Jaki był ten rok na świecie? Jak wydarzenia z roku 2014 roku wpłyną na rok 2015? Przedstawiamy wybór 10 najważniejszych wydarzeń tego roku autorstwa wydawców działu zagranicznego tvn24.pl Grzegorza Kuczyńskiego i Macieja Tomaszewskiego.
1. UKRAIŃSKA REWOLUCJA
Dlaczego Euromajdan, przez samych Ukraińców nazywany Rewolucją Godności, uważam za najważniejsze wydarzenie na świecie w 2014 roku?
Pierwszy raz od ćwierćwiecza oczy całego świata zwróciły się ku naszej części kontynentu, w nasze bezpośrednie sąsiedztwo. Z tego też powodu Polska, polski interes narodowy, polskie bezpieczeństwo były (i wciąż są) mocno związane z tym, co działo i dzieje się na Ukrainie. Rewolucja Godności, którą z pewnością można zaliczyć do grupy tzw. kolorowych rewolucji, jest z nich najważniejsza. Bo nie tylko zmieniła samą Ukrainę, nie tylko zburzyła geopolityczne status quo w tzw. przestrzeni postsowieckiej, ale dramatycznie wręcz wpłynęła na globalny porządek polityczno-militarno-ekonomiczny (patrz punkty nr 2 i 3).
Wydarzenie 2014 roku, a właściwie cały ciąg wydarzeń, proces mijającego roku, zaczęło się jeszcze w tym poprzednim. I być może jeszcze wtedy by się zakończyło, gdyby nie zaskakująco brutalna reakcja sił bezpieczeństwa. Moim zdaniem, bez zakulisowej gry pewnych politycznych sił i klanów oligarchów Wiktor Janukowycz poradziłby sobie z protestami. Być może kiedyś dowiemy się kto w obozie władzy już wtedy grał na osłabienie, a być może odsunięcie tzw. Familii. A jak to często bywa przy rewolucjach, ci „spiskowcy” w pewnym momencie po prostu stracili kontrolę nad wydarzeniami – i oddolna fala zmiotła ich wraz z całym reżimem.
Wskazałbym dwie takie kluczowe daty, które spowodowały, że pokojowe uliczne protesty proeuropejskiej części mieszkańców Kijowa i większych miast zachodniej Ukrainy zamieniły się w autentyczną społeczną rewolucję. Najpierw noc z 29 na 30 listopada, gdy Berkut zaatakował topniejące z dnia na dzień studenckie miasteczko namiotowe. Efekt? Następnego dnia na ulice wyszło kilkadziesiąt tysięcy wściekłych ludzi. A kolejnego (1 grudnia) w Kijowie demonstrowało już kilkaset tysięcy Ukraińców i doszło do pierwszych prób szturmu na budynki publiczne. Druga kluczowa data to 22 stycznia – reżim przekroczył swój Rubikon, gdy snajperzy zabili czterech demonstrantów (piąta ofiara śmiertelna tego dnia to demonstrant zrzucony z dużej wysokości przez milicjantów).
Symbolem było to, że wśród pierwszych na liście Niebiańskiej Sotni (jak Ukraińcy określają uczestników Majdanu poległych w czasie rewolucji) byli, obok Ukraińców, Ormianin i Białorusin. Dramatyczna zmiana geopolitycznego kursu Ukrainy wstrząsnęła bowiem całym byłym Związkiem Sowieckim. Wiadomo już, że w przeciwieństwie do Pomarańczowej Rewolucji (Ukraina, 2004) czy Rewolucji Róż (Gruzja, 2003), Rewolucja Godności zmienia cały postsowiecki porządek. Już teraz można zaryzykować twierdzenie, że obalenie skorumpowanego prorosyjskiego reżimu i tego następstwa, z aneksją Krymu na czele, to największy wstrząs na wschód od naszych granic od upadku Związku Sowieckiego w 1991 roku.
W skali europejskiej wstrząsem największym od ćwierćwiecza była z kolei aneksja Krymu – po raz pierwszy tak otwarcie i wręcz bezczelnie przeprowadzone zajęcie terytorium innego państwa. Zmiana powojennego porządku nad Morzem Czarnym to otwarcie puszki Pandory – pokazanie, że do zmiany granic wystarczy brutalna siła, a tzw. społeczność międzynarodowa jest bezsilna. Może ona ukarać za taki krok – vide sankcje – ale nie potrafi zapobiec czy też przywrócić status quo ante.
Zresztą sama aneksja Krymu była tak naprawdę sfinalizowaniem długiego procesu, który rozpoczął się zaraz po upadku ZSRR. Moskwa i Rosjanie mogli akceptować fakt włączenia półwyspu w administracyjne granice Ukrainy, gdy zarówno Ukraina jak i Rosja była częściami tego samego Związku Sowieckiego – wbrew konstytucji państwa niezwykle scentralizowanego i totalitarnego. Gdy Ukraina stała się niepodległa, Krym utkwił niczym cierń w sercach większości Rosjan. Nie tylko tych tęskniących za erą sowiecką i nie tylko nacjonalistów.
Więc ukraiński Krym zawsze miał swoją specyfikę. Raz, z powodu licznej rosyjskiej ludności, która nie kryła, że nie uważa Ukrainy za ojczyznę. Dwa, ze względu na militarną obecność Rosji na półwyspie (Flota Czarnomorska). Tak podatny grunt pozwolił za czasów Putina rozwinąć Moskwie działania separatystyczne. Efekty widzieliśmy w marcu – gdyby nie demonstracje Tatarów i postawa pojedynczych oficerów ukraińskich – można by powiedzieć, że cały Krym bez słowa sprzeciwu przeszedł do Rosji.
Jeśli Putin upadek ZSRR nazywał największą katastrofą XX wieku, a osią swoich rządów uczynił odbudowę imperium, to odebranie Krymu Ukrainie musiało być numerem 1 na liście „zbierania ziem ruskich”.
O ile aneksję Krymu uważam bardziej za element polityki wewnętrznej Putina (przynajmniej, jeśli mowa o motywach działania) i krok podporządkowany wzmocnieniu reżimu i budowie nowej wersji imperium, to już podpalanie całej południowej i południowo-wschodniej Ukrainy miało cel ściśle związany z polityką zewnętrzną. Dokładniej osłabienie, a w dłuższej perspektywie nawet obalenie obecnych rządów w Kijowie.
