Posłowie Konfederacji i Wolnościowcy jako jedyni opowiedzieli się przeciwko tzw. ustawie Kamilka, która ma zapobiegać przemocy wobec dzieci. Janusz Korwin-Mikke mówił w Sejmie m.in., że dzieci powinny bać się ojców. A teraz - już po fali krytyki - politycy zasłaniają się twierdzeniem, że nowe przepisy wprowadzą możliwość automatycznego odbierania dzieci rodzicom, choć to nieprawda. Na kogo tym grają?
Podczas dobiegającej powoli końca kadencji Sejmu nie było wiele takich momentów, gdy zgodnie głosują wszystkie ugrupowania. W kuluarach nawet posłowie, nie bez powodu, mówią o takich chwilach "historyczny moment".
Tak zwana ustawa Kamilka - nazwana tak, by upamiętnić tragicznie zmarłego 8-latka z Częstochowy - miała być takim momentem. Chodzi wszak o zapobieganie przemocy wobec dzieci - coś, z czym, wydawać by się mogło, trudno się nie zgodzić i nie mówić jednym głosem.
Ustawa od początku powstawała ponad tradycyjnymi podziałami politycznymi. Do Sejmu trafiła nie jako projekt ministerialny, a poselski. Złożył go wiceminister sprawiedliwości z Suwerennej Polski - Marcin Romanowski. Ale przez kilkanaście miesięcy nad ustawą pracowali z nim prawnicy i społecznicy, którym z władzą niekoniecznie po drodze.
DOŚĆ PRZEMOCY WOBEC DZIECI – JEST GOTOWA USTAWA! Kiedy miałam 14 lat po raz pierwszy usłyszałam o tym, że dzieci są...
Posted by Monika Horna-Cieślak on Thursday, May 18, 2023
Gdy projekt był już gotowy, poparło go kilkadziesiąt organizacji pozarządowych zajmujących się prawami dzieci, m.in. Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę.
I choć marszałek Elżbieta Witek początkowo długo zwlekała z wprowadzeniem projektu pod obrady Sejmu, politycy PiS popierali go na każdym etapie prac. A w komisjach sejmowych, wbrew obawom niektórych społeczników, politycy prawicy nie próbowali usunąć z niego żadnych budzących wątpliwości specjalistów zapisów.
Podczas dyskusji w Sejmie opozycja chwaliła rozwiązania zawarte w przepisach.
I nagle, na finiszu prac sejmowych, okazało się, że moment przyjęcia ustawy Kamilka nie będzie jednak historyczny. Przeciw było 11 posłów Konfederacji oraz Wolnościowców.
Dlaczego? Na żadnym etapie prac nad ustawą w Sejmie nie często zabierali głos w sprawie proponowanych rozwiązań. A jeśli już to robili, zwykle w takim stylu jak Janusz Korwin-Mikke, który w kontekście ustawy mówił o "niszczeniu normalnych stosunków w rodzinie", przekonywał, że dzieci nie należy straszyć pedofilią, bo od tego "co dziesiąte dziecko sobie pomyśli: aha, to ta pedofilia to jest coś fajnego", a także podkreślał, że dziecko powinno "bać się ojca".
Grupa obywateli, która wcześniej zebrała ponad 40 tys. podpisów poparcia dla ustawy, wystosowała list w sprawie tych i podobnych wypowiedzi. Czytamy w nim m.in.: "Podczas prac nad ustawą, z mównicy sejmowej będącej jednym z najważniejszych miejsc w naszym kraju, padały skandaliczne i niedopuszczalne słowa dotyczące zjawiska przemocy wobec dzieci i młodzieży".
Choć społecznicy nie kryli zaskoczenia obrotem spraw, w zasadzie nie powinni być zdziwieni. To nie pierwszy raz, gdy politycy Konfederacji nie wstawili się za krzywdzonymi dziećmi.
Dlaczego niektórzy biją dzieci?
"Sprawienie lania jest wartościowym narzędziem", "im mniejsze dziecko, tym skuteczność bicia większa", "wyjaśnij dziecku, że kochasz je i dlatego chcesz poprawić jego zachowanie". Z książek ukazujących się w Polsce jeszcze zaledwie kilka lat temu, a radzących bić dzieci, można by zbudować całą bibliotekę. Ich autorzy zasłaniali się religią, dobrem dziecka, a nawet tworzyli pokrętne teorie o kanałach komunikacji przez ciało. Bite przez rodziców i nauczycieli dzieci trudno dziś przekonać, że dorośli wcale nie postępowali dobrze.
