Otoczone przez amazońską dżunglę, nękane biedą i trwającą jeszcze przed wybuchem epidemii gorączką wirusa denga, półmilionowe Iquitos jest największym miastem peruwiańskiej Amazonii, które zostało brutalnie uderzone przez nowego koronawirusa. W "zielonych płucach świata" brakuje między innymi tlenu. - Na ulicach widać przerażające kolejki ludzi, którzy stoją z pustymi butlami tlenowymi. Czekają kilka dni, by je napełnić. Zazwyczaj chory jest ktoś z ich rodziny – relacjonuje w rozmowie z Magazynem TVN24 ksiądz Paweł Sprusiński, od jedenastu lat mieszkający w Peru.
Pierwsze skojarzenia z Amazonią najczęściej prowadzą w kierunku Brazylii. Rzeka Amazonka zaczyna jednak swój bieg w peruwiańskich Andach - pokonując setki kilometrów rozwija się i wpływa w końcu na wilgotne tereny lasów deszczowych. Tam dociera do Loreto – największej prowincji kraju, o obszarze porównywalnym do Niemiec. Jej sercem jest powstałe w XVIII wieku Iquitos, które rozwijać zaczęło się, gdy z drzewa kauczukowego zaczęto pozyskiwać sok i produkować z niego gumę. Miasto szybko stało się peruwiańskim eldorado, dokąd przybywali poszukiwacze kauczukowca spoza kontynentu. Gorączka minęła, gdy nasiona zostały wykradzione i wywiezione przez Brytyjczyków do Azji. Wtedy stolica Loreto zaczęła podupadać.
Teraz w Iquitos jest biednie, ale na co dzień gwarno i przyjaźnie. Jest gorąco i wilgotno. Życie tętni na rynku - głównym punkcie miasta - przez który przewijają się każdego dnia setki osób, najczęściej na motorikszach lub skuterach.
Spokój zakłóca nękający prowincję od lat, przenoszony przez komary, wirus denga. Ten jednak nie przenosi się z człowieka na człowieka, a do zakażenia potrzebny jest owad. Objawy zakażenia wirusem to nagła gorączka, osłabienie, bóle głowy, mięśni i stawów. Podobne sygnały wysyła nowy koronawirus, który kolejno przetoczył się przez Chiny, Europę i Stany Zjednoczone, a potem za cel obrał Amerykę Południową. Wirus w Peru nie oszczędził niemal żadnego z regionów, a uderzając w te najbiedniejsze, odsłonił kolejne warstwy nierówności.
Region Loreto charakteryzuje się bogactwem etnicznym. Każda z zamieszkujących go grup ma inną mitologię, wierzenia, kulturę i spojrzenie na świat. Ich języki już zanikają, są pozostawione same sobie. Dyskryminacja sprawia, że programy rządowe nie pomagają w odbudowie kultury, dlatego pojedyncze grupy same walczą o głos dla mniejszości. Zaczyna się od małych inicjatyw, jak na przykład nauka języka murui, używanego wzdłuż brzegów rzeki Putumayo.
Wśród nich mieszka Beata Prusinowska, Polka pracująca na misji w Peru, od siedmiu lat w prowincji Putumayo. - Organizacja i dbanie o te środowiska to mrówcza praca na wiele lat. To tak, jakby w jednym miasteczku umieścić Kurpia, Ślązaka i Kaszuba, a burmistrzem byłaby osoba bez wiedzy o ich kulturze, życiu i wierzeniach – opowiada w rozmowie z Magazynem TVN24.
Cała społeczność regionu Loreto liczy niemal 900 tysięcy mieszkańców. Prawie połowa z nich to rdzenni mieszkańcy Amazonii. Ludzie mieszkają nad rzekami, które służą za szlaki komunikacyjne i wyznaczają rytm życia. Wszyscy są teraz zagrożeni przez nowego wirusa.
Iquitos jest odizolowane od zawsze. To największe na świecie miasto, do którego nie można dotrzeć drogą lądową, bo po prostu jej nie ma. Klimat równikowej dżungli oraz wilgotne podłoże skutecznie odcinają drogę samochodom i kolei. Można tu więc przypłynąć albo przylecieć. Teraz ma to kluczowe znaczenie, gdy brakuje sprzętu ochronnego, leków i – paradoksalnie – tlenu.
O sytuacji tam opowiada Magazynowi TVN24 ksiądz Paweł Sprusiński. Do Peru przyleciał jedenaście lat temu, spędził siedem lat w Iquitos, a od czterech lat mieszka w niewielkim Pebas. Między miastem a wioską jest 180 kilometrów, chociaż mieszkańcy liczą odległość nie w kilometrach, a w czasie. Płynie się więc od 10 do 12 godzin w dół rzeki, w górę natomiast – 16 godzin.
- Ludzie tutaj mają problem z układem oddechowym, częste są zapalenia oskrzeli. Koronawirus stawia ich w jeszcze gorszym położeniu – mówi. On sam musiał przez wirusa zatrzymać przyjmowanie wiernych. Msze odprawia z trzema siostrami i dwójką świeckich misjonarzy. Wierni mogą usłyszeć codzienną modlitwę z głośnika wieży kościelnej.
Pacjentem zero w Iquitos miał być przewodnik turystyczny, który oprowadzał wycieczkę ze Stanów Zjednoczonych lub Europy. Zaraził się on, jego rodzina, potem współpracownicy.
Miasto jest domem dla niemal pół miliona ludzi. Gdy choroba zaczęła się rozwijać, mieszkańcy porzucali domy i desperacko zaczęli uciekać do mniejszych miejscowości, gdzie przetrwanie wydawało się im łatwiejsze. Zabierali rodziny i po kryjomu, w nocy, płynęli po piętnaście, dwadzieścia godzin, aby się ukryć. Mieszkańcy migrują nie tylko z dużych miast na prowincję. Niektórzy w obawie przed wirusem spędzają już drugi miesiąc w gęstej dżungli. Tam rozbijają szałasy i czekają.
- Ludzie widzą ledwo trzymający się szpital, śmierć, kolejne zakażenia, brak leków, dlatego decydują się na ucieczkę z miasta. Żeby przejść przez las, trzeba być zahartowanym. Z Iquitos, na północ, do Estrecho, idzie się dziesięć dni przez dżunglę – opowiada Prusinowska.
Migracje zaogniły sytuację, bo wirus rozprzestrzeniał się po cichu i po ciemku. Przełomowym momentem stało się odseparowanie ośmioosobowej rodziny, którą wojsko przejęło na brzegu rzeki w Pebas. Po ich przebadaniu okazało się, że chorzy - mimo braku symptomów - są wszyscy. Tak zaczęto badać kolejne rodziny.
Licznik zakażonych zatrzymał się
W Peru od 16 marca trwa stan wyjątkowy. Przedłużony 22 maja, ma obowiązywać do końca czerwca. Dotyczy każdego miasta i każdej wioski, a polega na tym, że każdy ma pozostać w swoim domu. Obowiązuje godzina policyjna. Wcześniej trwała od godziny 16 do 8 rano, na ostatni miesiąc restrykcje poluzowano i zasady obowiązują od godziny 20 do 4. Do poruszania się po mieście potrzeba specjalnej przepustki. Na zakupy może wyjść jedna osoba, a sklepy otwarte są trzy razy w tygodniu: w poniedziałki, środy i piątki, od szóstej do dziesiątej rano. Najmłodszych obowiązuje zakaz wychodzenia z domu. Mieszkańcom polecono dystansowanie się, do końca roku odwołano wszystkie zgromadzenia i imprezy masowe. Od marca obowiązuje nakaz noszenia maseczek ochronnych. Ludzie zakładają, co mają. Chronią się chustkami, sami szyją maseczki.
Rok szkolny w kraju miał ruszyć 13 marca. Jego wznowienia na razie się nie planuje. Z powodu braku dostępu do internetu większość uczniów słucha lekcji przez państwowe radio, w większych miastach – oglądają telewizję. Budynki szkół i przedszkoli stały się tymczasowymi szpitalami lub pomieszczeniami przeznaczonymi na kwarantannę dla osób, które nielegalnie przypłynęły z innych miejscowości.
Nielegalnie, bo transport ludzi pomiędzy wioskami z powodu epidemii jest zakazany. Na wodach pozostały łodzie i statki z żywnością, które stale kursują i kursować muszą. W ten sposób port stał się kolejnym ogniskiem zakażeń.
Oficjalnie w Peru zakażonych jest ponad 200 tysięcy osób. To aktualnie ósmy kraj na świecie pod względem liczby potwierdzonych zakażeń. W Iquitos oficjalny licznik zakażonych osób zatrzymał się na sześciu tysiącach. Na początku używano molekularnych testów laboratoryjnych, tak zwanych PCR, które polegały na pobraniu wymazu z górnych dróg oddechowych i odesłaniu go do laboratorium. Teraz testy się skończyły.
W Iquitos 80 procent lekarzy nie pracuje, odmawia przyjścia na dyżur lub jest zakażonych. Miasto ma do dyspozycji trzy duże szpitale. Jeden z nich, gdzie łóżek jest mniej niż dwieście, w kwietniu został przemianowany na zakaźny. Dwa mniejsze dzielą pracę między pacjentów chorych na COVID-19 oraz pozostałych. Ludzi nierzadko leczy się na kocach, bez łóżek lub na zewnątrz, w specjalnie ustawionych namiotach. Dziennie potrzebnych do pracy jest od osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu lekarzy. Poza Iquitos nie ma oddziałów intensywnej terapii. Tam wszystkie łóżka są już zapełnione. Czterdzieści osób zostało w ciągu dwóch tygodni przetransportowanych do szpitali w Limie. Dla ludzi z mniejszych miasteczek i wiosek są przychodnie, ale nie zawsze z dostępnym lekarzem. Aby się tam dostać, chorzy płyną nawet sześć godzin drewnianymi łodziami.
W Pebas lekarze są dopiero co po studiach. Przez pół roku było ich tam dwóch. Jeden zrezygnował, bał się o rodzinę i wrócił do stolicy. Piętnaście godzin drogi dalej, w sąsiednim San Pablo, staż zakończyła dwójka lekarzy. Zostali, ale leczą inne przypadki niż COVID. Wirusa diagnozują po wysłuchaniu lub prześwietleniu narządów oddechowych. Zwracają uwagę na charakterystyczne objawy i zmiany w płucach.
W "zielonych płucach świata" brakuje tlenu. Ten jest potrzebny, bo w peruwiańskiej dżungli choroby płuc, w szczególności zapalenia oskrzeli, są codziennością. Gdy przyszła nowa epidemia, choroby zaczęły się mnożyć. Teraz problemem są między innymi trudności w przewiezieniu butli z tlenem. Statki, które przewożą butle, przepływają zazwyczaj przez Brazylię, potem przez Kolumbię, na końcu wpływają do Peru, do rzeki Putumayo. Transport może trwać dwa tygodnie. Przyśpieszyć proces, kosztem bezpieczeństwa, można przez przewiezienie pełnych butli drogą lotniczą. Maszyny wojskowe z Limy już nie latają, bo zaraziło się za wielu pilotów. Teraz mieszkańcy mogą liczyć tylko na loty komercyjne.
W samym Iquitos potrzebnych jest dziennie nawet do 400 butli z tlenem. Obecnie instalacje mogą zapewnić zapełnienie 150 z nich. Przed pandemią w szpitalu regionalnym umieszczone były dwa takie urządzenia do napełniania butli z tlenem. Były w stanie wypełnić do 40 butli w ciągu dnia. Dzięki lokalnej mobilizacji udało się kupić kolejne dwa. To wciąż mało, bo jedna butla z tlenem starczy na siedem godzin podawania ożywczego gazu. Epidemia uruchomiła działania tych, którzy na chorobie chcieli zarobić, stąd cena za jedną butlę wzrosła czterokrotnie i aktualnie dochodzi nawet do tysiąca dolarów. A tlenu potrzebuje nie tylko półmilionowe Iquitos, ale także miasteczka i wioski z całego regionu Loreto.
- Na ulicach widać przerażające kolejki ludzi, którzy stoją z pustymi butlami tlenowymi. Czekają kilka dni, by je napełnić. Zazwyczaj chory jest ktoś z ich rodziny – relacjonuje ksiądz Sprusiński. Rozwiązaniem dla prowincji, gdzie na transport czeka się nie godzinami, ale dniami, są aparaty tlenowe podające siedem do dziesięciu litrów tlenu na minutę. A te, gdy już dotrą na miejsce, przez wilgotny klimat wymagają szczególnej ochrony. Bo sprzęt, który gdzieś indziej działa niezawodnie, tutaj psuje się z dnia na dzień.
Przywiezione aparaty nie zadziałają bez prądu. Jeszcze kilka lat temu prąd płynął w miasteczkach i wioskach tylko przez cztery godziny dziennie. Teraz włączany jest od godziny szóstej rano do piętnastej i na kilka godzin wieczorem. W Pebas generatory działają tylko przez pięć godzin. Dopełnione benzyną zadziałają dłużej. - Trzeba być tutaj i zobaczyć, czego brakuje. Perspektywa Europy nie wystarczy – dodaje duchowny.
Na liście pilnych potrzeb, oprócz tlenu i wolnych miejsc w szpitalach, są leki. Ich ceny gwałtownie wzrosły. Przed rozwojem choroby paracetamol kosztował 20 centymów, teraz trzeba zapłacić 3-4 sole (około 4,60 zł).
Ilu chorych potrzebuje leków? Tego nie wiadomo. Statystyk w regionie praktycznie nie ma. W Pebas lekarz otrzymał 20 testów. Potem kolejnych 20, ale z przeznaczeniem wyłącznie dla swojego personelu, czyli pięciu pielęgniarzy i pielęgniarek. W sąsiednim San Pablo liczba zakażonych zatrzymała się na 30, bo tyle było testów. Nie sposób określić liczbę zmarłych. Rejestruje się tylko te osoby, które dotarły do szpitala i tam próbowano im pomóc. Licznik pod koniec maja stanął na 900 osobach. To osoby, które zmarły w regionie Loreto, głównie w Iquitos. Ilu zmarło w domu, w podróży? Tego nie wiadomo.
- Nawet prezydent Martin Vizcarra przyznał, że sytuacja w Iquitos jest bardzo ciężka, inni mówią krótko: un caso perdido, czyli przypadek beznadziejny – podkreśla ksiądz Sprusiński.
Otwierają oczy, gdy zbliża się lęk
W Iquitos ponad połowa mieszkańców nie ma formalnej pracy, stałej pensji i ubezpieczenia. Stały dochód gwarantują jedynie urzędy i szkoły. Większość ludzi żyje z dnia na dzień. Najpopularniejszym rozwiązaniem jest praca dorywcza: ile się zarobi, z tego trzeba wyżyć. Drobny handel zniknął wraz z pojawieniem się zarządzenia o ograniczeniu możliwości wychodzenia z domu.
W Iquitos co dwa tygodnie wydawane są kosze żywnościowe. W środku jest pięć kilogramów ryżu, dwa litry oleju, makaron i sól. Łącznie około dwudziestu kilogramów żywności. Dotychczas pomoc dotarła do 2,5 tysiąca rodzin w regionie.
Jednocześnie wypłacana jest pomoc finansowa, równowartość dwustu polskich złotych. Mieszkańcy ruszyli do banków, bo te obiecały pieniądze tym, których kryzys dotknął najmocniej. Kobiety i mężczyźni przemierzają do nich dziesiątki kilometrów. To nie jest zwykłe podejście do bankomatu czy na pocztę. W Peru jedynie niecałe 40 procent obywateli ma stałe konto bankowe. Brak dostępu do systemu finansowego oznacza, że większość ludzi, aby otrzymać pomoc, musi udać się osobiście do banków. Ruszyła przez to prawdziwa fala. Wraz z nią niebezpieczeństwo transmisji zakażeń.
Ludzie w większości uznali wprowadzone obostrzenia za konieczne i ważne. Ich egzekwowanie wstrzymał jednak nie tylko fakt, że na co dzień pracują w dużych skupiskach, ale i temperament połączony z niefrasobliwym podejściem do przepisów. Uznaje się, że przy ostrzejszej samodyscyplinie zakażeń byłoby o wiele mniej. W Amazonii bowiem życie toczy się na ulicy. W Peru do spędzania czasu wolnego poza domem zmusza jednak głównie brak prądu i klimatyzacji.
Co zatem, gdy pojawia się komunikat: zostań w domu? Aby utrzymać porządek, na ulice oprócz policji wyszło wojsko. - W Limie nieprzestrzeganie zasad karane jest mandatami nawet do trzech tysięcy soli, to prawie 900 dolarów. W stolicy być może mieszkańców będzie stać na zapłacenie, tutaj nie ma z czego zapłacić – przyznaje ksiądz Sprusiński. Tłumaczy, że ludzie w Amazonii kierują się chętniej uczuciami niż racjonalnymi argumentami. Ich oczy się otwierają, gdy zbliża się lęk, że koronawirus jest gdzieś w pobliżu. Teraz wirus jest już na miejscu, dusi i nie odpuszcza, tlen w płucach Iquitos się kończy.
Lekarze czują się opuszczeni, źli i bezradni. Sprzęt został w większości zakupiony za pieniądze ze zbiórek, a nie z rządowych dotacji. Nastroje chciał uspokoić minister zdrowia Victor Zamora, który na początku maja przyjechał do miasta. Obiecał codzienną dostawę tlenu, leków, a także przysłanie dodatkowych lekarzy do pracy. To jednak może być za mało i za późno.