|

Mundial w obiektywie. 10 zdjęć wydarzeń, które zapisały się w historii futbolu

Ronaldo "Il Fenomeno" podczas finału mistrzostw świata we Francji w 1998 roku
Ronaldo "Il Fenomeno" podczas finału mistrzostw świata we Francji w 1998 roku
Źródło: Getty Images

Była koronacja i zejście ze sceny tak pokonanym, że bardziej się już nie da. Było uderzenie "z byka" i "ręka Boga". Był gol widmo i spektakularny boiskowy rajd. Były drgawki, smutek i rozpacz. Z piłkarskich mistrzostw świata wybraliśmy dziesięć zdjęć wydarzeń, których nie sposób zapomnieć.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Najważniejsza impreza w świecie futbolu to niemal stuletnia historia radości, euforii, smutku i rozpaczy. Historia niejednego przestrzelonego karnego, gradu niesamowitych bramek, legendarnych akcji, spektakularnych porażek, czasem nawet blamaży, kontrowersyjnych zachowań, wreszcie - chwile wielkiej chwały, wznoszenia w górę upragnionego pucharu i przyjmowania biletu do piłkarskiej nieśmiertelności. Jednym słowem - połączenie tego, za co kibice kochają piłkę nożną pod niemal każdą szerokością geograficzną.

Dziś w Katarze mistrzostwa świata w piłce nożnej rozpoczną się po raz 22.

456ddd52-cc26-4a27-b428-ba105585d176-480p
Odliczanie do mundialu w Katarze - wiele ciekawostek i kontrowersji
Źródło: TVN24 / Reuters

92 lat mundialowych zmagań nie da się zmieścić w dziesięciu zdjęciach, ale spróbowaliśmy wybrać te mogące być najlepszą pocztówką wysłaną z aren, które stały się świadkami historii. Obejrzyjmy je.

Byk chwycony za rogi

Trudno nie zacząć od tego momentu i od tej fotografii.

To najsłynniejsza czerwona kartka, najsłynniejszy faul, najsłynniejsze wyrzucenie z boiska i jednocześnie zakończenie kariery przez wielkiego zawodnika. A stawka meczu najwyższa z możliwych.

9 lipca 2006 roku. Stadion Olimpijski w Berlinie. Finał, w którym o tytuł mierzą się Włosi i Francuzi. Już początek meczu zapowiadał, że jego temperatura, wraz ze zbliżającym się ostatnim gwizdkiem turnieju, będzie tylko rosnąć. Zinedine Zidane, ikona francuskiej piłki, mózg zespołu Trójkolorowych, który zapowiedział, że po niemieckim mundialu definitywnie zawiesza buty na kołku, podszedł do rzutu karnego. Charakterystycznie podciął piłkę niczym Antonin Panenka w 1976 roku. Bramka.

To mogła być ostatnia złota karta, jaką Zizou zapisał w swojej bogatej karierze zawodnika.

Jednak los chciał, że ostatnie minuty Francuza na boisku miały kolor nie złoty, a czerwony. Włosi szybko wyrównali na 1:1, a tutaj swoją obecność zaznaczył drugi z dwóch głównych (jak się potem okazało) aktorów tego widowiska - Marco Materazzi. Włoski obrońca wyskoczył najwyżej do dośrodkowania Andrei Pirlo z rzutu rożnego i główką pokonał bramkarza Francuzów Fabiena Bartheza. Po 90 minutach był remis i o losie mistrzostwa świata miała rozstrzygnąć dogrywka.

Do kluczowego momentu doszło w 110. minucie. To właśnie wtedy Zidane i Materazzi, zdobywcy goli w tym meczu, sprawili, że po latach wynik tak ważnego meczu jak finał mistrzostw świata przypominany jest w drugiej kolejności. Po krótkiej wymianie zdań, Zidane przebiegł kilkanaście metrów, wyprzedził Materazziego, odwrócił się w jego kierunku i uderzeniem głową w klatkę piersiową powalił Włocha.

Stadion zamarł.

Grę przerwano, piłkarze i miliony kibiców na całym świcie byli zdezorientowani, nawet sędzia główny tego spotkania, Horacio Elizondo, zdawał się w pierwszej chwili nie wiedzieć, do czego właściwie doszło. Wyrok mógł być tylko jeden. Elizondo pokazał Zidane’owi czerwoną kartkę i na ostatnie minuty meczu Francuzi zostali pozbawieni swojego lidera.