Na ziemiach polskich zakatowanie dziecka na śmierć pozostawało bezkarne aż do XVI wieku i tzw. rewizji toruńskiej, czyli wymuszonej przez mieszczan zmiany obowiązującego wcześniej XIII-wiecznego prawa chełmińskiego. Jak było? Historyczka Małgorzata Delimata pisała: "Zgodnie z prawem miejskim skarcić dziecko mogła oprócz rodziców także osoba obca. Jeżeli złożyła przysięgę, iż dokonała tego czynu sprowokowana złym zachowaniem nieletniego, nie podlegała karze, nawet jeśli dziecko zostało mocno pobite". Droga do stanu, który znamy dziś, a więc gdy prawa dziecka są respektowane, była naprawdę długa. I wciąż nie jest prosta. Przez lata dzieci bili nie tylko rodzice, ale i nauczyciele. Jeszcze na początku lat 90. prawie 80 procent nauczycieli akceptowało kary cielesne wobec uczniów (oczywiście nie wszyscy je stosowali, ale przyzwolenie było olbrzymie).
Tymczasem w Polsce od 2010 roku obowiązuje wyraźny prawny zakaz stosowania wszelkich kar fizycznych wobec dzieci.
Nie wszyscy przyjmują to do wiadomości, niektórzy zwyczajnie nie zdają sobie z tego sprawy. Jeszcze w 2017 roku blisko 40 proc. Polaków nie wiedziało, że wymierzanie klapsa to łamanie prawa (dane Rzecznika Praw Dziecka).
W tym samym roku ofiarami przemocy domowej w Polsce było aż 13,5 tysiąca dzieci. A pamiętać należy, że policyjne statystyki z pewnością nie są w tej kwestii pełne. Dzieci nie dzwonią na komisariat z prośbą o pomoc. "Nie tylko dlatego, że znaczna część z nich nie potrafi jeszcze mówić albo obsługiwać telefonu, ale przede wszystkim dlatego, że zachowania swoich rodziców, również krzywdzące, uznają za normalne" - zauważała Anna Golus, autorka książki "Dzieciństwo w cieniu rózgi. Historia i oblicza przemocy wobec dzieci".
Przyzwolenie na bicie dzieci w Polsce maleje, ale bardzo wolno. Z badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wynika, że dopiero w 2017 roku liczba osób, które mówiły: "nigdy nie można uderzyć dziecka, nic tego nie usprawiedliwia" przewyższyła - i to ledwie o punkt procentowy - liczbę rodziców, którzy twierdzili: "owszem, nie wolno bić dzieci, ale są sytuacje, kiedy to jest usprawiedliwione".
Pośród tych przekonań świetnie odnajduje się część polityków - w tym działacze Konfederacji oraz Wolnościowcy.
Dziecko to nie przedmiot
13 lipca wieczorem, w czasie trzeciego czytania ustawy Kamilka w Sejmie, głos w jej sprawie zabrało dwóch posłów spośród jedenastu (to sami mężczyźni), którzy później zagłosowali przeciw ustawie.
Dobromir Sośnierz z Wolnościowców, który wcześniej wypowiadał się w podobnym tonie na komisji sejmowej do spraw kodyfikacji, mówił w tamten środowy wieczór: - Część zmian w tej ustawie jest rozsądna, część jest, powiedzmy, dyskusyjna, jak chociażby zmiana nazwy kuratora na reprezentanta dziecka, co jest jakby dalszym umacnianiem się trendu do upaństwawiania opieki nad dzieckiem.
I zastanawiał się, czy dziecko naprawdę musi być reprezentowane przez urzędnika, a nie przez rodzica.
Największe zastrzeżenie? Posłowi nie podobał się zapis, w którym sądy miałyby uwzględniać opinię dzieci w miarę ich rozwoju. - Na pierwszy rzut oka może brzmieć dobrze i szlachetnie, ale tak naprawdę to jest bardzo zły przepis i bardzo zły pomysł, jeśli nad tym się zastanowić i jeśli zna się praktykę - komentował Sośnierz. Jego zdaniem to w praktyce "zrzucanie na dziecko odpowiedzialności za rozstrzyganie sporu między rodzicami".
