Trzech warszawskich mecenasów i dwójka notariuszy miało wysługiwać się grupie przestępczej, która oskarżona jest o otrucie przynajmniej pięciu osób, by przejmować ich mieszkania i okradać bankowe konta. Ofiary w wyniku otrucia zmarły. Do sądu trafił akt oskarżenia wobec prawników, a założyciele grupy - dwaj bracia - są już sądzeni.
- Członkowie "gangu trucicieli" oskarżeni są o pięć zabójstw i sześć usiłowań zabójstw. Jak mówi prokuratura - tylko tyle udało się udowodnić. Proces członków tej grupy zbliża się do końca, a jej założycielom grozi dożywocie.
- W przejmowaniu mieszkań "gangowi trucicieli" mieli pomagać mecenasi i notariusze - ich proces jeszcze nie ruszył, ale prawnikom stawiane są zarzuty, za które można iść do więzienia nawet na 10 lat.
- Tvn24.pl dotarł do liczącego kilkanaście tomów aktu oskarżenia, w którym drobiazgowo opisano metody działania "gangu trucicieli". Szczegóły są szokujące.
To stołeczni policjanci z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw zdobyli trop, jaki doprowadził do odkrycia grupy, która między 2014 a 2021 rokiem miała dokonać przynajmniej pięciu zabójstw.
- Otruć i zabójstw było najprawdopodobniej ponad dwadzieścia, a może znacznie więcej. Akt oskarżenia obejmuje tylko te przypadki, które byliśmy w stanie udowodnić. Zbrodnie dotyczyły ludzi, którzy dla społeczeństwa są niewidzialni, są na marginesie. Stąd to mogło trwać całymi latami - mówi tvn24.pl jeden ze śledczych, pracujących przy sprawie.
Analfabeta, zawód kotlarz
Zasiadający na ławie oskarżonych zwalisty mężczyzna, blondyn, oczy skrywa za okularami. To 46-letni Roman P., który według aktu oskarżenia miał dowodzić zorganizowaną grupą przestępczą.
Z operacyjnych informacji policji wynika, że jest krewnym znanego przestępcy Arkadiusza Ł., pseudonim "Hoss", który uchodzi za twórcę metody oszustwa "na wnuczka" - w ten sposób okradziono setki osób w Polsce i kilku europejskich krajach. Roman P. ma na utrzymaniu piątkę dzieci, jako swój zawód podaje "kotlarz", a podpisuje się czterema krzyżykami.
Obok niego na ławie oskarżonych siedzi znacznie niższy, krępej budowy ciała, mężczyzna o kruczoczarnych włosach. To 41-letni Krzysztof P., brat Romana. Bez zawodu, bezrobotny, potrafi się podpisać własnym imieniem i nazwiskiem, ma dwójkę dzieci na utrzymaniu.
Na ławie oskarżonych wyróżnia się ubrany w modną marynarkę 44-letni Tomasz G. W protokołach przesłuchań legitymuje się wyższym wykształceniem, jest specjalistą w zarządzaniu obiektami turystycznymi oraz właścicielem firmy deweloperskiej i handlu nieruchomościami.
Mieszka z partnerką i dzieckiem na przytulnym podwarszawskim osiedlu willowym. Według aktu oskarżenia działał w ramach zorganizowanej grupy przestępczej, brał udział w licznych oszustwach, dzięki którym przejmował mieszkania ofiar obu braci P.
Listę oskarżonych uzupełnia jeszcze 60-letnia Jolanta D., notariuszka z Sochaczewa, właścicielka kilku nieruchomości i dochodów przekraczających 20 tysięcy złotych miesięcznie. Jako zawodowa prawnik broni się sama.
Według policjantów i prokuratorów jej rola była kluczowa, by grupa przestępcza mogła przejąć jedną z nieruchomości. W skrócie - wystawiła akt notarialny pod dyktando przestępców.
Pod koniec ubiegłego roku prokurator Piotr Woźniak oskarżył ją, dwóch braci, sprzedającego nieruchomości Tomasza G. oraz jeszcze dwóch członków grupy, z których jeden zmarł. Bracia są oskarżeni o pięć morderstw, sześć usiłowań oraz o oszustwa w ramach założonej przez siebie zorganizowanej grupy przestępczej; notariuszka Jolanta D. o przekroczenie uprawnień i poświadczenie nieprawdy, a Tomasz G. o liczne oszustwa w ramach zorganizowanej grupy.
Media nazwały szajkę "gangiem trucicieli". Proces w Sądzie Okręgowym Warszawa Praga zbliża się już do finału.
Do tego samego sądu w ostatnich dniach sierpnia prokurator z Prokuratury Okręgowej dla Warszawy Pragi skierował akt oskarżenia wobec trzech mecenasów i dwóch kolejnych notariuszy. W tym postępowaniu oskarżony jest również były duchowny, od którego śledztwo się zaczęło.
Mężczyzna poszukujący broni
Pierwszy strzęp informacji o działalności grupy zdobyli operacyjni funkcjonariusze z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym Komendy Stołecznej Policji pod koniec 2020 roku. Nie zlekceważyli sygnału, to ich ciężka praca pozwoliła posadzić całą grupę na ławie oskarżonych.
Jak wynika z lektury akt procesu, na którą dziennikarz tvn24.pl uzyskał zgodę sądu, pierwotnie "kryminalni" zdobyli informację, że ktoś w Warszawie próbuje kupić pistolet do obrony przed członkami grupy przestępczej, w której działa.
Idąc tym tropem, wkrótce policjanci trafili do kobiety pracującej w jednym z działających w stolicy urzędów. Jej relacja brzmiała szokująco. Przyznała, że zna mężczyznę poszukującego broni - to były ksiądz z jej rodzinnej miejscowości. Ich relacja odnowiła się przypadkiem po latach, gdy były duchowny zaczął odwiedzać urząd, w którym pracowała.
Przedstawiał się tutaj jako adwokat, "choć mecenasem nie był, a tylko go udawał" - jak później stwierdziła urzędniczka.
Były ksiądz, zawodowy oszust
Były duchowny Robert S. nabrał zaufania do urzędniczki i zaproponował transakcję: pomoże jej w zdobyciu pracy w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i załatwi kredyt w zamian za pomoc w zdobyciu broni.
"Mówił, że już za dużo wie o grupie, w której działa, i boi się, że wkrótce zostanie zabity. Równie bardzo boi się policji i prokuratury, które biorą aktywny udział w procederze, kryjąc bandytów" - wyjaśniała policjantom urzędniczka.
Operacyjni tak wtedy opisali sposób działania grupy:
zajmuje się pozyskiwaniem nieruchomości od samotnych osób, uzależnionych od alkoholu, które następnie są pozbawiane życia.
Kobieta twierdziła, że ofiary są zabijane skażonym alkoholem. Na dowód prawdziwości swoich słów przekazała funkcjonariuszom butelkę zawierającą taki alkohol, którą jako próbkę dostała od Roberta S.
Najpierw policjanci sprawdzili, że mężczyzna ma bogatą kartotekę kryminalną. Miał kilka spraw karnych prowadzonych przez prokuratury na terenie całego kraju, w których był podejrzewany o oszustwa.
Relacja urzędniczki brzmiała jednak tak nieprawdopodobnie, że policjanci ściągnęli nawet zapisy z monitoringu urzędu, w którym pracuje. Nagranie potwierdziło, że spotkała się rzeczywiście z Robertem S., a kamery uchwyciły również moment, w którym przekazywał jej butelkę po wodzie mineralnej.
Grupa "Poison"
Zamówiona potem przez śledczych ekspertyza wykazała, że w środku butelki dostarczonej przez Roberta S. znajduje się izopropanol. To alkohol stosowany m.in. jako rozpuszczalnik albo płyn do odkażania dostępny w aptece. Najważniejsze: nie wolno go pić.
Doustna dawka śmiertelna izopropanolu dla osób dorosłych to 200 ml (…) śmiertelne stężenie 1,5 promilaopisał biegły sądowy
Biegły wypunktował efekty spożycia takiego alkoholu: "kliniczne objawy zatrucia występują w 60 minut od spożycia, wśród objawów są dłuższe nudności, bóle brzucha, wymioty, zapalenie błony śluzowej żołądka, także atakuje układ nerwowy, wywołując m.in. śpiączkę, ostatecznie powodując śmiertelny bezdech".
Po tych informacjach od biegłych policjanci zawiązują specjalną grupę, której nadają kryptonim "Poison" (ang. trucizna). Zdobyte przez nich materiały trafiają odtąd na biurko prokuratora Piotra Woźniaka, który ma opinię jednego z najbardziej doświadczonych i zdeterminowanych śledczych w walce z przestępczością zorganizowaną. Dokładnie 3 lutego 2021 roku uruchamia on śledztwo i do jego końca blisko współpracuje z policjantami z Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw.
Ponieważ Piotr Woźniak przeszedł do Prokuratury Krajowej, gdzie kieruje teraz zespołem śledczym badającym kulisy funkcjonowania Funduszu Sprawiedliwości, aktu oskarżenia w opisywanej sprawie broni w sądzie inny prokurator. Z tego samego powodu to inny śledczy wniósł też do sądu akt oskarżenia dotyczący współudziału w tym procederze mecenasów i notariuszy.
Zaufanie i pełnomocnictwo
Miejscami, gdzie obaj bracia P. i pracujący dla nich ludzie szukali ofiar, były parki oraz okolice sklepów z alkoholem. Były duchowny Robert S. wyjawił śledczym, że grupa współpracowała również z pracownikami socjalnymi, którzy wskazywali potencjalne ofiary. Jednak dowodów na potwierdzenie tych słów śledczym nie udało się znaleźć.
Schemat działania grupy, jak wynika z akt śledztwa, polegał na tym, by najpierw znaleźć osoby nadużywające alkoholu, zaprzyjaźnić się z nimi, a potem codziennie dostarczać im alkohol.
Zaprzyjaźniając się, członkowie grupy zdobywali od swoich ofiar notarialnie potwierdzone pełnomocnictwa, by ostatecznie wykorzystać je do sprzedaży mieszkań. Ten model za każdym razem nieco modyfikowali, dostosowując się do sytuacji ofiary. Jak? Oto kilka przykładów.
Miłość i butelki z trucizną
Jedna z ofiar - wypatrzonych w parku Skaryszewskim, który sąsiaduje z niezwykle drogą okolicą Warszawy, Saską Kępą - miała więcej szczęścia niż inne.
- Piłam alkohol na ławce. Krzysiek dosiadł się do mnie, w Skaryszaku, wkrótce zaczął mnie odwiedzać w domu - zeznawała Grażyna Ż.
W sądzie pracownik banku, w którym miała konto, relacjonował, jak Krzysztof P. uzależnił od siebie kobietę: - Wiedzieliśmy, że nasza klientka miała problem z alkoholem. Na początku 2021 roku pojawiła się w oddziale. Opowiadała, że chce sobie ułożyć życie z młodszym mężczyzną, którego pokochała. Dlatego chce szybko wypłacić kilkaset tysięcy, które posiada na koncie, bo wkrótce razem wyjeżdżają z kraju, by zacząć wszystko na nowo - zeznawał świadek, który po konsultacji z kierownictwem banku zaalarmował policję.
Samą wypłatę gotówki pracownicy banku opóźnili o kilka dni - pod pozorem konieczności organizacji konwoju - tak by policja miała czas przygotować zasadzkę.
- Krzysiek wydzwaniał do mnie codziennie, przynosił alkohol w plastikowych butelkach, on mi polewał ten płyn, a sam go nie pił. Byłam po nim wesoła, źle się jednak fizycznie czułam - zeznawała kobieta śledczym.
Gdy kobieta wypłaciła pieniądze - kilkaset tysięcy złotych - policjanci zatrzymali na gorącym uczynku Krzysztofa P.
Wcześniej także dyskretnie przejęli butelkę alkoholu, którą przyniósł swojej ofierze. Ekspertyza potwierdziła, że był to izopropanol. Grażyna Ż. uratowała swoje oszczędności, mieszkanie na Saskiej Kępie, a także życie.
Pięć innych osób nie miało tego szczęścia - umarły, otrute alkoholem, a ich mieszkania zostały sprzedane.
Uniknął śmierci
Śmierci wywinął się również chory na schizofrenię Adam S., który w 2017 roku stracił "jedynie" swoje mieszkanie przy ulicy Czerniakowskiej. O znajomość z nim zadbał oskarżony Tomasz G.
To on - według prokuratury - wykorzystał chorobę Adama S. i w sądzie zdobył zgodę mężczyzny, by zostać jego kuratorem.
Uprawnienia kuratora tak opisuje Kodeks rodzinny i opiekuńczy: "Jeśli pełnoletnia osoba niepełnosprawna potrzebuje wsparcia w prowadzeniu wszelkich spraw, spraw określonego rodzaju albo załatwieniu określonej sprawy, ustanawia się dla niej kuratora. Zakres obowiązków i uprawnień kuratora określa sąd opiekuńczy".
Sąd, w przypadku Adama S., pozwolił, by Tomasz G. reprezentował go we wszystkich sprawach. O tym, co się wydarzyło, wkrótce potem Adam S. tak opowiedział prokuratorowi Woźniakowi:
- Ja ze swojego mieszkania musiałem się wyprowadzić. Przyszedł pan, powiedział, że jest z administracji, powiedział "trzeba się wyprowadzić" - zeznawał. Na zdjęciach okazanych przez prokuratora rozpoznał w "panu z administracji" byłego duchownego i członka grupy Roberta S.
Ostatecznie właściciel firmy handlu nieruchomościami Tomasz G. umieścił Adama S. w domu pomocy w Milanówku.
- Koszty potrącał mi z renty - zeznawał mężczyzna.
Jego mieszkanie w Warszawie Tomasz G. błyskawicznie sprzedał, wykorzystując swoją funkcję kuratora i zaprzyjaźnionych notariuszy.
Dla dwóch mieszkań
Dwa mieszkania - przy ulicy Szczęśliwickiej i Racławickiej - oraz życie straciła w 2017 roku Katarzyna B. Najpierw członkowie grupy zaprzyjaźnili się z nią, obiecując darmowy alkohol i pomoc w sprawach życiowych.
Moment upojenia wykorzystali do zdobycia jej podpisu pod pełnomocnictwem, błyskawicznie potwierdzonym notarialnie. Gdy Tomasz G. dysponował już dokumentem do reprezentowania Katarzyny B., szybko przeprowadził transakcję odkupienia od niej mieszkań. Do końca swojego życia kobieta traktowała mężczyznę jak swojego dobrodzieja, o czym świadczą zachowane SMS-y, które przejęli policjanci.
"Panie Tomku, potrzebuję pieniędzy, nie mam co jeść" - takie SMS-y odkryli policjanci.
"Pieniądze na koncie, proszę je szanować" - odpisał.
Wkrótce potem pisał kolejne: "Pieniądze na koncie, w tym miesiącu wydała pani już 4 tysiące". Albo tak brzmiący: "Teraz jestem za granicą, będę za tydzień. Przesłałem 500".
Prokurator Piotr Woźniak szczegółowo prześledził historię kont Tomasza G. Swoje ustalenia w akcie oskarżenia tak wypunktował: "W wyniku analizy rachunków bankowych Tomasza G. nie ma potwierdzenia, by oskarżony realizował przelewy".
Biegli wycenili mieszkania kobiety na 315 tysięcy i 314 tysięcy złotych. Pięć miesięcy po udzieleniu pełnomocnictw Tomaszowi G. kobieta już nie żyła - według aktu oskarżenia zabita skażonym alkoholem regularnie dostarczanym jej przez braci Romana i Krzysztofa P.
"Ślepło mi w oczach"
Podobną historię opowiedziała śledczym Izabela G., która do 2016 roku mieszkała ze swoim ojcem przy ulicy Międzynarodowej. Z jej relacji wynikało, że ich mieszkanie często odwiedzali obydwaj bracia, przynosząc alkohol w plastikowych butelkach.
- Strasznie śmierdział, przynosił go mały czarny (Krzysztof P. - red.). Po wypiciu bardzo źle się czułam, ślepło mi w oczach, miałam mgłę - zeznawała.
Pod wpływem alkoholu jej ojciec wystawił pełnomocnictwo Tomaszowi G., by ten uregulował sprawy związane z zadłużeniem w spółdzielni.
Policjanci, którzy przyjechali wraz z lekarzem, by stwierdzić zgon mężczyzny, odnotowali, że leżał na łóżku, a obok stały niedopite plastikowe butelki z alkoholem. Nikomu wtedy jednak nie przyszło nawet do głowy, by zbadać zawartość butelek - sprawę szybko umorzono, uznając, że mężczyzna zmarł naturalnie.
Po jego śmierci córka musiała się wyprowadzić z mieszkania, które zostało sprzedane. Podobnie jak działka w atrakcyjnej podwarszawskiej miejscowości - na podstawie tego samego pełnomocnictwa, które wystarczyło do podpisania aktów notarialnych u współpracujących z grupą notariuszy.
- Pojechałam z nimi do banku, dali mi 40 tysięcy złotych na odchodne. Ale jak wracałam z nimi samochodem, to zostałam okradziona - zeznała kobieta. Dziś jest bezdomna.
"Rodzinne nieporozumienia"
Mieszkaniec Saskiej Kępy Michał S. poznał Romana i Krzysztofa P. w 2017 roku. Spędzali czas razem, pijąc dostarczony przez braci alkohol. Ustalili, że razem pojadą do Wielkiej Brytanii szukać pracy.
- Na parkingu w Belgii straciłem przytomność. Gdy ocknąłem się w szpitalu, nie miałem kluczy, dowodu osobistego, wszystko mi zabrali - zeznał policjantom, gdy wrócił do kraju i złożył zawiadomienie na braci.
A złożył je, bo dowiedział się, że sprzedał swoje mieszkanie Tomaszowi G. - Poszedłem do kancelarii notarialnej w Sochaczewie, gdzie rzekomo podpisywałem akt sprzedaży. Pani Jolanta D. nie pozwoliła mi zobaczyć odpisu, zabroniła również tego zrobić swojemu asystentowi - relacjonował.
Policjanci wszczęli śledztwo. Jednak już kilka tygodni później przyszedł do nich list, w którym Michał S. odwoływał swoje zawiadomienie, tłumacząc je "rodzinnymi nieporozumieniami".
Następnie mężczyzna pojawił się także w komendzie przy ul. Grenadierów, w towarzystwie warszawskiego mecenasa Marcina K., by osobiście odwołać swoje zeznania.
Wycofuję swoje wcześniejsze zawiadomienia, bo nie mam czasu na takie dyrdymały. Nikt mnie nie zmuszał do wycofania zeznań, podpisywania oświadczeń. Nie wiem, czemu wcześniej zgłaszałem również, że boję się o swoje życie i zdrowiemówił funkcjonariuszom.
Już wtedy policjanci podejrzewali, że mężczyzna jest zastraszany, a mecenas nie tyle mu pomaga, co go "pilnuje".
W dokumentach zapisali, że Michał S. nie potrafi podać nawet kwoty, za jaką miał sprzedać swoje mieszkanie. Jednak wobec konsekwentnej postawy mężczyzny byli zmuszeni umorzyć postępowania.
Do sprawy wrócił jednak prokurator Piotr Woźniak w 2021 roku. Dowiódł, że podpis Michała S. pod aktem notarialnym sprzedaży mieszkania został podrobiony. Mężczyzna przyznał wówczas także, że został ciężko pobity przez braci oraz był zastraszany przez mecenasa Marcina K.
Zostałem zmuszony biciem do podpisania pełnomocnictw dla tego mecenasa, by pomógł mi wycofać zawiadomienie. Straszyli mnie, że jeżeli cokolwiek zrobię, to oni mnie namierzą, zrobią krzywdęzeznał prokuratorowi.
Dlatego teraz mecenas Marcin K., za współudział w tym oszustwie, wraz ze swoim partnerem z kancelarii adwokatem Maciejem W. również zasiądą na ławie oskarżonych. Podobnie jak kolejny warszawski mecenas Robert B., który miał pomagać grupie w znajdowaniu chętnych do współpracy notariuszy.
Oskarżeni prawnicy
Do praskiego sądu wpłynął wobec prawników akt oskarżenia w ostatnich dniach sierpnia, wkrótce odbędzie się losowanie składu sędziów, którzy poprowadzą proces.
- To mecenasi, którzy specjalizowali się w obsłudze romskich klientów (bracia Roman i Krzysztof P. są Romami - red.). Do nich trafiały również dokumenty przejmowanych mieszkań, wskazywali im, jakich formalności jeszcze trzeba dopełnić, na przykład w spółdzielniach, by skutecznie przejmować mieszkania - mówi nasz rozmówca z Komendy Stołecznej Policji.
W odpowiedzi na pytania tvn24.pl rzecznik praskiej prokuratury Norbert Woliński tak streścił zarzuty stawiane mecenasom w akcie oskarżenia: "Działali wspólnie i w porozumieniu ze sobą oraz z inną osobą, pomagając sprawcom przestępstwa, w celu udaremnienia postępowania przygotowawczego prowadzonego przez policję".
Mecenasi zostali oskarżeni o popełnienie przestępstwa z artykułu 245 Kodeksu karnego oraz 239, które mówią o groźbach bezprawnych wobec stron postępowania oraz utrudnianiu postępowania, za co grozi do pięciu lat więzienia.
Również w tym wątku oskarżony jest inny stołeczny mecenas Robert B. Jemu śledczy zarzucają popełnienie serii przestępstw od przekroczenia uprawnień, przez udział w oszustwie - grozi za to maksymalnie do dziesięciu lat więzienia.
"Przekazał dokument do podpisu ustalonej osobie, która podpisała dokument, podrabiając podpisy, a następnie tak podrobiony dokument przekazał ustalonemu notariuszowi" - to fragment opisu przestępstwa z aktu oskarżenia.
Prawnicy odpowiadają z wolnej stopy - nie są aresztowani.
Nieznana liczba ofiar
W kilku przypadkach rodziny osób, które straciły w ten sposób mieszkania, zawiadamiały prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa. Kilka takich zawiadomień trafiło do Prokuratury Rejonowej dla dzielnicy Praga Południe, kolejne np. do Wołomina i na Mokotów.
Mimo że w zawiadomieniach powtarzał się ten sam krąg osób oraz mechanizm polegający na wykorzystaniu pełnomocnictwa do sprzedaży mieszkania - to żaden prokurator tego nie wyłapał i sprawy były błyskawicznie umarzane. Przełom nastąpił dopiero, gdy policjanci dotarli do urzędniczki, która wskazała im byłego duchownego - Roberta S.
- Robert S. pokazał nam miejsce, w którym ciała innych ofiar miały być wrzucane do Bugu. Poszukiwania jednak niczego nie dały. Ofiar tej grupy było na pewno o wiele więcej, ale udało się udowodnić jedynie pięć zabójstw i sześć usiłowań zabójstw - mówi jeden z prokuratorów pracujących nad sprawą.
Obydwu założycielom grupy - braciom Romanowi i Krzysztofowi P. - grozi kara dożywotniego więzienia. Mecenasom i notariuszom grozi odpowiedzialność karna nawet do dziesięciu lat więzienia.
A czy żyjący prawowici właściciele mieszkań mają szansę na ich odzyskanie? Prokuratorzy starają się teraz unieważnić w postępowaniach cywilnych przed sądami akty notarialne i wpisy do ksiąg wieczystych dotyczące tych nieruchomości.
- W każdym badanym w śledztwie przypadku zainicjowaliśmy takie działania naszych kolegów, którzy specjalizują się w sprawach administracyjnych i cywilnych. Prokuratorzy działają na rzecz pokrzywdzonych bądź ich spadkobierców. Są to jednak postępowania, które trwają dłużej niż karne, i czekamy na ich rozstrzygnięcia - usłyszeliśmy w prokuraturze.
Członkowie "gangu trucicieli" oskarżeni są o pięć zabójstw i sześć usiłowań zabójstw. Jak mówi prokuratura - tylko tyle udało się udowodnić. Proces członków tej grupy zbliża się do końca, a jej założycielom grozi dożywocie.
W przejmowaniu mieszkań "gangowi trucicieli" mieli pomagać mecenasi i notariusze - ich proces jeszcze nie ruszył, ale prawnikom stawiane są zarzuty, za które można iść do więzienia nawet na 10 lat.
Tvn24.pl dotarł do liczącego kilkanaście tomów aktu oskarżenia, w którym drobiazgowo opisano metody działania "gangu trucicieli". Szczegóły są szokujące.
Autorka/Autor: Robert Zieliński / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum TVN24