Zidane w drodze do szatni przeszedł obok Pucharu Świata nawet na niego nie zerkając. Potem była seria rzutów karnych, w których triumfowali Włosi.

Pojawiło się mnóstwo spekulacji dotyczących słynnego "uderzenia z byka" w wykonaniu francuskiej megagwiazdy. Do dziś nie ma pewności, co takiego usłyszał Zidane, że skłoniło go do takiego zachowania.

Nekrolog piłkarskiej Brazylii

Gdyby stworzyć symboliczny nekrolog piłkarskiej reprezentacji Brazylii, kraju, w którym futbol to religia, widniałaby na nim data 8 lipca 2014 roku. Miejsce zgonu pacjenta - stadion Mineirao w Belo Horizonte.

To wtedy doszło do najbardziej spektakularnej porażki w historii mundiali. Chociaż wcale nie najwyższej, bo historia piłkarskiego czempionatu zna przegrane jeszcze większych rozmiarów, na czele z rekordowymi dziewięcioma bramkami, jakie w 1954 roku złota wówczas generacja węgierskich piłkarzy wbiła reprezentacji Korei Południowej.

Ale to właśnie pamiętnego lipcowego wieczoru piłkarska reprezentacja Brazylii symbolicznie umarła, przegrywając na własnym terenie w półfinale mistrzostw świata 1:7 z późniejszymi złotymi medalistami, Niemcami. Nigdy w historii w tak zaawansowanej fazie turnieju żadna drużyna nie była w stanie strzelić rywalowi aż tylu goli. "Guardian" pisał po tym meczu, że to było "największe upokorzenie w historii brazylijskiego futbolu".

Rozpędzona maszyna z iście niemiecką precyzją każdą kolejną bramką dziurawiła wielką społeczną bańkę ulepioną z marzeń milionów Brazylijczyków o wzniesieniu Pucharu Świata na ojczystej ziemi. Tego dnia europejski kunszt, dyscyplina i zimna krew wygrały z latynoamerykańską finezją i nadzieją, że błysk geniuszu któregoś z Brazylijczyków odmieni losy spotkania.

Zamiast samby na boisku po oczekiwanym wielkim zwycięstwie był raczej marsz żałobny. Ale i postawa Canarinhos w tym meczu była zupełnie niebrazylijska. Pozbawieni swojej największej gwiazdy Neymara i dowódcy w linii obrony Thiago Silvy piłkarze z Ameryki Południowej wyglądali jak futbolowi nowicjusze na tle szybkich, dynamicznych i piekielnie skutecznych przeciwników.

Symbolem tej bolesnej dla Brazylijczyków chwili było zdjęcie zapłakanego kibica Clovisa Acosty Fernandesa, które obiegło świat niemal tak szybko, jak szybko podczas tego meczu Brazylijczycy tracili kolejne gole.

Clovis Acosta Fernandes stał się symbolem rozpaczy Brazylijczyków po porażce 1:7 z Niemcami w półfinale mistrzostw w 2014 roku
Clovis Acosta Fernandes stał się symbolem rozpaczy Brazylijczyków po porażce 1:7 z Niemcami w półfinale mistrzostw w 2014 roku
Źródło: Getty Images

Ten 59-letni wówczas mężczyzna, ubrany w charakterystyczny kapelusz i koszulkę swojej ukochanej reprezentacji, płakał po każdej kolejnej straconej bramce, a kamera bezlitośnie rejestrowała jego coraz większą rozpacz. Postawa Acosty Fernandesa stała się wizytówką masowego smutku Brazylijczyków po tym meczu.

Najsmutniejszy gol w historii mundialu

Blamaż Brazylii z Niemcami był analizowany przez piłkarskich fachowców na tysiące sposobów. Co poszło nie tak? Gdzie był najsłabszy punkt zespołu? Jak doszło do tak wielkiej katastrofy? Przecież już po 30 minutach, jednej trzeciej podstawowego czasu gry, było 0:5. Przy bramce Andre Schürrle na 0:7 wydawało się, że sam zdobywca gola nie może uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

Jednak Brazylijczycy, naród silnie uduchowiony, wierzyli w zmartwychwstanie. Oczywiście ono nie nastąpiło tuż po tym meczu, rany potrzebowały czasu, by się zagoić. Ale jeszcze tego wieczora Canarinhos zrobili mały, symboliczny krok w kierunku odrodzenia. W 90. minucie brazylijski pomocnik Oscar otrzymał długie podanie, energicznie wbiegł w pole karne Niemców, minął jednego z obrońców i posyłając piłkę do siatki Manuela Neuera, odkupił ułamek brazylijskiej godności.