Nie przekonały go opinie specjalistów, które kilka godzin wcześniej padały na komisji. A którzy tłumaczyli, że dziecko powinno mieć prawo głosu, bo nie jest przedmiotem, tylko człowiekiem. I którzy podnosili, że dziecko musi mieć niezależnego rzecznika swoich praw, bo niejednokrotnie to rodzice są sprawcami przemocy i nie oni reprezentują interes dziecka.
Janusz Korwin-Mikke, reprezentujący tego dnia Konfederację, rozpoczął swoje wystąpienie od odwołania się do słów posłanki Moniki Rosy z Koalicji Obywatelskiej. - Monika Rosa zaczęła od wymienienia nazwisk pięciorga zabitych dzieci. Ja mogę wymienić imiona dziesięciorga dzieci zabitych na drogach, co nie jest powodem, żeby zlikwidować ruch samochodowy - skomentował poseł.
Skąd jego zdaniem biorą się przypadki przemocy w rodzinie? Z tego, że "jest coraz więcej ingerencji państwa w rodzinę".
- W normalnej rodzinie, jak się dziecku powie: "masz dwie godziny ćwiczyć pompki", to syn mówi: "tak jest, tata" i ćwiczy pompki - stwierdził Korwin-Mikke. - Jeżeli przedtem mu w szkole powiedzą, że on ma swoje prawa i może ojca nie słuchać, to on wtedy czuje, że jego prawa są naruszone, i gotowy jest nawet samobójstwo popełnić, bo mu ojciec kazał wbrew jego woli ćwiczyć pompki - podkreślił.
Zdaniem Korwin-Mikkego ci, którzy chcieli ustawy Kamilka "niszczą normalne stosunki w rodzinie".
- Jest stare powiedzenie, że jak chcesz, żeby coś było zrobione, to możesz albo zrobić to samemu albo zapłacić komuś, albo zabronić dziecku to robić - kontynuował JKM. - Jeżeli będziecie dziecku mówili, jak okropną rzeczą jest pedofilia, to co dziesiąte dziecko sobie pomyśli: "aha, to ta pedofilia to jest coś fajnego" - stwierdził.
I wśród krzyków opozycji kontynuował: - Oczywiście, że tak. Tak. Tak rozumują dzieci. Mam ośmioro dzieci i wiem, jak dzieci rozumują - podsumował.
Zmiany ustawowe zdaniem Korwin-Mikkego zakłócają naturalne miejsce dziecka w rodzinie. - Dziecko się kiedyś bało ojca, ale dzięki temu nie trzeba było używać przemocy. Jeżeli się podrywa autorytet ojca, wtedy dziecko się nie boi, a przecież nie może włazić rodzicom na głowę, więc trzeba użyć przemocy, bo nie ma innego sposobu. Nie może być tak, że dzieci robią, co chcą, że na jezdni włażą pod samochody. Nie można tego zrobić. I dlatego nie można naruszać tych zasad - podsumowywał zasadność użycia przemocy.
Dlaczego cytujemy te wypowiedzi tak obszernie? Bo to oficjalne wypowiedzi reprezentantów klubów, jedyne, które padły w czasie dyskusji przed drugim czytaniem ustawy Kamilka. Innych argumentów przeciw Konfederaci i Wolnościowcy w Sejmie tego dnia nie podnosili. A to ważne.
Bo w ustawie Kamilka nie było ani o klapsach, których zakazano kilkanaście lat temu, ani o odbieraniu dzieci z domów, gdzie dzieje się coś złego, a to też od dawna możliwe. Ustawa w swojej istocie jest dużo szersza i ważniejsza. Wprowadza m.in. system analizy przypadków śmierci dzieci, obowiązkowe szkolenia dla sędziów rodzinnych, liczne procedury, które mają chronić dzieci przed przemocą, również ze strony najbliższych. Posłowie Konfederacji i Wolnościowcy zdawali się tych spraw w ogóle nie dostrzegać, a na pewno nie zajmowali się nimi w dyskusjach sejmowych. Korwin-Mikke i Sośnierz mówili o rzeczach, które może i zaciekawią ich wyborców, ale nijak mają się do sedna procedowanych zmian. Niuansowali to, co chcieli, ale nijak nie odnosili się do tego, że ustawa Kamilka ma chronić dzieci również przed przemocą psychiczną, seksualną, zaniedbaniem. Że jej sednem jest, by dzieci nie traciły zdrowia i życia.