Jeśli jednak Moskwa liczyła na prostą powtórkę krymskiego scenariusza, to się mocno przeliczyła. Z kilku powodów. Po pierwsze, ukraińskie władze stawiły opór (inaczej, niż pod koniec lutego na Krymie). Po drugie, zabrakło przyczółków w postaci wojskowych baz i eksterytorialnych obiektów. Po trzecie, nie było tak mocnego historycznego uzasadnienia po stronie rosyjskiej – co innego Krym, co innego jakaś mityczna Noworosja. Po czwarte, zabrakło prorosyjskiego entuzjazmu ze strony ludności, nawet tam, gdzie Rosjanie lub zrusyfikowani Ukraińcy stanowili większość.
Maksimum, jakie osiągnęli separatyści i agentura GRU/FSB, to obojętność większości mieszkańców Donbasu. I to właśnie tam udało się obalić legalną władzę. Choć nawet nie w całym regionie, a tylko ok. 40 proc. obszaru. Na dodatek tamtejsze „republiki ludowe” nie mają przyszłości. Putin zapewne z chęcią by je przehandlował za rezygnację Kijowa z kursu na Zachód. Tyle że już jest za późno.
Ukraina to klucz do mocarstwowej pozycji Rosji – to fundamentalna zasada geopolityczna obszaru między Bugiem a Pacyfikiem. Celem strategicznym Moskwy jest więc, jeśli nie podbój, to choćby utrzymanie Ukrainy poza zachodnim kręgiem integracji. Najczarniejszy scenariusz to westernizacja ukraińskiego państwa. I nie chodzi tu nawet o formalne członkostwo w NATO czy UE, ale o wewnętrzne przemiany. Pokazanie całemu postsowieckiemu światu, że istnieje alternatywa dla kleptokracji i autorytaryzmu.
G.K.
2. ZIMNA WOJNA 2.0
Jeśli relacje Rosji z szeroko pojętym Zachodem porównać do beczki prochu z lontem, który stawał się coraz krótszy z każdym rokiem rządów Władimira Putina, to iskrą, która go zapaliła, była Ukraina. A dokładniej, reakcja Moskwy na Rewolucję Godności. Przy czym muszę zaznaczyć, że bez Euromajdanu też, wcześniej czy później, doszłoby do nowej zimnej wojny Rosji z Zachodem. Jeśli nie 2014 to 2015 rok, jeśli nie Ukraina to np. Kaukaz. Nieważne, ważne, że konfrontacja była nieunikniona, bo taka jest logika putinowskiej Rosji i prowadzonej przez Kreml polityki. Nie od roku czy dwóch, ale od przeszło dekady. Były oficer KGB i jego otoczenie, w dużej mierze wywodzące się z sowieckich służb specjalnych, od początku nie ukrywało, że rządzi po to, by wziąć odwet za klęskę poniesioną w zimnej wojnie, tej pierwszej.
Putin nie mógł nie wiedzieć, jakie będą konsekwencje aneksji Krymu. Być może liczył, że Zachód zareaguje tak, jak w 2008 roku, po inwazji rosyjskiej na Gruzję. Na pewno liczył na swoich przyjaciół w Unii Europejskiej (zwłaszcza w Berlinie, który dziś dyktuje politykę całej UE), różnice między Europą a Ameryką (afera Snowdena to nie przypadek), a przede wszystkim na wrodzoną zachodnim elitom niechęć do szybkich i twardych decyzji, o opcji militarnej nie wspominając.
Putin przeliczył się. Kolejne tury sankcji, wprowadzane przez UE i USA w ścisłym porozumieniu, okazały się dużo dotkliwsze, niż się spodziewał. W karze wymierzonej Rosji – która z sojusznika „państw zbójeckich” (rogue states) stała się jednym z nich – ważniejsza od wymiaru jest nieuchronność i przede wszystkim konsekwencja w stosowaniu. Jeśli Moskwa liczyła na skrócenie wyroku czy wręcz ułaskawienie, to się przeliczyła. Zaproszenie Putina do Normandii w czerwcu mogło łudzić gospodarza Kremla, podobnie jak zgoda Kijowa na rokowania w dwóch korzystnych – na pierwszy rzut oka – dla Rosji formatach: berlińskim/normandzkim (Niemcy, Francja, Ukraina, Rosja) i mińskim (Ukraina, OBWE, rebelianci, Rosja).
Zdecydowała Angela Merkel i szczyt G-20 w Brisbane. W ostatnich miesiącach tego roku widać było, że twardsze stanowisko Zachodu wpływa też na Kijów, któremu nie spieszy się do zmiany sytuacji powstałej w wyniku rozejmu mińskiego (5 września). Złą informacją dla Putina było też zdecydowane zwycięstwo republikanów na listopadowych wyborach uzupełniających do Kongresu USA. Jednomyślne uchwalenie Ukraine Freedom Support Act można uznać za ostatni i symboliczny gwóźdź do trumny niesławnej polityki resetu.
To jednak nie sankcje zachodnie, częściowa izolacja na międzynarodowych salonach czy ograniczone wsparcie Ukrainy (polityczne, a w dużo mniejszym stopniu ekonomiczne, czy tym bardziej militarne) decydują o tym, że Rosja przegrywa dziś zdecydowanie nową zimną wojnę. Tak, jak ukraińska rewolucja uruchomiła jedynie nieuniknioną konfrontację Moskwy z Zachodem, tak sankcje przyspieszyły erozję i obnażyły dramatyczną słabość putinomiki – modelu gospodarki ukształtowanego za czasów Putina (2000-2014). Modelu opartego na dochodach z eksportu ropy naftowej i gazu. Gdy światowe ceny węglowodorów były wysokie, państwo Putina rozkwitało, co oznacza wyraźne podniesienie stopy życiowej przeciętnego Rosjanina i miliardy dolarów więcej na kontach członków putinokracji. Starczało nawet na wypełnienie skarbonki „na czarną godzinę”, czyli specjalnych rezerw.
Wystarczyło, że ceny ropy zaczęły gwałtownie spadać (a za nimi tanieje sprzedawany przez Rosję gaz – Gazprom związał cenę tego surowca z ceną ropy), a Rosja szybko wpłynęła na morze recesji i kryzysu. Głównym winnym jest sam Putin, który zamiast lata prosperity wykorzystać na dywersyfikację i modernizację gospodarki, utrwalał jedynie model państwa, jaki w czasach poprzedniej zimnej wojny – wtedy odnośnie Związku Sowieckiego - trafnie nazwano „Górną Woltą z rakietami” (Górna Wolta to dawna nazwa afrykańskiego kraju Burkina Faso). Jest też drugie, bardziej współczesne określenie putinowskiej Rosji: „Nigeria ze śniegiem”.
G.K.
3. NATO REAKTYWACJA
Co nadawało sens istnieniu NATO? Śmiertelne zagrożenie ze strony Związku Sowieckiego i jego satelitów. Potem było jeszcze rozszerzenie Sojuszu na wschód, próby szukania nowych celów – czego wyrazem misje w rodzaju ISAF (Afganistan). Ale brakowało wroga przez duże „W”. A z tym wiązało się systematyczne ograniczanie wydatków na obronę. Także sojusz euroatlantycki stawał się coraz słabszy: Europa nie potrzebowała już amerykańskiej tarczy przed Sowietami, a Ameryka zwróciła się ku Azji i skupiła na wojnie z islamskim terroryzmem. Przykładem kryzysu w systemie militarnego bezpieczeństwa Zachodu stał się spór o amerykańską tarczę antyrakietową czy bazy amerykańskie na obszarze nowych członków Sojuszu.
W tym samym czasie NATO wciąż pozostawało głównym przeciwnikiem Rosji, i to nawet w oficjalnych dokumentach. Za czasów Borysa Jelcyna Sojusz przyjął nowych członków w Europie Środkowej i Wschodniej, na dodatek wkraczając w granice dawnego Związku Sowieckiego (Litwa, Łotwa, Estonia). Tego upokorzenia Rosjanie nigdy nie zapomnieli. Za czasów Putin przyszedł czas rewanżu. Najpierw zablokowano dalszą ekspansję NATO na wschód. Na szczycie w Bukareszcie (2008) – na skutek weta Niemiec i Francji – nie przyznano Ukrainie i Gruzji Planu na Rzecz Członkostwa w NATO (Membership Action Plan), a parę miesięcy później Rosja uderzyła na Gruzję. Zachód na dobre zrezygnował z pomysłów rozszerzenia – zwłaszcza, że na Ukrainie 1,5 roku później władzę przejęła prorosyjska ekipa.
Końca dobiegała jednocześnie misja afgańska, a Barack Obama zaczął redukować potencjał głównej siły militarnej Sojuszu – USA. Kryzys tożsamości – to sformułowanie w stosunku do NATO odmieniano na wszelkie sposoby.
Na odsiecz przyszedł nieoczekiwanie... Putin. Nie chodzi nawet o samą Ukrainę, aneksję Krymu i operację wojskową w Donbasie. Gdyby Rosja ograniczyła swe militarne działania do tego regionu, NATO nawet by szczególnie nie reagowało. Problem w tym, że Moskwa zaczęła prężyć muskuły wobec samego Sojuszu i jego członków. Najbardziej drastycznym, obok aktywności jądrowego komponentu, przejawem prowokowania Zachodu stały się loty bombowców, myśliwców i samolotów zwiadowczych. Tuż przy granicy przestrzeni powietrznej państw NATO – głównie na Bałtyku. W tym roku liczba incydentów, gdy samoloty Sojuszu startowały do przechwycenia intruzów w rejonie krajów bałtyckich, pobiła wszelkie rekordy.
Do tego doszły zawoalowane pogróżki pod adresem niektórych członków Sojuszu. Estonia, Łotwa i Litwa poczuły się zagrożone do tego stopnia, że do Tallina poleciał Barack Obama, żeby na miejscu zapewnić Bałtów o pewności gwarancji bezpieczeństwa ze strony całego NATO. Problem w tym, że za mnóstwem deklaracji nie idzie aż tak dużo konkretów. Faktem jest znaczące zwiększenie liczebności amerykańskich i zachodnioeuropejskich żołnierzy oraz sprzętu bojowego na terenie Polski i krajów bałtyckich. Na zasadzie rotacji, w ramach ćwiczeń, ale jednak z zadaniem odstraszania potencjalnego agresora.
Krajom na wschodniej rubieży Sojuszu to jednak nie wystarcza. Głównym punktem sporu stała się kwestia stałych baz NATO w Polsce, Estonii, na Łotwie i Litwie. Nie rozstrzygnął tego definitywnie szczyt Sojuszu w Newport, który odbył się pod znakiem wyzwań płynących ze Wschodu. Siły szybkiego reagowania NATO, „szpica” NATO – to wszystko będzie, lub już powstaje. Trudno uznać, że to wystarczająca odpowiedź na agresywną politykę Rosji i gwarancja uspokajająca nowych członków Sojuszu. Być może nie jest to coś, co przestraszy rosyjskich generałów.
Ważny jest jednak sam impuls, który tchnął życie w obumierający najpotężniejszy blok militarny świata. Są nowe wyzwania, jest znów stary-nowy wróg. Już nikt nie mówi, że NATO nie jest potrzebne. Co więcej, Rosjanie sami uruchomili procesy, które mogą się dla Moskwy zakończyć katastrofą. Rozszerzanie Sojuszu na wschód to chyba największa pretensja, jaką Rosja ma do Zachodu. Takie oskarżenia przewijają się w większości wystąpień rosyjskich polityków. Porzucenie przez Ukrainę statusu państwa pozablokowego i pronatowskie deklaracje Kijowa Moskwa uznaje tylko za potwierdzenie słuszności swych podejrzeń i spiskowej teorii dziejów.
Rosja widzi problemy tam, gdzie ich nie ma. I wciąż o tym mówi, aż naprawdę się pojawiają. Tak było z rzekomym ciągłym zagrożeniem ze strony NATO. Rosja swoją polityką sama sprowokowała tnące wydatki na obronę kraje zachodnie do wysyłania coraz większej liczby wojsk i samolotów na wschód Europy, w pobliże granic Rosji. Atakując Ukrainę i powtarzając, że rewolucja ukraińska to spisek Zachodu, mający na celu wkroczenie Sojuszu na obszar postsowiecki i zbliżenie do Moskwy, Rosja sama popycha Ukraińców do NATO, a w samym Sojuszu osłabia zwolenników rozwiązań przyjętych jeszcze w Bukareszcie w 2008 roku, jeśli chodzi o politykę NATO wobec byłych republik sowieckich.
G.K.
4. POKONAĆ KALIFAT
Gdy w 2011 wybuchała syryjska rewolta przeciwko rządom Baszara el-Asada, Zachód wyczekiwał kolejnej zmiany władzy na Bliskim Wschodzie w ramach tzw. arabskiej wiosny. Ani reżim Asada nie okazał się tak nietrwały jak oczekiwano, ani opozycja tak silna jak sobie wyobrażano. Początkowe pokojowe protesty brutalnie tłumione przez policję i wojsko szybko przekształciły ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa w wojnę domową prowadzoną za pomocą lotnictwa, artylerii i czołgów; wojnę domową z wszelkimi możliwymi do wyobrażenia okrucieństwami.
Zachód, euforycznie nastrojony po zwycięstwach protestów w Egipcie, Tunezji czy Jemenie, a jednocześnie odstręczony chaosem porewolucyjnej Libii, długo trzymał się od konfliktu z daleka, nie mogąc się zdecydować na radykalny krok poparcia antyasadowskiej opozycji. Deklaracje pomocy, rezolucje ONZ czy pełne "głębokiego zaniepokojenia" oświadczenia zachodnich polityków nie mogły w żadnym stopniu pomóc rebeliantom walczącym z przeważającymi siłami Asada. Nawet nieformalne wsparcie zbrojne tzw. umiarkowanych sił antyreżimowych okazało się niewystarczające do przechylenia szali zwycięstwa na stronę rewolucji.
Po dwóch latach walk wydawało się, że świat zapomniał o toczącej się w samym sercu Lewantu wojnie. Kosztujące dziesiątki tysięcy istnień okrucieństwa na kilka tygodni powróciły w centrum zainteresowania Zachodu dopiero w połowie 2013 roku, gdy okazało się, że w Syrii użyto broni chemicznej. Oburzeniu na reżim Asada - powszechnie (z wyjątkiem Rosji czy Chin) uznanego winnym użycia zakazanych środków - nie było końca, ale gdy przyszło do działania, okazało się, że nikt na Zachodzie nie ma ochoty na zdecydowane kroki. Niesławne "czerwone linie" prezydenta USA okazały się łatwo i bezkarnie przekraczalne, a Barack Obama ochoczo przystał na propozycję zawierzenia na słowo Asadowi deklarującemu pozbycie się broni chemicznej.
Pozostawieni w takiej sytuacji samym sobie rebelianci ulegali dalszej radykalizacji. Nie dość, że sprzyjało temu poczucie beznadziei, z którego wygodną ucieczką stał się religijny ekstremizm, to głoszące radykalne hasła islamskie frakcje mogły liczyć na bogatych sponsorów z państw Zatoki Perskiej. W siłę zaczął rosnąć dżihadystyczny, powiązany z Al-Kaidą Front al-Nusra. Drugą radykalną siłą stało się Islamskie Państwo Iraku, przekształcone później w 2013 r. w Islamskie Państwo Iraku i Lewantu (ISIL/ISIS).
Za wzrost siły tej ostatniej, początkowo również powiązanej z Al-Kaidą, organizacji odpowiedzialna była z jednej strony ewakuacja Amerykanów z Iraku pod koniec 2011 roku, a z drugiej strony nieudolne, sekciarskie rządy irackiego premiera Nuriego al-Malikiego. Ten szyicki polityk swoją polityką promującą swoich współwyznawców doprowadził do marginalizacji irackich sunnitów, którzy masowo zaczęli zasilać antyrządowe bojówki, z ISIL na czele.
Gdy na przełomie roku 2013 i 2014 ISIL kierowane przez skłóconego już z Al-Kaidą Abu Bakra al-Bagdadiego rozpoczęło otwarte powstanie przeciwko rządowi w Bagdadzie, sytuacja stała się krytyczna - islamiści z łatwością zajęli prowincję Anbar, Mosul na północy i zaczęli stanowić poważne zagrożenie dla irackiej stolicy oraz dla zamieszkujących północ kraju Kurdów. Podbudowane sukcesami w Iraku, ale i w sąsiedniej Syrii ISIL przekształciło się w czerwcu w Państwo Islamskie, a Bagdadi ogłosił się głową kalifatu wzywającego wszystkich muzułmanów do walki z "niewiernymi".
Okrucieństwa islamistów wymierzone w chrześcijan, Kurdów i religijną mniejszość jazydów w końcu zwróciły na Państwo Islamskie uwagę niezbyt zainteresowanego do tej pory Zachodu. We współpracy - nieformalnej i wstydliwej dla obu stron - z Iranem Amerykanie doprowadzili nie tylko do ustąpienia jątrzącego Malikiego, ale także do uruchomienia wojskowej machiny wymierzonej w IS. Gdy w sierpniu ruszyły amerykańskie naloty na irackich islamistów, okazało się dobitnie, że Zachód musi wrócić do Iraku, by nie spłonął cały Bliski Wschód.
Zachód zdecydował się też w końcu na zaangażowanie się bezpośredni w konflikt w Syrii - pod koniec września ruszyły pierwsze naloty na pozycje islamistów w tym kraju. Zwycięski pochód dżihadystów w Iraku udało się wyhamować, ale w żaden sposób nie można powiedzieć, że zahamować, np. dopiero w połowie grudnia Kurdom udało się odbić strategiczny masyw Sindżar. Sytuacja w Syrii okazała się jeszcze trudniejsza i bardziej skomplikowana, bo bombardowanie dżihadystów przyczyniło się do wzmocnienia sił rządowych i ich sukcesów w walce z tzw. umiarkowanymi rebeliantami. Amerykańskie i sojusznicze bomby nie rozwiązały syryjskiego węzła.
Jedynym realnym rozwiązaniem irackiego i syryjskiego klinczu nadal pozostaje zaangażowanie zachodnich sił lądowych, na co jednak ze względów wewnętrznych żadne z zachodnich mocarstw otwarcie się nie zdecyduje. Amerykanom, Niemcom, Brytyjczykom czy Francuzom pozostaje więc wysyłanie do Iraku swoich doradców wojskowych i wspieranie sprzętem syryjskich rebeliantów.
O ile ten pierwszy przypadek może - wobec relatywnej siły Kurdów i rządu w Bagdadzie - przyczynić się do pokonania dżihadystów, o tyle ten drugi może nie przynieść oczekiwanych sukcesów w sytuacji, gdy IS może liczyć nadal na bogatych sponsorów i napływ ochotników, a Asad na wsparcie Rosji i Iranu. Samymi "zrzutami" syryjskiej wojny wygrać się nie da, a o interwencji przeciwko Asadowi (koalicyjne naloty biorą na cel jedynie dżihadystów) na razie nie ma mowy. A bez rozwiązania kwestii syryjskiej spokój w sąsiednim Iraku, a i szerzej na Bliskim Wschodzie, nie ma szans zapanować.
W 2015 roku krwawy licznik ofiar śmiertelnych syryjskiej wojny domowej, który przekroczył już 200 tys., będzie odliczał dalej.
M.T.
5. EBOLA. NIE NASZ PROBLEM?
Niecałe 8 tys. - tyle ofiar śmiertelnych pochłonęła od marca epidemia wirusa ebola. To zdecydowanie mniej niż syryjska wojna domowa, czy inne choroby zbierające wielotysięczne coroczne żniwo (np. malaria), ale to ebola zawładnęła na kilka miesięcy wyobraźnią milionów ludzi na Zachodzie i zachodnich mediów. Strach przed groźnym wirusem - ugruntowany z sukcesem przez kulturę popularną - spowodował, że z zapartym tchem mieszkańcy Zachodu śledzili perypetie kolejnych zakażonych.
Oczywiście tej garstki, którą stanowili obywatele bogatej Północy - Amerykanie czy Hiszpanie. Ofiary śmiertelne wśród mieszkańców Afryki były i nadal są jedynie ponurymi pozycjami w statystykach Światowej Organizacji Zdrowia - 9203 osób zakażonych (2655 z nich zmarło) w Sierra Leone; 7862 zachorowania (3384 ze skutkiem śmiertelnym) w Liberii czy 2630 przypadków wirusa (1654 osób zmarło) w Gwinei.
Pomimo dużych acz ciągle niewystarczających nakładów finansowych nic nie wskazuje na to, by zwycięstwo z epidemią w Afryce miało być szybkie. Na razie Zachodowi udało się od niej odciąć, ale walka z wirusem w jego warunkach macierzystych może kosztować życie kolejnych ludzi, w tym tych, którzy pośpieszyli do walki z wirusem.
M.T.
6. KULAWA KACZKA
2014 rok potwierdził to, co część komentatorów (w tym piszący te słowa) mówiła niemal od początku prezydentury Baracka Obamy: to jeden z najgorszych prezydentów USA ostatniego stulecia. Zarówno na froncie polityki bezpieczeństwa i zagranicznej, jak i w kraju. Od faktycznej porażki Obamacare i nasilenia problemów rasowych po niezdecydowanie w sprawie wojny z Asadem, zlekceważenie zagrożenia ze strony dżihadystów (Państwo Islamskie), błędy w polityce wobec kluczowego sojusznika bliskowschodniego, czyli Egiptu, generalnie osłabienie pozycji na Bliskim Wschodzie oraz nieskuteczność w Europie Wschodniej – owocem resetu m.in. jest bowiem śmiałość, z jaką poczynał sobie w tym roku Putin.
Listopadowe uzupełniające wybory do Kongresu, zakończone klęską demokratów – i to mimo dystansowania się ich kandydatów od prezydenta – przypieczętowały półmetek drugiej kadencji Obamy. Partia rządząca na półmetku kadencji jej przedstawiciela w Białym Domu niemal zawsze traci. Ale skala strat demokratów tym razem porażającą. Oczywiście stracili większość w Senacie – republikanie odebrali im aż dziewięć miejsc i obecnie jest aż 54:46. Grand Old Party zwiększyła też, już i tak bardzo dużą przewagę w Izbie Reprezentantów – odbijając 13 miejsc (obecnie jest 247:188). Do tego republikanie mają niemal dwa razy więcej gubernatorów niż Partia Demokratyczna.
Jeśli do tego dodać, że tym razem w obozie republikańskim wreszcie nie brakuje silnych potencjalnych kandydatów do Białego Domu (być może będzie to Jeb Bush), to perspektywy ich przeciwników nie wyglądają najlepiej. Tym bardziej, że prezydent – zwykle będący wielkim atutem – będzie z każdym miesiącem coraz większym obciążeniem. To akurat podobnie, jak kiedyś w przypadku George'a W. Busha.
Obama bije jednak Busha pod innym względem. Rekordowo wcześnie, bo na dwa lata przed końcem prezydentury, został „kulawą kaczką” (lame duck), jak w amerykańskiej politycznej terminologii określa się przywódcę, który – choć formalnie jeszcze rządzi przez pewien czas – faktycznie nie ma już wiele do powiedzenia, bardziej administruje niż rządzi. Czy rewolucyjny ruch w sprawie Kuby to zmieni? Można to z pewnością traktować za ruch, który ma przywrócić Obamę do wielkiej gry. Ale bez gwarancji sukcesu.
2014 rok pozbawił Obamę ostatnich złudzeń co do kontynuacji resetu w stosunkach z Rosją. Prezydent USA uczynił jednym ze swych priorytetów redukcję arsenałów atomowych i ogólnie zmniejszanie napięć na świecie. Chciał się wycofać z Bliskiego Wschodu i przenieść punkt ciężkości polityki amerykańskiej na region Pacyfiku. Rosyjska polityka zmusiła go jednak do powrotu do Europy, wejścia na drogę polityki sankcji i zwiększania militarnego zaangażowania na Starym Kontynencie. Z kolei wzrost Państwa Islamskiego pokazał, że Amerykanie nie mogą sobie po prostu wyjść z Bliskiego Wschodu. Bo wtedy islamistyczny wróg znajdzie ich w końcu w samej Ameryce.
Szczególnie bolesne dla lewicowej agendy polityki Obamy muszą być poważny problem z Obamacare, ale też ostatnie społeczne wstrząsy na tle rasowym. Po sześciu latach rządów pierwszego czarnoskórego prezydenta w historii USA dochodzi do potężnych zamieszek po śmierci Afroamerykanów w Ferguson i Nowym Jorku. Potem giną policjanci. Okazuje się, że rządy tej administracji nie tylko nie przyczyniły się do likwidacji ekonomiczno-społeczno-ideologicznych przyczyn rasowych napięć, ale wręcz je podsyciły. Choćby pośrednio, przez sam fakt znaczącego zwiększenia oczekiwań Afroamerykanów po tym, jak jeden z nich został prezydentem.
G.K.
7. JEDEN GRACZ, KILKA GIER
Od lat nieco na uboczu, traktowany jak nieprzewidywalny międzynarodowy parias i zaliczony do "osi zła" Iran powrócił w tym roku na pierwsze strony gazet i portali internetowych. Okazało się bowiem, jak wiele w regionie Bliskiego Wschodu zależy od Teheranu i jak sam Teheran pragnie zmian.
Tę chęć uosabia wybrany w 2013 r. na prezydenta Hasan Rowhani, pragmatyczny konserwatysta jakże odmienny w obyciu od twardogłowego poprzednika grożącego cyklicznie podpaleniem całego regionu. Celem prezydentury Rowhaniego (z oczywistym błogosławieństwem wszechmocnego Najwyższego Przywódcy tej teokracji ajatollaha Aliego Chameneiego) jest niewątpliwie normalizacja stosunków z Zachodem, przede wszystkim z USA. Środkiem do tego celu zaś są negocjacje na temat irańskiego programu atomowego, soli w oku mocarstw obawiających się, że grono państw posiadających broń atomową może poszerzyć się o kolejnego gracza.
Choć Iran zapewnia, że jego program atomowy ma charakter wyłącznie cywilny, trudno wierzyć Teheranowi na słowo, a mocarstwa (Grupa 5+1, czyli USA, Rosja, Chiny, Wielka Brytania, Francja oraz Niemcy) domagają się gwarancji, że tak rzeczywiście będzie. Bezpieczniki te mają być owocem prowadzonych od lat negocjacji, które wraz z prezydenturą Rowhaniego nabrały tempa, kończąc się na razie tymczasowym porozumieniem w roku 2013.
Rok 2014 miał być zaś świadkiem porozumienia ostatecznego. Ale nie był - obie strony grają ostro w negocjacyjne karty, do tego dochodzą rozgrywki między mocarstwami, a także wewnętrzna polityka Iranu (Rowhani kontra twardogłowi krytycy otwarcia na świat plus problemy gospodarcze), co razem daje koktajl, który uniemożliwił sukces negocjacyjny w tym roku. Rozmowy przedłużono o kolejne miesiące z nadzieją, że zakończą się one ostatecznym i trwałym porozumieniem.
Kwestia negocjacji atomowych nałożyła się w 2014 roku na problem z Państwem Islamskim. Choć oficjalnie obie strony się od tego odżegnują, w walce przeciwko ekstremistom z tzw. kalifatu Iran stanął ramię w ramię z USA, zadeklarowanym przeciwnikiem od ponad trzech dekad. O formalnej współpracy nie ma mowy, choć Waszyngton sygnały z taką sugestią wysyłał, ale rzeczywistość wygląda tak, że w Iraku islamistów bombardują amerykańskie samoloty, a na ziemi okrążają sponsorowane przez Teheran szyickie milicje lub wspierane przez Irańczyków oddziały Kurdów. Zarówno Iran, jak i USA oraz Irak wydają się z takiej współpracy zadowoleni, czemu nie przeszkadzają nawet retoryczne wycieczki irańskich polityków twierdzących, że Państwo Islamskie jest w rzeczywistości amerykańską marionetką. Pragmatyzm w tym wypadku zwycięża nad retoryką.
Tak jak w przypadku Iraku kluczem do tego kraju jest współpraca z Iranem, tak samo jest w przypadku Syrii. Tu sprawa jednak dla Zachodu się komplikuje. O ile bowiem w Iraku i Zachód, i Teheran mają wspólnego wroga oraz sojuszników, to w Syrii poparcie przez Irańczyków reżimu Baszara el-Asada stawia ich po przeciwnych stronach. Rok 2014 w tej kwestii zmian nie przyniósł, a strategicznie ważny dla Iranu Asad nadal może liczyć na miliardy dolarów płynące z Teheranu, bez których najprawdopodobniej dawno już by padł pod naporem rebelii. Pytanie brzmi jednak, jak długo Asad może liczyć na pomoc pogrążającego się w kryzysie gospodarczym Iranu?
Rok 2014 przyniósł bowiem oprócz poluzowania sankcji nałożonych na Iran w związku z jego nieprzejrzystym programem atomowym, także poważne problemy związane ze zniżkującymi cenami ropy, która jest filarem irańskiej gospodarki. Teheran w tym trendzie spadkowym widzi spisek przede wszystkim Arabii Saudyjskiej, która ma grać na osłabienie swojego największego regionalnego rywala.
Choć oskarżenia takie brzmią paranoicznie, mogą być częściowo prawdziwe - największym koszmarem od lat dla Saudów i ich sprzymierzeńców jest bowiem silny Iran, a Iran o znormalizowanych stosunkach z Zachodem, przede wszystkim z USA, i z własnym programem atomowym, to zagrożenie śmiertelne. W tej kwestii Saudowie mają nieoczywistego sojusznika - Izrael.
Rok 2014 pokazał dobitnie, że Iran jest ważnym graczem przy stole, jednocześnie jednak wynik żadnej z prowadzonych przy nim gier nie został rozstrzygnięty: negocjacje atomowe dalej się toczą, walka z Państwem Islamskim trwa, wojna w Syrii zdaje się nie mieć końca (o ile nie nastąpi jakiś nieoczekiwany zwrot akcji), a ceny ropy nadal spadają. Rok 2015 ma zatem wszelkie szanse również zapisać się w historii Iranu i całego Bliskiego Wschodu, kwestią otwartą pozostaje jednak jak.
M.T.
8. KOLEJNA WOJNA, KOLEJNY ŚLEPY ZAUŁEK
Ariel Szaron umarł w styczniu. Polityk, który jako premier doprowadził do wycofania się Izraela ze Strefy Gazy, nie dożył kolejnego konfliktu między Izraelczykami a Palestyńczykami o ten niewielki kawałek ziemi. Tym razem pretekstem do rozlewu krwi na masową skalę okazało się porwanie w czerwcu na Zachodnim Brzegu trzech żydowskich nastolatków, o co Izrael obwinił Hamas i rozpoczął akcję policyjną, która miała na celu schwytanie winnych. W jej efekcie dziesiątki Palestyńczyków aresztowano, a co najmniej dziesięciu zabito. Spirala nienawiści rozkręciła się, gdy okazało się, że porwani Izraelczycy zostali zabici, a w odwecie żydowscy ekstremiści zamordowali Palestyńczyka. Jednocześnie wzmogła się aktywność ostrzeliwującego Izrael Hamasu, na co Tel Awiw odpowiedział wzmożeniem nalotów na cele w Strefie Gazy.
Trwający 50 dni konflikt okazał się wyniszczający dla Palestyńczyków, których w izraelskich nalotach, a potem w ramach inwazji lądowej zginęło ponad 2,1 tys. Większość palestyńskich ofiar stanowili cywile, w tym ponad 500 dzieci. Cała infrastruktura Strefy Gazy legła w gruzach - 100 tys. budynków zostało zniszczonych bądź uszkodzonych. Po stronie izraelskiej od hamasowskich rakiet zginęło sześciu cywilów, w starciach z Palestyńczykami zaś 66 wojskowych.
Obie strony ogłosiły sukces. Izraelowi udało się zniszczyć lub poważnie zdruzgotać zaplecze Hamasu, a przy tym pokazać, że budowany za ciężkie pieniądze system antyrakietowy mający powstrzymywać palestyńskie pociski zdał egzamin. Hamas chełpił się zaś tym, że Izraelowi kolejny raz nie udało się całkowicie zniszczyć tej antyizraelskiej organizacji, co wzmocni palestyński "ruch oporu". Ogromna cena tego "zwycięstwa" dla Hamasu nie miała znaczenia.
Tegoroczny konflikt pokazał wyraźnie, że w starciu między Izraelem a Palestyńczykami nie może być mowy o zwycięstwach, a obie strony mogą jedynie spierać się o to, kto bardziej przegrał. Tym razem ciężar porażki zdecydowanie spadł na barki Izraelczyków. Militarna potęga i sukces Izraela w tej odsłonie konfliktu nie podlega dyskusji, tak samo jak jego polityczna przegrana w tej wojnie. Doprowadzając do tak wielu ofiar cywilnych w tym konflikcie gabinet "jastrzębi" Benjamina Netanjahu nie tylko pogłębił przepaść między Izraelem a światem arabskim, ale jednocześnie powiększył dystans do siebie dotychczasowych wiernych sojuszników z USA na czele i wzmógł krytykę opinii międzynarodowej.
Twarda palestyńska polityka Netanjahu zaczęła być bowiem postrzegana coraz bardziej jako przyczyna pogłębiających się problemów na Bliskim Wschodzie, a nie sposób na ich rozwiązanie. Tym bardziej, że działania Tel Awiwu tylko zwiększają poparcie dla muzułmańskich radykałów, zamiast ich unicestwiać.
Izraelska prawica nie ułatwia też rozwiązania problemu, forsując projekt ustawy definiującej Izrael jako "państwo ludu żydowskiego". Chociaż zapis tej treści znajduje się już w izraelskiej deklaracji niepodległości z 1948 roku, to Netanjahu i jego zaplecze uważają, że powinien być on zagwarantowany na poziomie konstytucji jako jednoznaczne przesłanie dla wrogów kraju.
Przeciwnicy takiego rozwiązania wskazują, że taki zapis będzie nie tylko niedemokratyczny, pozostawiając poza marginesem nieżydowskich obywateli Izraela, ale też niepraktyczny, skoro może tylko wzmocnić niechęć wobec państwa własnych obywateli i narazić je na międzynarodową krytykę.
Na razie jednak Netanjahu może nie obawiać się krytyki, skoro może liczyć na poparcie społeczne tak ważne w nadchodzących przedterminowych wyborach parlamentarnych, których jest faworytem. Wraz z jego zwycięstwem perspektywa powstania niepodległej Palestyny znów się oddali, nadal podgrzewając atmosferę wszystkich bliskowschodnich konfliktów. Choć kto wie - wszak Ariel Szaron też był niegdyś naczelnym "jastrzębiem" Izraela.
M.T.
9. RAZEM, NIE OSOBNO
Silna różnorodnością – tak można by powiedzieć o Unii Europejskiej. Ta różnorodność może być też podłożem do separatyzmów. Co ciekawe, nawet jeśli takie się pojawiają, i w mijającym roku było o nich głośno, to za cel nie stawiają one sobie wyjścia z UE, a jedynie z państwa członkowskiego Unii. W tym roku najgłośniej było oczywiście o Szkocji. I to właśnie w Zjednoczonym Królestwie omal nie doszło do wydarzenia bez precedensu w powojennej historii Europy i UE – pokojowej i w pełni legalnej secesji części państwa i utworzenia przez nią własnej niepodległej państwowości.
Losy Szkotów ważyły się do ostatnich dni. Ostatecznie zwyciężył jednak zdrowy rozsądek i zimna kalkulacja zysków i strat płynących zarówno z własnej niepodległości, jak i pozostania w Królestwie. Ostatecznie przeciwnicy secesji Szkocji z Wielkiej Brytanii wygrali referendum niepodległościowe 18 września z wynikiem 55,3 procent. Jednak za niepodległością głosowało aż 44,7 proc. Tak silnego głosu Londyn nie mógł zlekceważyć. Po ogłoszeniu wstępnych wyników premier David Cameron zapowiedział przyznanie szerszych kompetencji Szkocji, Walii i Irlandii Północnej.
Szkoci ośmielili inne ruchy separatystyczne na Zachodzie Europy. Przede wszystkim Katalończyków w Hiszpanii. Tutaj jednak sytuacja wyglądała zupełnie inaczej niż na Wyspach. Madryt nie chciał słyszeć o jakimkolwiek referendum i wobec weta władz centralnych na gruncie prawa nie było w ogóle takiej możliwości. Ostatecznie głosowanie odbyło się 9 listopada i oczywiście miażdżąco wygrali zwolennicy niepodległości, ale praktycznego znaczenia referendum nie miało.
W obu przypadkach, zarówno Szkocji jak i Katalonii, istotnym czynnikiem było stanowisko dwóch głównych zachodnich struktur ponadnarodowych, w skład których wchodzą Wielka Brytania i Hiszpania. Zarówno UE jak i NATO ostrzegały separatystów, że oderwanie się i utworzenie własnych państw będzie równoznaczne z wyjściem poza Unię i Sojusz.
Tego główne siły w obozie separatystów nie chciałyby. W przeciwieństwie do eurosceptyków, których nie brakuje w większości krajów członkowskich UE. Majowe wybory do Parlamentu Europejskiego przyniosły wzmocnienie reprezentacji, ale generalnie można chyba jednak odwołać alarm. Wyniki były bowiem jednak sporo poniżej wcześniejszych oczekiwań, a poza tym, eurosceptycy w PE są mocno podzieleni.
Rok 2014 przyniósł jednak wzmocnienie Europy i UE jako wspólnoty. Kryzys ekonomiczny, zwłaszcza w strefie euro, wcześniej przyczyniał się do wzmocnienia ruchów i tendencji odśrodkowych. Pojawienie się nowych zagrożeń, po raz pierwszy od zakończenia zimnej wojny o charakterze tak jednoznacznie militarnym, na dodatek na taką skalę, przekonało większość elit i chyba także opinii społecznej, że Unia Europejska to – modyfikując pewne znane powiedzenie Winstona Churchilla – najgorsza forma funkcjonowania Starego Kontynentu z wyjątkiem wszystkich innych form.
G.K.
10. APETYT NIE MIJA, SĄ PROBLEMY Z TRAWIENIEM
Spór z Japonią, Koreą Południową, Wietnamem czy Filipinami. Po dekadach relatywnego bezruchu chińska polityka zagraniczna zaczyna być coraz bardziej asertywna. Rok 2014 przyniósł kolejną odsłonę zmagań o dominację u wschodnich wybrzeży Azji między Pekinem a sąsiadami, a pośrednio także ze Stanami Zjednoczonymi.
Chiny roszczą sobie prawa do prawie całego Morza Południowochińskiego, na którym granice wód terytorialnych mają też wyznaczone Tajwan, Wietnam, Filipiny, Malezja oraz sułtanat Brunei. Pekin sąsiadów próbuje jednak postawić przed faktami dokonanymi i od kilku lat buduje system obrony mający zapewnić mu kontrolę nad tym obszarem. Są to więc np. małe posterunki wojskowe na rafach i płyciznach, które w symboliczny sposób mają zaświadczać o przynależności wód. Są to też bardziej wyrafinowane systemy, jak planowana sieć satelitów i radarów, która ma być gotowa do 2020 r.
Przede wszystkim to jednak "wycieczki" chińskich okrętów są namacalnym dowodem na powolną ekspansję Pekinu na morza. W tym roku szczególnie gorąco zrobiło się w stosunkach z Wietnamem, gdy w maju Chiny rozpoczęły wiercenia w rejonie spornych Wysp Paracelskich. Obie strony oskarżały się o naruszanie prawa, a nastroje antychińskie w Wietnamie osiągnęły tak wysoką temperaturę, że doprowadziły do zamieszek wymierzonych w mieszkających w tym kraju Chińczyków.
Niespokojnie było także wokół wysp Senkaku/Diaoyu, o które Pekin kłóci się z Tokio. Niebezpieczeństwo konfrontacji wzrosło po tym, jak w listopadzie 2013 roku Pekin ogłosił utworzenie Strefy Identyfikacji Obrony Powietrznej Morza Wschodniochińskiego w rejonie spornych wysp. Japonia, a także USA i Korea Południowa potępiły to jako prowokacyjny akt, a w ciągu tego roku doszło do kilku groźnych incydentów powietrznych z udziałem chińskich i japońskich samolotów.
Sytuacja stała się tak napięta, że Chiny i Japonia porozumiały się w sprawie ustanowienia "mechanizmu kryzysowego" mającego zapobiegać eskalacji napięć. To oraz symboliczny uścisk dłoni między prezydentem Chin Xi Jinpingiem i premierem Japonii Shinzo Abe mogą zwiastować kilka miesięcy odprężenia w stosunkach między obu krajami, ale w żadnym wypadku problemu chińskiej ekspansji nie można uznać za rozwiązany. Chiny jako mocarstwo aspirujące do roli równego USA nie zatrzymają się, póki nie zabezpieczą "swojego podwórka".
Temu samemu mają służyć chińskie interesy z Rosją, które przez Kreml przedstawiane jako otwarcie na wschód równoważące straty w relacjach z Zachodem, a są niczym innym jak początkiem powolnego gospodarczego drenażu i podporządkowywania sobie Moskwy przez Pekin. Rosja i Chiny nigdy nie były przyjaciółmi czy sojusznikami, a po fazie konfliktów zbrojnych czy ideologicznych czas na rywalizację gospodarczą między obu krajami, w której Rosja stoi na z góry przegranej pozycji.
Rok 2014 był ważny dla Chin również, jeśli chodzi o politykę wewnętrzną. Gdy w listopadzie 2012 roku, obejmując funkcję szefa Komunistycznej Partii Chin, prezydent Xi Jinping ogłosił, że w walce z korupcją będzie polował na "tygrysy i muchy", niewielu się spodziewało, że te pierwsze będą w ogóle padać z rąk antykorupcyjnych myśliwych. A tymczasem w tym roku aresztowano Zhou Yongkanga.
To bez wątpienia tygrys co się zowie - były szef chińskich służb bezpieczeństwa. W historii Chińskiej Republiki Ludowej nie zdarzyło się jeszcze, by o korupcję oficjalnie podejrzewany był tak wysoki rangą polityk. Sprawa Zhou to z jednej strony dowód, że Xi poważniej niż jego poprzednicy podchodzi do walki z korupcją, co z pewnością polepsza wizerunek prezydenta i partii w oczach społeczeństwa, które w niedługim czasie może zderzyć się z wyhamowującą gospodarką. Z drugiej strony sprawa Zhou pokazuje, że Xi ma rzeczywiście silną pozycję w Pekinie. To z kolei może być zarówno jego atutem, jak i działać na jego zgubę.
Nie wszystko w tym roku poszło jednak dla komunistycznych władz tak pomyślnie. Ponownie dała o sobie znać kwestia muzułmańskich Ujgurów zamieszkujących Sinkiang. Przez dekady dyskryminowani przez rząd centralny zdominowany przez Chińczyków Han, ale stroniący dotychczas od masowych środków terroru Ujgurowie, w 2014 r. dokonali co najmniej kilku ataków nie tylko przeciwko przedstawicielom chińskiej władzy, ale także przeciwko cywilom. Dla Pekinu był to sygnał do dalszego zacieśnienia kontroli nad prowincją i oskarżeń o powiązania Ujgurów z międzynarodowym terroryzmem islamskim.
Jeszcze groźniej dla Pekinu wyglądała sytuacja w Hongkongu, choć tam nie polała się krew. Oto bowiem odbyły się tam najpoważniejsze demonstracje, odkąd w 1997 roku ta była brytyjska kolonia wróciła po 155 latach pod władzę Pekinu. Przez niemal trzy miesiące protestujący, których większość stanowili licealiści, studenci i młodzi pracownicy, domagali się nieingerowania władz centralnych w Pekinie w zaplanowane za trzy lata pierwsze w historii wybory powszechne w Hongkongu. Żądali też dymisji szefa lokalnej chińskiej administracji. Na próżno - Pekin zagrał na przetrzymanie i używając nieznacznej siły doprowadził do końca protestów. Nie oznacza to jednak, że problem Hongkongu został rozwiązany. Z dużym prawdopodobieństwem można przepowiedzieć, że powróci w najbliższych kilkudziesięciu miesiącach.
M.T.
Autor: Grzegorz Kuczyński, Maciej Tomaszewski / Źródło: tvn24.pl