Ta bramka w żaden sposób nie wpływała na wynik meczu, ale prawdopodobnie przejdzie do historii jako najsmutniejszy gol mistrzostw świata. Twarz piłkarza, który właśnie strzelił gola, była jak kamień. Zero radości. Mina Oscara mówiła więcej niż tysiąc słów.

Oscar strzelił jedyną bramkę dla Brazylijczyków w meczu z Niemcami
Oscar strzelił jedyną bramkę dla Brazylijczyków w meczu z Niemcami
Źródło: Getty Images

"Rękodzieło" Luisa Suareza

W ćwierćfinale mistrzostw świata w RPA w 2010 roku Urugwaj mierzył się z Ghaną. Dla obu zespołów ewentualny awans do półfinału był historyczną szansą. Ghana jako pierwsza reprezentacja z Afryki mogła wejść do najlepszej czwórki turnieju i walczyć o medale. Reprezentacja Urugwaju po wielu latach futbolowej posuchy znów mogła być na ustach całego świata. Bo przecież Urugwaj był wówczas jednym z zaledwie pięciu krajów, którym udało się zdobyć mistrzostwo co najmniej dwukrotnie. Było to jednak w zamierzchłych czasach - w 1930 i w 1950 roku.

Mecz był zacięty. Kończyła się druga połowa dogrywki, na tablicy wyników 1:1, a piłkarze obu drużyn zapewne myślami byli już przy serii rzutów karnych. W 120. minucie ekipa Ghany dostała ostatnią szansę, aby zdobyć zwycięskiego gola i uniknąć serii jedenastek. Zespół z Afryki miał rzut wolny. Doszło do zamieszania pod urugwajską bramką, Ghana uderzała dwukrotnie. Pierwszy strzał został zablokowany, prawidłowo, przez jednego z urugwajskich obrońców. Po chwili poprawka, piłka leci w sam środek bramki bronionej przez Fernando Muslerę. Już tylko wyjątkowe zrządzenie losu mogło powstrzymać piłkarzy z Afryki przed upragnionym awansem do półfinału. Ale na linii bramkowej stał Luis Suarez, napastnik. Próbując bronić strzał, desperacko wybił piłkę ręką.

Decyzja sędziego była oczywista: czerwona kartka dla Suareza i karny dla Ghany.

Asamoah Gyan, lider afrykańskiego zespołu, podszedł do futbolówki. Tym strzałem miał dać swojemu krajowi, ale i całej Afryce, symboliczny bilet do reprezentacyjnej ekstraklasy. Jednak lecąca z ogromnym impetem piłka uderzyła w poprzeczkę. To oznaczało, że jednak o losach awansu zdecyduje nie pojedynczy karny, ale ich seria.

Reprezentanci Ghany dwukrotnie nie wykorzystali jedenastek i w efekcie odpadli z mistrzostw. Droga z piłkarskiego nieba do piekła była dla zespołu z Afryki wyjątkowo krótka.

Luis Suarez został uznany za bohatera swojego zespołu. Klasyczny napastnik okazał się w tej jednej chwili najskuteczniejszym, choć grającym nieprzepisowo, obrońcą. Urugwaj grał dalej. Ostatecznie przegrał walkę o brązowy medal po dwóch zaciętych meczach, najpierw z Holandią, później z Niemcami. Ale wrócił na piłkarskie salony z dalekiej podróży. A rękę, dosłownie, przyłożył do tego Suarez.

Zagranie ręką Luisa Suareza w meczu z Ghaną podczas mundialu w RPA w 2010 roku
Zagranie ręką Luisa Suareza w meczu z Ghaną podczas mundialu w RPA w 2010 roku
Źródło: Getty Images

Tajemnica brakującego napastnika

Masz 21 lat. Jesteś już najlepszym piłkarzem na świecie, za kilkanaście godzin rozegrasz mecz, który przypieczętuje twoje panowanie na piłkarskich boiskach. Potwierdzi, że reprezentacja, której jesteś liderem, jest futbolowym hegemonem. Sprawi, że miliony rodaków będą wiwatować na mistrzowskiej fecie, w której ty będziesz grać pierwsze skrzypce. Co czujesz? Co, jeśli zawiedziesz?

Przed takimi pytaniami stanął 11 lipca 1998 roku Ronaldo Luís Nazário de Lima. Brazylijski chłopak z przedmieść Rio de Janeiro, ostrzyżony "na jeża", z charakterystycznym uśmiechem i jeszcze bardziej charakterystycznym dryblingiem. Po prostu Ronaldo. Z czasem nazywany także "Il Fenomeno" ze względu na boiskowe dokonania.

Jego kariera rozwijała się w zawrotnym tempie. Już jako 17-latek był w drużynie mistrzów świata, ponieważ znalazł się w złotej kadrze Brazylii z mundialu w 1994 roku. Tam jednak był głębokim rezerwowym, a mistrzem został tylko na papierze. Boiskowej chwały miał dostąpić cztery lata później. Na mundialu we Francji miał poprowadzić Canarinhos do obrony mistrzowskiego tytułu. Zdobył cztery gole, dostał nagrodę dla najlepszego zawodnika turnieju, błyszczał. Musiał tylko postawić kropkę nad "i" w meczu finałowym z Francuzami.

Jednak w tym wielkim futbolowym starciu Brazylijczyk był cieniem samego siebie, wyglądał na przygaszonego, osłabionego. W jego grze nie było widać radości, która zdążyła stać się już jego znakiem firmowym. Coś ewidentnie było nie tak.

Co się stało z Ronaldo na kilkanaście godzin przed wybiegnięciem na murawę Stade de France? "To jedna z największych tajemnic naszych czasów. Nie potwór z Loch Ness, nie Stonehenge czy zaginiony ląd Atlantyda. To sprawa brakującego napastnika" - napisał po latach portal telewizji CNN.

Spekulacji od początku było bardzo wiele. Rozwiał je z czasem sam zainteresowany. W rozmowie z magazynem "Four Four Two" opisał, co się wydarzyło w przeddzień najważniejszego starcia w jego dotychczasowej karierze. 

- Postanowiłem odpocząć po obiedzie i ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, było pójście do łóżka - wspominał. Potem, jak wyjaśnił, dostał ataku drgawek i został przewieziony do szpitala. Trener Mario Zagallo początkowo zdecydował, że Ronaldo nie znajdzie się w wyjściowym składzie. W szpitalu badania lekarskie nie wykazały jednak niczego niepokojącego, a lekarz reprezentacji dał zielone światło brazylijskiemu snajperowi do gry. Ronaldo bardzo chciał zagrać od pierwszych minut. Poszedł do Zagallo z wynikami badań.

- Nie miał wyboru i zaakceptował moją decyzję. Potem grałem i być może moja postawa wpłynęła na cały zespół - przyznał "Il Fenomeno", odnosząc się do bolesnej porażki, jakiej doznała wówczas jego drużyna. Francuzi wygrali 3:0 i zdobyli swój pierwszy Puchar Świata, na dodatek na organizowanym u siebie turnieju.

Bohaterem meczu został zdobywca dwóch goli, wspomniany już w tym tekście Zinedine Zidane.

Ronaldo podczas finału mistrzostw świata we Francji w 1998 roku
Ronaldo podczas finału mistrzostw świata we Francji w 1998 roku
Źródło: Getty Images

Ronaldo odrodził się jak feniks z popiołów na kolejnym mundialu w Korei Południowej i Japonii w 2002 roku. Został królem strzelców, a w finale zdobył dwa gole na wagę złota. Może dlatego tak często wracają wspomnienia tajemnicy finału z 1998 roku, bo gdyby wtedy Brazylia wygrała, mogłaby się szczycić zdobyciem trzech tytułów z rzędu. Tego nie dokonał jeszcze nikt.

Przestrzelony American dream

Kiedy myślimy o Włochach w Stanach Zjednoczonych, do głowy w pierwszej kolejności mogą przyjść przedstawiciele tak zwanej Małej Italii, gangsterskiego półświatka rodem z filmów Martina Scorsese. Ale w 1994 roku reprezentanci Półwyspu Apenińskiego mieli szansę stać się na amerykańskiej ziemi Wielką Italią i zdobyć najwyższy futbolowy laur.

Włoscy piłkarze doszli do finału rozgrywanego w USA mundialu, a ich lider, napastnik Roberto Baggio, ze swoim charakterystycznym długim kucykiem, miał w sobie coś z wizerunku włoskiego gangstera - instynkt killera, połączony z wyrachowaniem i zdecydowaniem w kluczowych momentach. W tym najważniejszym momencie jednak zawiódł i to przy wykonywaniu swojej specjalności - rzutu karnego.

Ale nie on jeden zawinił. Sprawców było więcej. Włoski gang okazał się przegrany. Zwyciężyła Brazylia.

Był 17 lipca 1994 roku. Ponad 94-tysięczna publiczność na stadionie Rose Bowl w Pasadenie, blisko Hollywood, oczekiwała kina akcji w wykonaniu Brazylijczyków i Włochów. Z jednej strony geniusz Romario, najlepszego piłkarza tamtych mistrzostw, z drugiej mieszanka spokoju i doświadczenia.

Po 120 minutach gry było 0:0. Doszło więc do serii rzutów karnych. Włosi jednak pudłowali na potęgę. Na pięć wykonywanych jedenastek aż trzy nie znalazły drogi do bramki. Za każdym razem chybili ci, na których liczono najbardziej.

Od spektakularnego przestrzelenia zaczął obrońca Franco Baresi, pomnikowa postać włoskiej piłki, legenda klubu AC Milan. Kolejne rzuty karne skutecznie wykonali Albertini i Evani. W związku z tym, że po stronie Brazylijczyków jeden z zawodników też nie wykorzystał szansy, Włosi byli jeszcze w grze. Do jedenastek podeszli kolejno napastnicy - Daniele Massaro, również zawodnik Milanu, i wspomniany już wcześniej Baggio, który na dobiegającym końca turnieju strzelił pięć goli.

Strzał Massaro leciał w światło bramki, ale zdołał go obronić brazylijski bramkarz Claudio Taffarel. Wszystko było w nogach Baggio. Ten jednak fatalnie przestrzelił.

Czar prysł, Brazylia po 24 latach z powrotem cieszyła się z mistrzostwa świata. Włoski American dream się nie spełnił, Wielkiej Italii nie było. Opuszczona głowa lidera Squadra Azzurra pozostała najbardziej zapamiętanym obrazkiem tamtego finału i całych mistrzostw.

Ręka Boga

Osąd, że to najsłynniejsza bramka strzelona ręką, wydaje się być powszechny. Diego Armando Maradona, piłkarski diament z Argentyny, jednym meczem zapisał się w historii.

22 czerwca 1986 roku, legendarny Estadio Azteca w Meksyku. Była 51. minuta ćwierćfinałowego spotkania Argentyna-Anglia. 25-letni wówczas Maradona rozpoczął akcję przed polem karnym Anglików, odegrał piłkę do partnerów, a jeden z nich dośrodkował wprost na wbiegającego w szesnastkę Diego. Mierzący 166 centymetrów Argentyńczyk wyskoczył w powietrze, ale naprzeciw siebie miał rosłego, 183-centymetrowego bramkarza Petera Shiltona. Obaj piłkarze zderzyli się w powietrzu, a piłka wleciała do bramki.

Już na pierwszy rzut oka, nawet bez dokładnego przybliżenia, dało się zauważyć, że wygranie przez Maradonę pojedynku w powietrzu z wyższym o prawie 20 centymetrów Shiltonem było co najmniej dziwne, jeśli nie niemożliwe.

To jednak nie była epoka VAR, nie wszystko dało się obejrzeć z odtworzenia w najdrobniejszych detalach. Na nic zdały się protesty Anglików. Sędzia uznał bramkę. Tak padł jeden z najbardziej kontrowersyjnych goli wszechczasów, dający Diego trwałe miejsce w historii futbolu. Maradona, odpowiadając w swoim stylu na zarzuty o zagranie piłki ręką, stwierdził wtedy, że była to "ręka Boga". To określenie na trwałe zakorzeniło się w piłkarskim świecie. Dopiero po latach Maradona przyznał, że w tamtej pamiętnej 51. minucie dopuścił się nieprzepisowego zagrania.

Słynna "ręka Boga" Diego Maradony z mundialu w 1986 roku
Słynna "ręka Boga" Diego Maradony z mundialu w 1986 roku
Źródło: Getty Images South America

10 sekund

Druga bramka w tym meczu nie budziła już żadnych kontrowersji, a wyłącznie zachwyt. Diego Maradona cztery minuty po zdobyciu bramki ręką, niejako odkupił swoje winy, strzelając jednego z najpiękniejszych goli w historii. Cała akcja trwała około 10 sekund. Argentyńczyk dostał podanie w środku boiska i w szaleńczym tempie zaczął biec z piłką przy nodze, mijając kolejno Petera Beardsleya, Petera Reida, Terry'ego Butchera (dwukrotnie) i Terry'ego Fenwicka. Na koniec zwodem zmylił jeszcze bramkarza Shiltona i wpakował futbolówkę do pustej bramki.

W 2002 roku ta bramka została wybrana "Golem stulecia" w głosowaniu FIFA w ramach przygotowań do mundialu, który odbywał się w Korei Południowej i Japonii.

Wielkość piłkarza nie zawsze można mierzyć liczbą pucharów w gablocie czy liczbą nagród za indywidualne osiągnięcia. W obu tych kategoriach Diego nie znajdował się w ścisłej czołówce w porównaniu z innymi piłkarskimi idolami. Ale był niemal skrojony do formatu nie tylko wielkiego piłkarza, ale też osobowości będącej w stanie oddziaływać na miliony. Jego krnąbrność, zadziorność, indywidualizm, gen wirtuozerii i nonszalanckość, połączona z życiorysem bogatym w liczne wzloty i upadki, stworzyły zestawienie idealne do wykreowania wielkiej gwiazdy końca XX wieku. Nie tylko tej futbolowej.

Geniusz dryblingu zmarł na atak serca w 2020 roku, w wieku zaledwie 60 lat.

Koronacja króla

W tej historii nie będzie żadnego nieprzewidywanego zwrotu akcji, kontrowersyjnych decyzji czy błędów sędziego. Będzie po prostu on. Pele. A właściwie Edson Arantes do Nascimento, wybitny brazylijski piłkarz grający na pozycji ofensywnego pomocnika lub napastnika. Król futbolu. Z całą swoją maestrią, kunsztem i dorobkiem.

W 1970 roku Pele miał tę łatwość, że grał w być może najwspanialszej reprezentacyjnej drużynie w historii. Obok siebie na boisku miał takich wirtuozów jak Jairzinho, Tostão, Rivelino czy Carlos Alberto. Cała tamta drużyna była ulepiona z wirtuozów w swoim fachu, którzy z gry w piłkę uczynili sztukę. Brazylia 1970 roku odznaczała się finezją, lekkością gry i polotem, a Pele był jej spoiwem, boiskowym przywódcą. Miał wówczas 29 lat, na koncie już dwa tytuły mistrza świata - z 1958 i 1962 roku. Pewnym krokiem maszerował po kolejny.

Ekipa Canarinhos przeszła całe mistrzostwa jak burza. Strzeliła 19 goli w sześciu meczach, tracąc przy tym tylko siedem bramek. Apogeum boiskowej maestrii w wykonaniu Brazylijczyków był finał z Włochami, który wygrali pewnie 4:1. To właśnie Pele w 18. minucie spotkania otworzył wynik strzałem głową. Włoski obrońca Tarcisio Burgnich, który w tamtym meczu miał kryć legendarnego zawodnika z numerem "10" na koszulce, stwierdził później: - Przed meczem powiedziałem sobie, że on jest stworzony z takiej samej gliny, jak my wszyscy. Ale się myliłem.

Tak naprawdę historia poniższego zdjęcia nie dotyczy samego meczu, ale tego, co zdarzyło się po nim. Jeżeli Pele to "król futbolu", to moment, kiedy po ostatnim gwizdku sędziego koledzy z drużyny niosą go na ramionach w chwili wielkiego triumfu, był jego koronacją. Zostały też wręczone królewskie insygnia. Brazylia, wygrywając mundial po raz trzeci, jako pierwsza drużyna w historii, zdobyła na własność wyjątkowe trofeum - Złotą Nike, nazywaną też Pucharem Jules’a Rimeta.