To dlaczego właściwie byli przeciw?
Gdy przez kolejne godziny posłów głosujących przeciw ustawie Kamilka spotykała ostra krytyka ze strony m.in. organizacji pozarządowych zajmujących się prawami dziecka, ci niespodziewanie zmienili front. A dokładniej argumenty, dlaczego byli przeciw.
14 lipca Anna Baryłka, rzeczniczka Konfederacji i jedna z niewielu kobiet zajmujących wysoką pozycję w strukturach partii, opublikowała w mediach społecznościowych oświadczenie:
"Mając na uwadze dobro dzieci zwracamy uwagę, iż propozycja nowelizacji kodeksu rodzinnego i opiekuńczego autorstwa posłów Suwerennej Polski nie zmniejszy problemu przemocy wobec dzieci, a za to zwiększy samowolę urzędników i pracowników socjalnych".
"Przyjęta przez Sejm ustawa wprowadza w art. 6 biurokratyczny kwestionariusz, na podstawie którego będzie podejmowana decyzja o odebraniu dziecka. Wprowadza to automatyzm, którego w takich sprawach absolutnie nie powinno być. Odpowiedzialność urzędnika zostaje zmniejszona, bo staje się tylko wykonawcą decyzji wynikającej z formularza" - przekonuje Anna Baryłka i przypomina, że nie wiadomo, jak ten kwestionariusz będzie wyglądał.
"Nie możemy zgodzić się na przyjęcie ‘w ciemno’ (bez znajomości treści) formularza, na podstawie którego potem dzieci mają być odbierane rodzicom" - stwierdziła, jakby zupełnie zapominając, że to standardowa praktyka legislacyjna - najpierw przyjmuje się ustawy, a potem tworzy potrzebne do nich rozporządzenia.
Wcześniej posłowie Konfederacji w ogóle nie składali takich zastrzeżeń. I co ważniejsze - nie są one oparte na faktycznych rozwiązaniach. Bo nikt nie zamierza ustawą takiego kwestionariusza wprowadzać. Kwestionariusz pojawi się, ale wyłącznie po to, by ludzie pracujący z dziećmi w różnych miejscach, w razie podejrzenia, że dzieje się im krzywda, zadawali te same pytania. Tak jak wszyscy lekarze wiedzą, by pytać np. o przyjmowane leki lub o to, czy pacjentka jest w ciąży.
Do słów Baryłki odniósł się wiceminister Romanowski.
"Oświadczenie Konfederacji z przykrością odbieram jako chaotyczną i rozpaczliwą - i jednocześnie nieudolną - próbę szukania wytłumaczenia dla skandalicznej decyzji posłów głosujących przeciwko tzw. ustawie Kamilka, która jest wolna od jakiejkolwiek ideologii, a jej celem jest wzmocnienie systemu ochrony dzieci w służbie najważniejszym wartościom, jakimi są bezpieczeństwo i troska o najmłodszych oraz rodzinę" - napisał wiceminister.
Romanowski nazywa zarzut dotyczący samowoli urzędników zupełnie nietrafionym, bo sytuacja jest zupełnie odwrotna.
Wiceminister zauważa: "To dzisiaj można obawiać się o brak odpowiedzialności i obiektywizmu przy decyzjach podejmowanych przez pracowników socjalnych. Zaproponowany w ustawie kwestionariusz ma na celu właśnie uniknięcie arbitralności urzędnika. Wbrew insynuacjom zawartym w Oświadczeniu, kwestionariusz nie wprowadza też automatyzmu - nie zastępuje decyzji urzędnika, a jedynie jest rozwiązaniem wspomagającym, które każe mu oprzeć się na obiektywnych kryteriach i dokładnie zbadać sytuację dziecka. To nie kwestionariusz jest podstawą decyzji, tylko już obowiązująca ustawa (o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie - red.) i ustawowa przesłanka - zagrożenie dla życia lub zdrowia dziecka".
Romanowski przypominał również, że w czasie prac parlamentarnych posłowie Konfederacji w ogóle nie odnosili się do tego przepisu. Nie wnioskowali o jego usunięcie lub modyfikację.
Do wypowiedzi i działań konfederatów odniosła się też krytycznie grupa społeczników, którzy wcześniej zebrali ponad 40 tys. podpisów poparcia dla ustawy. W ich oświadczeniu czytamy m.in.:
Podczas prac nad ustawą, z mównicy sejmowej będącej jednym z najważniejszych miejsc w naszym kraju, padały skandaliczne i niedopuszczalne słowa dotyczące zjawiska przemocy wobec dzieci i młodzieży. Nie zgadzamy się na jawne opowiadanie się za krzywdzeniem osób najmłodszych. Jesteśmy grupą ludzi nienależącą do żadnych ugrupowań politycznych. Mamy różne poglądy, ale łączy nas jeden cel - zatrzymanie przemocy wobec dzieci. Nie zgadzamy się na taki język debaty. (...) Przypominamy, że stosowanie tzw. symbolicznych kar wobec dzieci przyczynia się m.in.: do obniżenia samooceny, izolacji społecznej, depresji czy uzależnień u osób najmłodszych. W poważniejszych przypadkach krzywdzenia spustoszenia psychiczne są jeszcze bardziej dotkliwe. Niezdrowa relacja autorytatywna, oparta na strachu rujnuje psychikę dziecka. Będziemy powtarzać do skutku: DOŚĆ PRZEMOCY WOBEC DZIECI!
Romanowski swój komentarz kończy zaś: "Zachęcam do głębszej refleksji nad rozwiązaniami chroniącymi najmłodszych, bo odpowiedzialność za Państwo, polskie rodziny i dzieci to mierzenie się z trudnymi sprawami, które wymagają więcej czasu niż trwanie krótkiego filmiku na TikToku".
Badania? Jakie badania?
Komentarz o TikToku odnosi się do ponadprzeciętnej aktywności i popularności Konfederacji w tym medium społecznościowym. To tam prawdziwą gwiazdą jest nieobecny (zapewne jeszcze) w Sejmie lider partii Sławomir Mentzen.
To on ma na koncie wypowiedzi usprawiedliwiające przemoc wobec dzieci.
Wiosną w wywiadzie dla Wirtualnej Polski mówił: "Chciałbym, by normalne było, że rodzic może dać dziecku klapsa. Co do zasady klaps ma dyscyplinować, więc musi być nieprzyjemny. Z badań wynika, że dzieci, które dostają klapsy, mają mniej problemów niż te, które w ogóle nie są karane".
Gdy był dopytywany o wspomniane badania, odparł jednak, że ich nie pamięta - "jest to do sprawdzenia".
Mentzen nigdy nie podał, o jakich badaniach myślał. A fakty przeczą jego twierdzeniom.
W 2016 roku w "Journal of Family Psychology" opublikowano metaanalizę badań prowadzonych przez ostatnie 50 lat na grupie 160 tysięcy dzieci. Elizabeth Gershoff z University of Texas, koordynatorka projektu, mówiła wtedy: "Zaobserwowaliśmy, że klapsy powodują wiele długotrwałych i zupełnie niezamierzonych efektów w rozwoju dziecka, a zupełnie nie wpływają na wzrost posłuszeństwa, choć takiego właśnie efektu oczekują rodzice".
Autorzy przeprowadzili również badanie kontrolne na dorosłych, wobec których stosowano ten rodzaj kary w dzieciństwie. Okazało się, że im częściej dostawali oni klapsy, tym bardziej rosło prawdopodobieństwo, że w przyszłości rozwiną się u nich zachowania aspołeczne oraz doświadczą problemów natury psychicznej.
Mimo to Mentzen miał w swoim portfolio (tzw. 100 ustaw Mentzena, których powstanie zapowiedział w 2019 roku i obiecał ich realizację, jeśli dostanie się do Sejmu) projekt zakładający "możliwość wymierzenia kary cielesnej dziecku", gdyż to "kwestia tradycyjnie zakorzeniona w polskiej kulturze, a zakaz stanowi wyraz konstruktywizmu społecznego uprawianego przez środowiska lewicowe".
Dopytywany o ten projekt przez dziennikarza, odparł: "Co do zasady się z tym zgadzam. Ale od razu wyjaśnijmy, że to nie ja pisałem uzasadnienie. Ba, nie ja pisałem większość projektów ustaw".
Zapytany przez Patryka Słowika o konkretne sytuacje, na przykład bicie dziecka kablem do żelazka, by ustalić, gdzie według Mentzena zaczyna się przemoc, a kończy dyscyplinowanie, polityk przyznał, że "wykraczałoby to poza definicję lekkiej kary cielesnej". "Ale to każdorazowo powinna być decyzja sądu. Ja jedynie chcę, by rodzice mogli dyscyplinować dzieci. A państwo nie powinno w to ingerować" - podsumował Sławomir Mentzen.
Poglądy Mentzenta na ten temat trudno nazwać "wyjętymi z kontekstu" - jak uwielbiają bronić się politycy. W zeszłym roku Sławomir Mentzen wrzucił do mediów społecznościowych zdjęcie z wakacji, na którym stoi z kilkuletnimi córkami. Napisał pod nim, że jest "zwolennikiem przemocy symbolicznej" (tak właśnie w przeszłości nazywał klapsy).
Politycy i "spranie szczeniaka"
Ze swoich słów nie zwykł wycofywać się Janusz Korwin-Mikke, którego Mentzen zastąpił na fotelu prezesa konfederatów. Podobne poglądy głosi już od dziesięcioleci.
Korwin-Mikke napisał w 1991 roku "Vademecum ojca" - książkę, w której udziela porad wychowawczych. Jakie to porady? (cytaty za "Gazetą Wyborczą") :
"Dziecko podlegać powinno normalnej tresurze w myśl wskazań Pawłowa, po to, by zostało wyposażone w niezbędne w przyszłości odruchy. (...) W gruncie rzeczy bardzo dobrą karą jest chłosta. (...) Spranie szczeniaka za ewidentne przestępstwo jest odruchem tak naturalnym, że stosują je nawet zwierzęta";
"Jeśli za jakieś przewinienie wlepi Pan dzieciakowi lekkiego klapsa, a za inne drugiego, to efekt będzie nie tylko mizerny, ale i nad wyraz nieprzyjemny dla delikwenta. Natomiast spranie raz a porządnie zapewni Panu i żonie spokój na pół roku i w sumie dziecko oberwie mniej, niż gdyby co drugi dzień dostawało raz paskiem".
W roku 2014 w udzielonym wywiadzie przyznał, że dawał synom wychowawcze klapsy, ale żałuje, że ich nie bił. "Wzmocniłoby ich charakter, potrafiliby lepiej zachowywać się w sytuacjach kryzysowych" - stwierdził.
W 2020 roku tego typu stwierdzenia próbowała niuansować jego żona Dominika Korwin-Mikke, która powiedziała Wirtualnej Polsce: "Janusz uważa, że klaps to coś normalnego. Dajemy klapsy, ale nie mówimy przecież o biciu. Nie uznajemy bicia i przemocy wobec dzieci".
Właśnie "niuansowanie" jest w tej opowieści kluczowe.
Anna Golus w swojej książce zauważyła, że kłopot z przemocą wobec dzieci zaczyna się właśnie już na poziomie języka.
Bijący swoje dzieci rodzice w trosce o własne sumienie i dobre samopoczucie wmawiają też sobie i innym, że… wcale nie biją (…) Zresztą już same słowa 'klaps' i 'lanie' są eufemizmami zastępującymi wyrazy 'uderzenie' i 'bicie' w celu złagodzenia ich negatywnego wydźwięku.
Dorośli wolą myśleć, że "dyscyplinują, karzą lub karcą".
I widać to w wypowiedziach polityków Konfederacji.
Anna Baryłka mówiła na przykład: - Danie klapsa to nie jest żadna przemoc - jeden rodzic może stosować taką metodę, inny nie. I tu jesteśmy zgodni, że trzeba dać odpór lewicowej propagandzie, która stawia w jednym szeregu rodzica dającego klapsa i oprawcę, który stosuje realną przemoc wobec swoich dzieci.
Krzysztof Bosak (głosował teraz przeciw ustawie Kamilka) od lat przekonywał, że "stosowanie klapsów" i "bicie dzieci" to dwie różne rzeczy, co "jest zrozumiałe dla każdego normalnego człowieka".
Pytany przez Beatę Lubecką 18 lipca w Radiu Zet, czy daje klapsy swoim dzieciom, odparł: - To jest sprawa prywatna, jak ja wychowuję dzieci i nie będę na ten temat dyskutował w mediach.
Bosak podkreślał, że jako Konfederacja "szanują wolność obywateli". A jego zdaniem największym problemem w kwestii przemocy wobec dzieci jest "niewydolność sądownictwa".
Konrad Berkowicz (również przeciwny ustawie Kamilka) raczej nie wypowiadał się w kwestii przemocy publicznie, ale w stenogramie z posiedzeń Sejmu można znaleźć jego reakcję z 8 czerwca 2022 roku na słowa posła Lewicy Krzysztofa Śmiszka, który odnosił się do ustawy o wspieraniu i resocjalizacji nieletnich:
Czy posłowie Konfederacji i Wolnościowcy jeszcze zmienią w sprawie chronienia dzieci zdanie? Ustawa Kamilka jest w tej chwili w Senacie, gdzie nie ma reprezentantów tych klubów. 20 lipca zajmowali się nią senatorowie z komisji rodziny, 25 lipca będzie omawiana w komisji ustawodawczej. Głosowanie senackie w tej sprawie zaplanowano na 26 lipca, tak by 28 lipca ustawa mogła wrócić pod głosowanie w Sejmie i zostać skierowana do podpisu prezydenta.
Do kogo ten przekaz?
W najnowszym sondażu CBOS z 17 lipca dotyczącym preferencji partyjnych Konfederacja zajmuje trzecie miejsce za PiS (29 proc. poparcia) i KO (28 proc.) z 9-procentowym poparciem. To wzrost o punkt procentowy.
Do kogo zatem Konfederacja kieruje swój komunikat o klapsach i przekaz o tym, że państwo nie powinno się wtrącać w sprawy rodziny?
Dr hab. Szymon Ossowski, politolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu: - Politycy Konfederacji kierują ten przekaz do libertynów, którzy uważają, że najważniejszą wartością jest wolność indywidualna jednostki, a państwo powinno wprowadzać jak najmniej ograniczeń nie tylko w kwestiach gospodarczych, ale również osobistych.
Zdaniem Ossowskiego głosowanie Konfederacji było jednak przede wszystkim taktyczne. - W sytuacji, w której PiS poparło tę ustawę w całości, Konfederacja mogła zwrócić się do osób o najbardziej konserwatywnych poglądach, które zakładają pewną świętość i nienaruszalność rodziny, które od zawsze postulują na przykład, że klapsy to nie przemoc. Dzięki temu mogła się pokazać jako partia odrębna, inna, odcinająca się od PiS - komentuje politolog.
Konfederacja często prezentuje się swoim wyborcom jako bardziej radykalna niż PiS, jej liderzy krytykują w Sejmie partię rządzącą i zapewniają, że nie myślą o budowaniu z nią koalicji w przyszłości.
Ossowski równocześnie zwraca uwagę, że w oficjalnym przekazie, m.in. tym z komunikatu rzeczniczki partii, Konfederacja o klapsach i przemocy w zasadzie nie mówi, a skupia się na kwestii "odbierania dzieci". - Konfederacja to partia z politykami o bardzo zróżnicowanym światopoglądzie - przypomina politolog z UAM. - Oczywiście jest tam skrzydło radykalne w tym temacie, poglądy Korwina-Mikkego są znane od dekad. I na pewno jest część wyborców, która jest do niego podobna. Równocześnie jednak na prawicy zdają sobie sprawę, również w PiS, że społeczeństwo się w tej kwestii mocno zmieniło. Takich osób jest coraz mniej. Tłumaczenia konfederatów pokazują, że oni bardziej niż do tych, którzy przyzwalają na klapsy i przemoc, kierowali swój przekaz do tych, którzy po prostu chcą wolności. Wszelkiej, również w kwestii wychowywania dzieci - dodaje.
To grupa wyborców, która dużo mówi o wolności słowa, wolności gospodarczej, wolnościach obywatelskich. Ludzie, którzy nie chcą, by ktokolwiek - a już na pewno nie urzędnicy czy politycy - mówił im, jak powinni żyć.
W tym przypadku daje o sobie znać koncepcja spirali milczenia niemieckiej badaczki Elisabeth Noelle-Neumann, która zakłada, że świadomość posiadania poparcia opinii publicznej sprzyja wyrażaniu na głos zgodnych z nią poglądów (czyli gdyby Polacy byli za biciem dzieci, politycy odważniej wypowiadaliby się na ten temat). A w przypadku przeciwnym - ludzie zachowują milczenie. Następuje spiralny proces wyciszania jednych i wzmacniania innych opinii. Zjawisko ma charakter kuli śnieżnej.
- Proszę zwrócić uwagę, jak niewielu polityków Konfederacji zabrało głos w tej sprawie - zauważa Ossowski. - My nie wiemy, co oni myślą, a oni mogą się łatwo odciąć, gdy zobaczą, że coś się nie opłaca.
I tak trudno znaleźć jakieś publiczne wypowiedzi na temat przemocy wobec dzieci, ustawy Kamilka czy klapsów takich polityków Konfederacji jak Krystian Kamiński, Stanisław Tyszka, Michał Urbaniak czy Krzysztof Tutuj. A jednak wszyscy zagłosowali przeciw ustawie Kamilka.
Prof. dr hab. Dorota Piontek z UAM uważa, że to jednak przede wszystkim kwestia poglądów konkretnych polityków. - Trudno to komuś zrozumieć? Nie dziwię się, bo ludziom zwykle trudno jest zrozumieć stanowisko innych w odniesieniu do spraw obyczajowych - mówi politolożka. - Polacy w dużej mierze są konserwatywni. To społeczeństwo oparte na patriarchalnych wzorcach, również jeśli chodzi o wychowywanie dzieci. To zakłada ściśle określone role mężczyzn, kobiet i dzieci właśnie. W społeczeństwie zachodzą zmiany w tej kwestii, ale nie przeceniałabym tempa tych zmian - podkreśla.
Patriarchatu nie zastępuje jednakowoż matriarchat i żadna partia nie ma tego na sztandarach, za to coraz więcej mówi się o równości małżeńskiej, współdzieleniu obowiązków, prawach kobiet i wreszcie prawach dziecka, które - jak podkreślał Janusz Korczak - jest człowiekiem.
Prof. Piontek zauważa, że w tym zakresie poglądy polityków Konfederacji wpisują się w model wychowywania dziecka, w którym obecny jest karzący ojciec, za to w rodzinie się nie dyskutuje. - To sprzyja kształtowaniu osobowości autorytarnych - zaznacza. - Ktoś, kto sam był tak wychowywany, często powiela taki model patriarchalnych relacji rodzinnych, w których ojciec jest pewnego rodzaju sądem, mającym prawo wymierzać kary, które przez innych mogą być uważane za niewspółmierne - dodaje.
Dr Przemysław Witkowski, specjalista z zakresu ruchów i grup radykalnych z Collegium Civitas, widzi sprawy inaczej. Uważa, że Konfederacja oraz jej politycy w tych kwestiach są spójni ideologicznie. - Najważniejsza jest rodzina, a w rodzinie najważniejszy jest ojciec - syntetyzuje te poglądy. - Rodzina to ta przestrzeń, w której mężczyzna ma pełną władzę. Nie chodzi nawet o to, żeby dzieci bił, ale jego samodzielność w decydowaniu o własnej rodzinie. Dla konfederatów jest ona ważniejsza niż jakiś - ich zdaniem - patologiczny margines, gdzie dzieci są katowane i padają ofiarami przemocy - dodaje.
Jego zdaniem Konfederacja zagłosowała przeciw ustawie Kamilka, ponieważ w świetle jej poglądów to byłby wyłom. - Gdyby teraz się zgodzili na to, żeby państwo ingerowało w sprawy rodziny, na przykład częściej zabierało dzieci rodzicom, to ich zdaniem otwierałoby to drogę również do ingerencji w innych sprawach, które oni uznają za normalne - wyjaśnia Witkowski. I jako przykłady podaje kontrolę nad czasem dzieci, ultrareligijne wychowywanie czy właśnie klapsy, które oni uznają za dopuszczalne.
- A przecież nie po to od lat tłukli przekaz o norweskich służbach społecznych, które odbierały "biednym Polakom", żeby teraz pozwolić na to samo w Polsce - komentuje Witkowski. - Że jakieś dziecko zostanie skatowane? To jest dla nich cena, którą są gotowi ponieść za coś, co sami uznają za wolność. Nie pozwolą, by mężczyzna przestał być w centrum. A ich zdaniem jeden wyłom może spowodować lawinę kolejnych, a na to nie mogą się zgodzić - dodaje.
Jak wynika z danych Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, w 2021 roku służby musiały w trybie interwencyjnym zabrać z rodzin ponad 1,3 tys. dzieci, ponieważ groziło im poważne ryzyko utraty zdrowia lub życia.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl