Nękane przez epidemię COVID-19 Peru cierpi na brak personelu medycznego i testów na koronawirusa. Do tego w stolicy, Limie, coraz więcej osób traci pracę. Strach przed głodem i zakażeniem skłania niektórych, by szukać schronienia w mniejszych miejscowościach. Maria Tambo, której historię opisała CNN, w trwającą ponad tydzień wędrówkę przez góry i mokradła zabrała trzy córki.
Maria Tambo osiedliła się w Limie, aby najstarsza z trzech jej córek mogła, jako pierwsza w rodzinie, rozpocząć studia wyższe. 17-letnia Amelie otrzymała prestiżowe stypendium na prywatnym Uniwersytecie Naukowym Południa. Rodzina wynajęła mały pokój w peruwiańskiej stolicy. Ich plany i marzenia przerwała pandemia COVID-19, która rozpoczęła się w Chinach, przetoczyła przez Europę i Stany Zjednoczone, by dotrzeć do Ameryki Południowej. Szczególnie gwałtownie rozwija się w Brazylii, Chile i właśnie w Peru.
Bez pracy, bez pieniędzy
W Peru, ósmym obecnie kraju świata pod względem liczby zakażonych koronawirusem, od połowy marca trwa stan wyjątkowy, który - według dotychczasowego harmonogramu - ma się zakończyć pod koniec czerwca. W kraju tym 70 procent osób pracuje w szarej strefie. Odkąd obowiązuje godzina policyjna, a większość interesów się zwija, 40-letnia Tambo obserwowała, jak oferty pracy znikają jedna po drugiej. Po dwóch miesiącach nie miała już czym opłacić rachunków, uregulować czynszu, kupić jedzenia. Zdecydowała się wrócić do rodzinnej wioski Chaparnaranji w regionie Ukajali, oddalonej o setki kilometrów na północny wschód od Limy.
Raport tvn24.pl: Koronawirus - najważniejsze informacje
W Peru poruszanie się między miastami, miasteczkami i wioskami zostało znacząco ograniczone z powodu pandemii. Nie funkcjonuje transport publiczny, przez co jedyną możliwością jest piesza wędrówka. – Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale nie miałam wyboru. Albo zaryzykuję śmierć, próbując się stąd wydostać, albo umrzemy z głodu w naszym pokoju – powiedziała Tambo w rozmowie z dziennikarzem CNN. Guillermo Galdos odnalazł ją na grupie internetowego komunikatora, gdzie tysiące Peruwiańczyków rozmawiało o tym, jak wrócić do rodzinnych domów. Dziennikarz w niebezpieczną podróż ruszył razem z kobietą.
Ucieczka
Tambo z córkami opuściła stolicę kraju na początku maja. Przez całą drogą miała usta i nos zakryte maseczką ochronną. Na plecach niosła ogromny plecak, a w ramionach trzymała najmłodszą z córek, Melec. Amelie i siedmioletnia Yacira same niosły swe bagaże. W drodze spotykały wielu Peruwiańczyków, którzy w akcie desperacji uciekali z większych miast do rodzinnych miejscowości.
Najpierw szły w upale pełnymi kurzu drogami, nieoświetlonymi ścieżkami lub po torach kolejowych. Potem kobietę z dziećmi czekał marsz przez wysoki region Andów. W końcu wkroczyły na także najeżony niebezpieczeństwami deszczowy teren lasów amazońskich. "Tu nie ma drogi, idąc, sam ją tworzysz" – nuciła Tambo.
MAGAZYN TVN24: Do tego miasta nie dochodzi żadna droga. Ale dotarł koronawirus. Ludzie walczą o tlen
W czasie drogi zdarzały się chwile ulgi. Bywało, że życzliwi kierowcy zatrzymywali się i podwożąc, pozwalali nogom odpocząć. 4572 metrów nad poziomem morza od napotkanego mężczyzny dostały jedzenie.
Kontrole
Po drodze napotkały kilka policyjnych punktów kontrolnych, ustawionych po to, by sprawdzać przepływ mieszkańców i powstrzymać rozprzestrzenianie się epidemii. Mimo środków prewencyjnych w Peru stwierdzono dotąd oficjalnie ponad 230 tys. przypadków zakażenia koronawirusem, ponad 6800 osób zmarło z powodu COVID-19. Rzeczywiste dane jednak mogą być wyższe z uwagi na to, że w wielu mniejszych miejscowościach od dawna brakuje już testów, umożliwiających wykrycie infekcji.
CZYTAJ WIĘCEJ: Szybkie zamknięcie granic, godzina policyjna, a liczba nowych zakażeń nadal wysoka. Co poszło nie tak?
W San Ramon, mieście w prowincji Chanchamayo, na wschodnich stokach pasma górskiego Cordillera Oriental rodzinę zatrzymał funkcjonariusz policji. – Nie możesz przejść dalej z dziećmi – powiedział. Zaczęła negocjować. – Chcę tylko wrócić do swojego domu, na farmę – mówiła. Skłamała i nie wspomniała, że wraca z Limy. Wiedziała, że policjanci nie pozwoliliby jej wówczas kontynuować wędrówki.
Była wycieńczona, ale nieustępliwa. Dziennikarzowi CNN tłumaczyła, że zrobi wszystko, aby przeżyć. Stwierdziła, że bardziej przerażająca od wirusa jest perspektywa śmierci głodowej.
Radość i dystans
Po siedmiu dobach, pokonując ponad 480 kilometrów, cała czwórka dotarła do prowincji Ukajali, domu Indian Ashaninka, największej autochtonicznej grupy etnicznej w kraju. Gdy po kilkudziesięciu kolejnych kilometrach znalazła się w rodzinnej miejscowości, napotkała kolejną przeszkodę. Nie wpuszczano tam nikogo ze strachu przed zakażeniem. – Jedynym respiratorem dla nas jest powietrze. Nasz ośrodek zdrowia nie ma żadnych środków do walki z wirusem – tłumaczył dziennikarzom CNN jeden z mieszkańców. Zdeterminowana 40-latka wynegocjowała z lokalnymi władzami układ: dostaną zgodę na wejście, ale poddadzą się 14-dniowej izolacji.
Do rodzinnego domu weszły nocą. Jako pierwsze przywitały kobietę i dziewczynki uszczęśliwione psy, potem - członkowie rodziny, w tym mąż, Kafet, oraz teść. Była radość, ale i dystans. Nie było mowy o bliskości, przytuleniu się.
– To było tak trudne, tyle przecierpiałyśmy – mówiła o przebytej drodze Maria Tambo. – Nigdy nie wrócę do Limy - oświadczyła.
Źródło: tvn24.pl CNN