"Koronacja króla". Pele niesiony na ramionach po zdobyciu przez Brazylię mistrzostwa świata w 1970 roku
"Koronacja króla". Pele niesiony na ramionach po zdobyciu przez Brazylię mistrzostwa świata w 1970 roku
Źródło: Getty Images

Gol widmo

Wróćmy jeszcze do kategorii "najbardziej kontrowersyjny gol w historii mistrzostw świata". Wspominana wcześniej "ręka Boga" Diego Maradony ma tu silnego konkurenta. Chodzi o gola, którego na londyńskim Wembley w finale mistrzostw świata w 1966 roku, rozgrywanym między Anglią a Republiką Federalną Niemiec, strzelił Geoff Hurst. Była 101. minuta spotkania. Trwała dogrywka, bo w regulaminowym czasie gry był wynik 2:2.

Angielski napastnik, znajdujący się w polu karnym przeciwnika, otrzymał podanie z prawej strony boiska. Przyjął piłkę, odwrócił się i potężnym strzałem huknął w stronę niemieckiej bramki. Futbolówka odbiła się od poprzeczki i spadła na linię bramkową.

W tym momencie otworzyła się piłkarska puszka Pandory. Zaczęły się pretensje, doszukiwania, analizy. Kluczowe było rozstrzygnięcie, czy piłka całym obwodem przekroczyła linię bramkową, a więc czy trafienie w ogóle powinno zostać uznane.

Ostatecznie sędzia główny, Szwajcar Gottfried Dienst, po konsultacji z sędzią liniowym, pochodzącym z Azerbejdżanu Tofikiem Bachramowem, gola uznał. Anglicy 19 minut później dobili zrezygnowanych rywali, a katem ponownie okazał się Hurst, który tym samym stał się pierwszym, i jak na razie jedynym w historii zawodnikiem, który skompletował hat-tricka w finale piłkarskich mistrzostw świata.

Anglia była w euforii. To był ten jeden jedyny raz, kiedy sięgnęła po najważniejsze trofeum, i to na własnej ziemi. Ale i tak po latach wielki triumf Anglików rozpatrywany jest głównie przez pryzmat gola widmo ze 101. minuty, jak zaczęli go nazywać kibice na Wyspach.

Trudno ocenić, kto w tej historii odgrywał pierwszoplanową rolę. Czy zdobywca bramki, czy główny arbiter, czy właśnie sędzia liniowy. Przewrotnie można powiedzieć, że rywalizację dwóch potęg, Anglii i RFN, rozstrzygnął Azerbejdżan, a więc wówczas jedna z republik Związku Radzieckiego. Pikanterii dodaje fakt, że w półfinale imprezy RFN wyeliminowała wówczas reprezentację ZSRR.

Mitem obrosła też postać samego Tofika Bachramowa. To właśnie azerskiego sędziego liniowego zwolennicy osądu, że gol nie powinien być uznany, upatrują jako głównego winowajcę. To on wskazał, że futbolówka przekroczyła linię bramkową. Nigdy później o postawie Bachramowa w czasie meczu nie mówiło się tak dużo, mimo iż w następnych latach sędziował inne mecze o wielką stawkę, między innymi finał pierwszej edycji Pucharu UEFA w 1972.

Emocje na nowo rozpalił po latach inny były radziecki sędzia, Nikołaj Łatyszew, który stwierdził, że Bachramow załatwił sobie wyjazd na mundial w 1966 roku dzięki dwóm słoikom kawioru, które miał wręczyć komisji decydującej wówczas o wyborze sędziów na mistrzostwa świata. Tajemnicę gola widmo Bachramow zabrał ze sobą do grobu, zmarł w 1993 roku.

Gol widmo Geoffa Hursta z finału mundialu w 1966 roku
Gol widmo Geoffa Hursta z finału mundialu w 1966 roku
Źródło: Getty images

***

Te słynne futbolowe zdjęcia to tylko fragment większej opowieści, którą od niemal wieku piszą piłkarze podczas mistrzostw świata.

Jakich fotografii dostarczy nam mundial w Katarze? Aparaty fotograficzne i telewizyjne kamery już są w gotowości. Podobnie jak miliony kibiców na całym świecie.

Czytaj także: