Najpierw będą skryte przygotowania wojsk USA, nawet bez uprzedniego poinformowania sojuszników. Potem zmasowane uderzenie na Koreę Północną. Na końcu inwazja lądowa i okupacja. Tak zdaniem renomowanego brytyjskiego think-tanku może wyglądać wojna, którą Donald Trump wydaje się realnie rozważać. Jak zastrzegają Brytyjczycy, w tym wypadku nie ma szans na ograniczony i szybki konflikt. Zginą prawdopodobnie setki tysięcy ludzi, a światowa gospodarka otrzyma potężny cios.
Analizę na temat potencjalnej wojny na Półwyspie Koreańskim przygotował profesor Malcolm Chalmers, wicedyrektor Royal United Services Institute, najstarszego i najbardziej renomowanego brytyjskiego think-tanku zajmującego się kwestiami bezpieczeństwa międzynarodowego. Zdecydowano się to zrobić, ponieważ w ocenie autora dokumentu, "wojna jest realną możliwością".
Działania Korei Północnej i zaostrzająca się retoryka Donalda Trumpa tworzą wyjątkowo wybuchową mieszankę, przez którą to co jeszcze niedawno wydawało się nie do pomyślenia, dzisiaj jest jedną z opcji, które trzeba poważnie brać pod uwagę - sugeruje Chalmers.
Odstraszanie, albo prewencyjne uderzenie
Jego zdaniem, Waszyngton jest gotowy podejmować przygotowania do ataku prewencyjnego na Koreę Północną, pomimo świadomości, że będzie to oznaczało wojnę mogącą osiągnąć skalę konfliktu w Wietnamie.
Liczba potencjalnych ofiar może iść w setki tysięcy tylko w pierwszej fazie starcia, co byłoby tragedią nie widzianą od czasów II wojny światowej. Brytyjczyk stwierdza, że Korea Północna pozostawiona sama sobie będzie intensywnie rozwijać arsenał jądrowy i możliwości jego przenoszenia. Do 2030 roku prawdopodobnie osiągnie podobny potencjał do ataku na USA, jaki obecnie posiadają znacznie większe Chiny. Oznacza to zdolność do uderzenia przy pomocy około 200 głowic termojądrowych.
Waszyngton ma mieć w tej sytuacji dwie możliwości. Pierwsza to kontynuacja dotychczasowej polityki, czyli maksymalnego spowalniania północnokoreańskich postępów. Oznacza to docelowo konieczność pogodzenia się z faktem, że Korea Północna jest państwem z arsenałem jądrowym, które trzeba po prostu odstraszać od agresywnego działania. Tak jak to obecnie jest z Rosją czy Chinami. W latach 40. i 60. Amerykanie poważnie rozważali, czy przeprowadzić ataki prewencyjne na oba te państwa, aby uniemożliwić im stworzenie skutecznego arsenału jądrowego. Nigdy się jednak na to nie zdecydowano. W zamian postawiono na dyplomację i odstraszanie. Chalmers zaznacza, że w ocenie władz USA Korea Północna nie jest jednak tak racjonalnym graczem jak dyktatura Stalina czy Mao Zedonga. Czyni to perspektywę uderzenia prewencyjnego bardziej prawdopodobną. Potencjalna wojna jest wiec kwestią tego, jaki pogląd w Waszyngtonie wygra. Czy Koreę Północną można odstraszać, tak jak inne potencjalnie wrogie mocarstwa jądrowe, czy jest ona zbyt nieprzewidywalna, aby pozwolić jej na posiadanie broni mogącej zabić miliony Amerykanów?
Skryte przygotowania
Zdaniem Chalmersa, wojna może ostatecznie wybuchnąć na kilka sposobów. Korea Północna może uznać kolejny amerykański pokaz siły w postaci na przykład wielkich manewrów, jako autentyczne przygotowania do ataku. Z drugiej strony Waszyngton może podjąć decyzję o uderzeniu prewencyjnym po północnokoreańskim pokazie siły w postaci na przykład upadku rakiety balistycznej blisko bazy na wyspie Guam czy wybrzeża Kalifornii. Gdyby to Amerykanie mieli być agresorami, to w ocenie Brytyjczyka będą mieli dwie możliwości. Przeprowadzić szeroko zakrojone przygotowania i mobilizację otwarcie, licząc, że już samo to odstraszy Koreę Północną i skłoni ją do ustępstw. Jednak taki ruch wywołałby najpewniej panikę w Korei Południowej i Japonii, których społeczeństwa poczułyby się śmiertelnie zagrożone potencjalną wojną. Oznaczałoby to wielką presję polityczną całego świata na USA. W efekcie koszty mogłyby być mniejsze niż potencjalne zyski z takiej demonstracji. Wobec tego w ocenie Chalmersa, znacznie bardziej prawdopodobne będą przygotowania przeprowadzane w ścisłej tajemnicy. Pytanie, czy Waszyngton postanowi poinformować zawczasu Seul i Tokio. Jeśli tak, to prawdopodobnie zaryzykuje wyciek informacji i silny opór obu państw. Jeśli tego nie zrobi, to zada śmiertelny cios swojej wiarygodności jako sojusznik. Oznaczałoby to bowiem zapewnienie bezpieczeństwa USA kosztem trudnych do oszacowania zniszczeń w Korei Południowej i Japonii - "ratowanie Nowego Jorku za cenę Seulu". - Choć teoretycznie jest możliwe, że Waszyngton rozpocznie wojnę bez zgody Seulu, to skutek polityczny takiej decyzji byłby druzgoczący dla pozycji USA w Azji - stwierdza Chalmers.
Zmasowany atak
Pierwsza faza ataku polegałaby na zmasowanym uderzeniu z powietrza i morza, wspieranym przez skrycie rozmieszczonych w Korei Północnych komandosów. Jego celem byłoby zniszczenie arsenału broni masowego rażenia - atomowego, biologicznego i chemicznego - oraz zabicie jak największej liczby przywódców. W ocenie Chalmersa nie byłoby możliwe zrobienie tego w sposób "chirurgiczny" i ograniczony. Korea Północna szykuje się na taką ewentualność od dekad, więc uderzenie musiałoby być bardzo szeroko zakrojone i trwać długo. W tym czasie reżim niemal na pewno uruchomiłby wielokrotnie trenowane procedury odwetu. Zdaniem Brytyjczyka, Pjongjang mógłby początkowo nie decydować się na użycie broni jądrowej, ponieważ zamknęłoby to drogę do jakichkolwiek negocjacji. W zamian bardziej prawdopodobne byłoby użycie broni konwencjonalnej, biologicznej i chemicznej. Tak czy inaczej, oznaczałoby to "dziesiątki albo setki tysięcy ofiar" w Korei Południowej i Japonii, miliony uciekinierów i zawał jedenastej i trzeciej gospodarki świata. Gdyby jednak reżim zdecydował się na maksymalny odwet przy pomocy broni jądrowej, to liczba ofiar gwałtownie by wzrosła. Jedna przeciętna głowica zrzucona na Seul oznaczałaby nawet sto tysięcy zabitych. Chalmers zaznacza, że odpowiedź przez USA przy pomocy swojej broni jądrowej jest bardzo mało prawdopodobna, bo byłaby "moralnie nie do zaakceptowania". Równocześnie do ataku na Koreę Północną przyłączyłaby się Korea Południowa, chcąc czy nie chcąc. Zgodnie z obecnymi porozumieniami, na wypadek wojny, wojsko południowokoreańskie i tak przechodzi pod ogólne dowodzenie Amerykanów. Nawet gdyby Seul był przeciwny konfliktowi, to po jego rozpętaniu przez USA nie miałby alternatywy i musiałby robić wszystko, aby jak najszybciej rozbić Koreę Północną i ograniczyć zniszczenia w swoim kraju.
Inwazja lądowa
Po pierwszej fazie ataku przyszedłby moment decyzji, co dalej. Waszyngton i Seul mogłyby uznać, że cios w północnokoreański program broni masowego rażenia był wystarczający i zawiesić broń. Oznaczałoby to jednak pozostawienie reżimu Kimów u sterów, a ten szybko począłby odbudowywać swój potencjał. Byłoby to kiepskie i trudne do zaakceptowania osiągnięcie za cenę dziesiątek czy setek tysięcy zabitych cywili, zniszczeń wartych miliardy dolarów i zrujnowania pozycji politycznej USA w regionie. Wobec powyższego, zdaniem Chalmersa, bardzo poważną możliwością jest faza druga, czyli inwazja lądowa na Koreę Północną. Połączone siły Korei Południowej i USA bez większego problemu zgniotłyby siły reżimu, choć oczywiście nie bez tysięcy ofiar po swojej stronie. Korea Północna nie ma natomiast realnej możliwości uderzenia na południe, bo jej siły konwencjonalne są zbyt słabe. Ich jedyną nadzieją jest desperacki opór na swoim terenie i wyrządzenie jak największych strat najeźdźcy, a potem przejście do działań partyzanckich. W obliczu inwazji lądowej, w ocenie Chalmersa do akcji zdecydowanie wkroczyłyby Chiny. Nie chcąc dopuścić wojsk USA pod swoją granicę i pozbawić się możliwości istotnego wpływu na ostateczne rozwiązanie kwestii Korei Północnej, Pekin wysłałby swoje oddziały przez granicę. Zdaniem Brytyjczyka, zajęłyby one strefę buforową o głębokości około stu kilometrów od granicy - oznaczałoby to przejęcie kontroli między innymi nad centrum badań jądrowych w Jongbjon czy poligonem jądrowym. Ponieważ pokonanie w boju wojska Korei Północnej nie byłoby specjalnie trudne, to Korea Południowa i USA szybko stanęłyby w obliczu konieczności okupowania znacznej części kraju. Zdaniem Chalmersa część najbardziej zdeterminowanych i zindoktrynowanych wojskowych prowadziłoby wojnę partyzancką, jednak Waszyngton powinien się ułożyć z tymi skłonnymi do współpracy i jak najszybciej szukać rozwiązania politycznego, którym najpewniej byłaby szybka unifikacja obu Korei. Wszystko przy konieczności zadowolenia Chin i wydania olbrzymich kwot na odbudowę.
Bardzo kosztowna operacja
Zdaniem Brytyjczyka, wynik wojny w sferze politycznej musiałby być taki, żeby ani Chiny, ani USA nie odniosły korzyści strategicznych swoim kosztem. Amerykanie musieliby wycofać się ze zjednoczonej Korei, która znacząco odsunęłaby się od Waszyngtonu. Podobnie Japonia. Pozycja USA w regionie znacząco by się osłabiła. W zamian Waszyngton usunąłby zagrożenie dla swoich obywateli w postaci nieprzewidywalnego reżimu z arsenałem jądrowym. Wojna oznaczałaby trudne do oszacowania straty w Korei Południowej i Japonii. Dziesiątku lub setki tysięcy zabitych cywilów i poważne zniszczenia, które odbiłyby się na całej światowej gospodarce. Oba te państwa pełnią między innymi ważne role w globalnym przemyśle elektronicznym. Nieuniknione byłyby przerwy w dostawach i wzrosty cen wielu produktów, nawet w Europie, a co za tym idzie - w Polsce. Chalmers radzi brytyjskiemu rządowi, aby wywierał presję na Waszyngton w celu skłonienia go do nie próbowania rozwiązania siłowego. Przestrzega, że jeśli USA zdecydują się na atak, to najpewniej poinformują o nim Londyn na godzinę przed nim, prosząc o polityczne wsparcie. Choć Wielka Brytania może być przeciwna wojnie, to kiedy ta zostanie już rozpętana, "nie będzie miała wielkiego wyboru" i będzie musiała wspierać Amerykanów. Podobnie jak inni europejscy sojusznicy USA, w tym Polska.
Autor: mk/adso / Źródło: tvn24.pl