło przejść przez gardło irańskich dyplomatów, czyli współpraca z głównym, przynajmniej propagandowo, wrogiem, przyznał w rozmowie z CNN nowy prezydent Iraku Fuad Masum. Zapytany, czy niedawne przerwanie oblężenia zamieszkałego głównie przez Turkmenów Amerli było możliwe dzięki współdziałaniu amerykańskich samolotów, szyickich milicji i Irańczyków, Masum potwierdził.
Irańscy doradcy
Udziału Irańczyków w walce przeciwko dżihadystom z Państwa Islamskiego nie da się ukryć. Prezydent irackiego Kurdystanu Masud Barzani otwarcie przyznał, że jego peszmergowie dostają irańską broń (Iran miał pospieszyć z pomocą jako pierwszy), a stojący obok niego na tej samej konferencji prasowej pod koniec sierpnia szef MSZ Iranu Mohamad Dżawad Zarif mówił o "współpracy wojskowej".
Oficjalnie Teheran zaprzeczał jednak, że do Iraku, na front, trafili jego żołnierze - konkretnie członkowie Gwardii Rewolucyjnej, a szczególnie jej elitarnych oddziałów Al-Kuds. Już w czerwcu donosiły o tym zachodnie media, ale Iran konsekwentnie twierdził, że są to informacje nieprawdziwe.
Doniesienia z frontu wyraźnie wskazują jednak na to, że są na nim obecni Irańczycy pełniący rolę co najmniej doradców. Grupę takich wojskowych widziano ostatnio właśnie w okolicach Amerli. Jeden z nich otwarcie powiedział reporterowi agencji Reutera, że jest Irańczykiem, a oswobodzenie turkmeńskiego miasta z okrążenia dżihadystów nie byłoby możliwe bez pomocy jego rodaków. Informacje o irańskich doradcach i ich misji szkoleniowej potwierdzili też Kurdowie.
Generał na froncie?
Prawdziwą sensacją są zaś doniesienia, że w oswobodzeniu Amerli odegrał rolę sam szef Al-Kuds gen. Kasem Solejmani, wpływowa postać irańskiej polityki, którego oddziały są sięgającym poza granice zbrojnym ramieniem Teheranu. To Solejmaniemu przypisywana jest w dużej mierze zasługa podtrzymania przy życiu zmagającego się z rebelią sojusznika Teheranu, czyli prezydenta Syrii Baszara el-Asada. To również Solejmani i szkolone przez niego oraz nadzorowane szyickie bojówki mają na sumieniu setki amerykańskich żołnierzy, którzy zginęli w Iraku.
Teraz Solejmani miał pojawić się w Amerli, choć oficjalnie nikt krążących w sieci mających przedstawiać go zdjęć nie uznał za autentyczne.
O Solejmanim mówiło się ostatnio, że został odsunięty na boczny tor po ustąpieniu premiera Iraku Nuriego al-Malikiego. Maliki miał być bowiem irańskim projektem nadzorowanym przez Solejmaniego, a jego ostateczne porzucenie przez Teheran na rzecz Hajdara al-Abadiego miało być w oczach niektórych komentatorów osobistą porażką Solejmaniego. Pojawiły się nawet doniesienia, że całkowicie odebrano mu sprawy irackie, czemu Irańczycy stanowczo, acz nie bezpośrednio, zaprzeczyli.
Wobec najnowszych doniesień wydaje się jednak, że pozycja Solejmaniego wydaje się być rzeczywiście niezachwiana, skoro to właśnie on został obarczony przez Chameneigo "misją łącznikową" z Amerykanami.
Jakie będą jej efekty, można się tylko domyślać na podstawie sprawdzonego i okraszonego sukcesem przykładu bitwy o Amerli.
Już współpracowali
Współpraca Amerykanów z Irańczykami nie byłaby wbrew pozorom niczym niespotykanym w historii. W 2001 r. podczas inwazji na Afganistan irański wywiad wojskowy współpracował z Amerykanami w walce z talibami, co nie przeszkodziło później prezydentowi George'owi W. Bushowi zaliczyć Teheran do "osi zła", co wraz z objęciem irańskiej prezydentury przez Mahmuda Ahmadineżada przekreśliło dalszą współpracę, choć jeszcze w 2007 r. Teheran i Waszyngton starały się wspólnie ratować sytuację w ogarniętym chaosem Iraku.
Wbrew pierwszemu wrażeniu irańską politykę zagraniczną cechuje bowiem duży pragmatyzm. Gdy Teheran uzna, że zagrożenie dla jego bezpieczeństwa - jak w w przypadku afgańskich talibów - wymaga powściągnięcia tradycyjnej antyamerykańskiej retoryki, nie waha się tego uczynić. Warto przy tej okazji zauważyć, że Chamenei ani razu od początku amerykańskiej operacji lotniczej przeciwko Państwu Islamskiemu nie skrytykował bombardowania Iraku. Nie oznacza to, że oszczędził przy tym głosów oburzenia na politykę USA w innych kwestiach, choćby negocjacji atomowych - wręcz przeciwnie, ale o Iraku ani słowa.
"Boots on the ground"?
Czy jednak Amerykanie i Irańczycy mają szansę spotkać się na polu walki oko w oko? Nie jest to wykluczone. W Iraku oficjalnie stacjonuje nieco ponad 1,2 tys. amerykańskich żołnierzy, z czego oficjalnie ponad 800 to ochrona ambasady w Bagdadzie. Pozostali wojskowi to w głównej mierze doradcy ds. operacji specjalnych stacjonujący w irackiej stolicy, ale i w kurdyjskim Irbilu na północy kraju.
Oficjalnie amerykańscy komandosi, tak jak ich irańscy odpowiednicy, nie biorą udziału w walkach, co na każdym kroku podkreśla Pentagon, ale ostatnie doniesienia reporterów portalu The Daily Beast mogą sugerować coś zupełnie odwrotnego - w pobliżu Zumar na północy dziennikarze widzieli konwój półciężarówek, którym jechali ewidentnie zachodni wojskowi, choć bez oznaczeń. Kurdyjscy rozmówcy dziennikarzy potwierdzili zaś im, że na polu bitwy pomagają im właśnie Amerykanie oraz Niemcy. Waszyngton oczywiście oficjalnie zaprzeczył tym doniesieniom, podkreślając raz jeszcze, że siły USA ograniczają się jedynie do nalotów.
Niewykluczone jednak, że amerykańska strategia będzie musiała ulec zmianie. Bez poważnej ofensywy lądowej nie da się bowiem powstrzymać skutecznie dżihadystów z Państwa Islamskiego. Być może więc Amerykanie będą musieli wrócić do kraju, w którym wojna tak sporo ich kosztowała i to powrócić pod rękę z wymuszonym sojusznikiem-wrogiem, Iranem ajatollahów.
Autor: Maciej Tomaszewski / Źródło: tvn24.pl