Pojawiają się znikąd, by jak niektórzy zniknąć po krótkim czasie. Duchy - mówią o nich policjanci. Piotr i Małgorzata uciekali i ukrywali się z powodzeniem trzy lata, ale ona zaszła w ciążę.
Barbara do niedawna wierzyła w swoją intuicję.
- Wiedziałam, komu z oczu dobrze patrzy, a kogo unikać. A przynajmniej łudziłam się, że wiem - mówi.
Przeczucie ją zawiodło, kiedy w B., wsi nad Wisłą w województwie kujawsko-pomorskim, pojawili się obcy.
- On? Robotny chłop. Widać, że mu zależało, czuł się odpowiedzialny za nią. A ona? Nie podobała mi się, jakaś taka dziwna. Chuda jak szkapa. W ciąży, a papierosy paliła. Z taką manierą, jakby ciągle była o coś obrażona - kręci głową jeden z mieszkańców.
Nikt ich nie znał. Przyszli znikąd.
- On, Piotrek*, pytał męża, czy czasem ktoś nie potrzebuje pomocy. Świnie oporządzić, pomóc w pieleniu cebuli. No, takie podstawowe rzeczy - opowiada.
Para zatrzymała się w biurze dawnego PGR-u. Budynek stał nieużywany od lat. Okoliczne dzieciaki, jak się nudziły, to czasem tam łaziły i popalały papierosy.
A teraz nagle pustostan doczekał się lokatorów. Nie mieli bieżącej wody, mieli prąd: ktoś z miejscowych pożyczył Piotrkowi agregat prądotwórczy. Można było ugotować wodę na herbatę i podłączyć telefon do ładowarki.
Barbara tłumaczyła sobie to tak: pewnie narobili gdzieś długów i komornik im wszystko zabrał. Albo - co wydawało jej się bardziej prawdopodobne - Piotrek podżyrował komuś kredyt czy pożyczkę, a ten ktoś nie zamierzał spłacać. Pewne było to, że para była na zakręcie i trzeba było im pomóc.
- Sami o sobie dużo nie chcieli mówić. Tłumaczyli dość oględnie, że życie im się tak potoczyło. Kto by zresztą miał czelność dopytywać, wszyscy kiwali głową ze zrozumieniem - mówi.
Jej wyobrażenie sprzed kilku tygodni nijak się miało do prawdy. Bo prawda była taka, że obcy byli skazańcami od lat ściganymi listami gończymi.
Ona - Małgorzata* - jednym, a Piotr trzema.
Życie równoległe
Joanna jest kutnowską policjantką. Sprawa Piotra i Małgorzaty była dla niej jedną z wielu. Duchów jest przecież mnóstwo. Kryminalni nazywają "duchami" tych, którzy nagle znikają z dotychczasowego życia - zrywają dotychczasowe kontakty, wyprowadzają się z domów. Zazwyczaj mają wyroki do odsiedzenia, długi albo obowiązki płacenia alimentów.
W szafie Joanny są akta kilkunastu podobnych spraw.
- To nie są zwyrodnialcy, którzy stanowią realne zagrożenie dla otoczenia. Najczęściej to ludzie, którzy jeszcze niedawno żyli jak inni. Ale z powodu nagłych kłopotów zdecydowali się wszystko zostawić za sobą i rozpocząć życie renegatów, wiecznych uciekinierów - opowiada.
Piotr i Małgorzata zniknęli w 2017 roku. Joanna opowiada, że jeszcze kilka lat temu żyli w dwóch różnych światach. Małgorzata od lat - na ulicy. Trafiła tam przez alkohol. 41-letnią dziś kobietę można było spotkać w pobliżu kutnowskiego dworca. Tego samego, przy którym - jak śpiewał kiedyś Kazik - "pękały oczy", bo było tak brzydko. Małgorzatą podobno interesowała się jej rodzina, ale - znowu podobno - ona nie chciała przyjąć pomocy.
W tym samym czasie Piotr wiódł całkiem zwyczajne życie - prowadził gospodarstwo pod Kutnem. Miał żonę, dzieci i kilka hektarów do obrobienia. Był po trzydziestce, kiedy z żoną przestało się układać. Zaczął zaglądać do kieliszka. Miarka się przebrała, kiedy policja go zatrzymała pijanego za kierownicą. Żona mu powiedziała, że to koniec.
Piotr wyszedł z domu pod koniec 2016 roku. Trafił na ulicę i poznał Małgorzatę.
- To nie było tak, że ona go ściągała w dół. Małgorzata miała czystą kartotekę. A chwilę po poznaniu Piotra było włamanie - opowiada Joanna.
Para okradła domek letniskowy na rodzinnych ogrodach działkowych. Słabi z nich byli przestępcy. Zanim zdążyli pozbyć się łupów, już wpadli. Potem szybki proces i wyrok: rok pozbawienia wolności.
- Nie stawili się w zakładach karnych. Ze skazanych stali się poszukiwanymi do odbycia kary - mówi Joanna.
To nie było tak, że ona go ściągała w dół. Małgorzata miała czystą kartotekę. A chwilę po poznaniu Piotra było włamanieJoanna, policjantka
Z poszukiwaniem bezdomnych (a Piotr i Małgorzata nie mieli w 2017 roku stałego miejsca pobytu) problem jest taki, że policjanci nie mogą się zaczaić pod ich domem i czekać na powrót właścicieli.
Policjantka: - Rozmawiałam z koleżankami Małgorzaty, które też rezydują w okolicach dworca. Pamiętały tylko tyle, że Małgorzata któregoś dnia powiedziała, że musi zniknąć. I więcej w mieście jej nie widziano.
Jak się szuka tych, co nie mają już niczego, nigdzie nie pracują, nie mają nic do załatwienia w banku czy w urzędzie, nie płacą rachunków?
Trudno.
- Pozostaje nam sprawdzanie w noclegowniach, schroniskach dla bezdomnych i innych instytucjach pomocowych. Niełatwa robota, bo nie trzeba w nich się legitymować. Pozostaje liczyć na spostrzegawczość i dobre intencje wychowawców - mówi policjantka.
Setki
Sprawy poszukiwań renegatów, takich jak Małgorzata i Piotr, ciągną się latami.
- Ludzi ściganych do odbycia kary od lat mamy w kraju kilka tysięcy. Wielu z nich w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że życie w ciągłej niepewności, ukrywanie się i kłamanie na temat swojej przeszłości jest gorsze niż kara, przed którą uciekają - mówi inspektor Mariusz Ciarka z Komendy Głównej Policji.
Łukasz jest byłym policjantem kryminalnym, pracował wiele lat w dziale dochodzeniowo-śledczym: - Nikt z aktywnych policjantów tego nie przyzna wprost, ale - mówiąc delikatnie - "wylogowani" z życia nie są priorytetem dla policji. 99 procent poszukiwanych można by było namierzyć w ciągu kilku dni. Ale to wymagałoby gigantycznego zaangażowania, przeprowadzenia dużej i kosztownej akcji.
A ponieważ mają oni najczęściej na koncie drobne przestępstwa, to akcji "na bogato” nikt nie organizuje. Zamiast działania często jest czekanie, aż ścigani zostaną nakryci na gorącym uczynku przy drobnej kradzieży lub po prostu będą mieli dość ciągłej tułaczki. Albo ktoś ich wyda. Ale to się nieczęsto zdarza.
- Renegaci, nawet zdemaskowani w małej miejscowości, mogą liczyć na to, że społeczeństwo będzie ich ochraniać. Opór przed zgłoszeniem ich na policję mogą mieć nawet wyjątkowo praworządni obywatele - twierdzi dr Piotr Broda-Wysocki, socjolog.
Ludzi ściganych do odbycia kary od lat mamy w kraju kilka tysięcy. Wielu z nich w pewnym momencie zdaje sobie sprawę, że życie w ciągłej niepewności, ukrywanie się i kłamanie na temat swojej przeszłości jest gorsze niż kara, przed którą uciekają.inspektor Mariusz Ciarka, Komenda Główna Policji
Dlaczego? Tułacze nie mają niczego; budzą współczucie. Uczucie bardziej pierwotne niż potrzeba sprawiedliwości.
- Jeżeli obcy nie będzie w swoim otoczeniu budził poczucia zagrożenia, to ludzie zostawią go w spokoju. Uznają, że komplikowanie im i tak trudnego życia jest po prostu nieprzyzwoite - tłumaczy Broda-Wysocki.
Żeby zdecydować się na taki los - ocenia socjolog - trzeba mieć dobry powód. Renegatów bez powodu raczej nie ma. Tak jak i dzieci. Dlaczego?
- Życie dorosłego jest jego własnością i odpowiedzialnością. Życie dziecka jest odpowiedzialnością całego otoczenia. W takiej sytuacji społeczeństwo jest bardzo czujne i momentalnie ogłasza alarm - mówi Broda-Wysocki.
A Małgorzata od września 2019 roku była w ciąży…
Telefon
Poniedziałek, 22 czerwca. Dyżurny jednej z komend w województwie kujawsko-pomorskim odebrał telefon.
- To jest para, oboje około czterdziestki. Kto wie, czy nie jacyś przestępcy. Ukrywają się przed kimś - twierdził rozmówca.
Życie dorosłego jest jego własnością i odpowiedzialnością. Życie dziecka jest odpowiedzialnością całego otoczenia. W takiej sytuacji społeczeństwo jest bardzo czujne i momentalnie ogłasza alarm.dr Piotr Broda-Wysocki, socjolog
Opis pasował do ściganych od lat Piotra i Małgorzaty. Joanna była przydzielona do sprawy Małgorzaty, a jej koleżanka z pokoju miała znaleźć Piotra.
Następnego dnia obie zaczęły dyżur o 5 rano. Po godzinie drogi były już w B. Jechały nieoznakowanym radiowozem - to norma, żeby nie robić niepotrzebnego zamętu i nie dać ściganym szansy na to, żeby ktoś ich zaalarmował.
W budynku w dawnym PGR-ze rozglądała się po obu niewielkich pomieszczeniach: zero mebli, szczątkowa kuchnia. Na zewnątrz wc - obok pozostawionego agregatu prądotwórczego. Joanna zwróciła uwagę na paczkę dziecięcych pieluch i ubranka. Wszystko porzucone.
- Miejscowi potwierdzili, że Małgorzata była w zaawansowanej ciąży. A że Piotr zdobył ich sympatię, to zrzucili się też na wyprawkę: ubranka, kosmetyki, grzechotki, gryzaczki. Dziecka jednak nikt nie widział.
Joanna: Małgorzata i Piotr mieli wprawę w czytaniu intencji innych ludzi - Joanna w ciągu ostatnich trzech lat już kilka razy odwiedzała miejscowości, z których uciekli tuż przed przyjazdem policji.
Tym razem jednak - przez dziecko - poszukiwaniom pary nadano najwyższy priorytet.
- Dziecko sprawia, że "wylogowani" nie mogą dłużej prowadzić koczowniczego życia bez ściągania na siebie oczu innych. A to znaczyło tyle, że Małgorzatę i jej dziecko trzeba jak najszybciej znaleźć, bo życie noworodka może być zagrożone - mówi Joanna.
Plan był prosty: krążyć od domu do domu, od wsi do wsi i pytać o tajemniczą parę.
Dziecko
Do poszukiwań włączono okoliczne jednostki policji. Funkcjonariusze też wydzwaniali: po sadownikach, placach budów, hodowcach zwierząt. Nieoznakowane radiowozy zataczały coraz szersze kręgi wokół miejscowości B.. Joanna tego dnia zjechała całą okolicę. 100 kilometrów w linii prostej od B. traciła już nadzieję. Miała za sobą setki rozmów, które niczego nie wniosły do sprawy. Zrezygnowana odebrała kolejny telefon.
- W Z. pojawiła się jakaś para. Z małym dzieckiem podobno - usłyszała od kolegi z komendy.
Dobra wiadomość: jest przełom.
Jeszcze lepsza: nie pozbyli się dziecka.
Z. leży 60 kilometrów na zachód od B.
Joanna pojawiła się na miejscu późnym popołudniem. Na podwórku, przed niewielkim domem pracowniczym zobaczyła wychudzoną kobietę. Nie przypominała siebie ze zdjęcia sprzed kilku lat. Lata tułaczki robią swoje. Joanna nie mogła od razu się dekonspirować - najpierw trzeba było dotrzeć do dziecka.
- Gdzie pani mieszka? - zapytała.
Małgorzata wskazała ręką. Była przekonana, że to ktoś z pomocy społecznej. Była zadowolona, że dostanie jakąś pomoc.
- Mąż pracuje, ale wszystko takie drogie - tłumaczyła, prowadząc Joannę do domu stojącego na terenie gospodarstwa.
W skromnym pokoiku Joanna zobaczyła kołyskę. A w niej kilkudniową dziewczynkę, Marysię*.
- Jestem z policji. Szukałam pani od kilku lat - powiedziała.
Małgorzata patrzyła jej w oczy w milczeniu. Jakby czekała, że stojąca naprzeciwko kobieta doda, że to tylko żart.
- Czyli to koniec? - zapytała w końcu.
- Waszej ucieczki? Tak. Koniec.
- Ale ja karmię. Mam małe dziecko.
Nie było płaczu, bo Joanna powiedziała jej, że najpewniej Marysia będzie z nią przez cały czas odbywania kary.
Kiedy rozmawiały, inna grupa policjantów w cywilu zatrzymała Piotra. Był w stroju roboczym, wracał do Małgorzaty i córki po kilkunastu godzinach pracy przy zwierzętach.
Było w nim dużo żalu i złości. Krzyczał na tyle głośno, że Joanna słyszała go bardzo dobrze, chociaż była w pomieszczeniu kilkadziesiąt metrów dalej.
Autostopem donikąd
Małgorzata powiedziała Joannie, że czuje ulgę. Marysia będzie mogła być zarejestrowana. Dostanie PESEL, zostanie zaszczepiona. Marysia, która przyszła na świat w popegieerowskiej ruderze, bez lekarzy.
- Wiedziałam, że jak zgłoszę się do szpitala, to za chwilę będzie tam policja – mówiła Małgorzata policjantce.
Gdzie spędzili ostatnie trzy lata? Błąkali się po wsiach w woj. kujawsko-pomorskim. Z Kutna nie było daleko. A jednocześnie to inne województwo, inne otoczenie.
Joanna dowiedziała się, że uciekinierzy starali się nie przebywać w jednym miejscu dłużej niż dwa tygodnie. Żeby ludzie nie zaczęli interesować się ich przeszłością.
Od wsi do wsi podróżowali autostopem. - Dziś, w Polsce, wyjątkowo mało praktyczny sposób przemieszczania się po kraju - komentuje socjolog Piotra Broda-Wysocki.
- Jeszcze w poprzednim ustroju były wydawane książeczki autostopowicza, promowano takie społeczne przewozy. Dzisiaj w Polsce autostop jest praktycznie na wymarciu, ludzie zbyt boją się zabierać nieznane sobie osoby - opowiada.
Podróżnicy mogą w zasadzie - w jego opinii - liczyć tylko na kierowców zawodowych, którzy już są tak znudzeni wielogodzinną jazdą, że czasami decydują się zatrzymać.
Małgorzata przyznała zresztą, że na "stopa" trzeba było czekać cały dzień. Ale im się nie spieszyło.
- Warto było? Jakbyście wtedy nie uciekli, to dziś już dawno byście byli na wolności - zapytała Joanna.
Ciągle życie w stresie, że pojawi się policja sprawia, że człowiek jest głęboko nieszczęśliwy. Do tego dochodzi obciążenie dla psychiki: trzeba być czujnym, utrzymywać legendę opowiadaną spotkanym ludziom.Anna Miżowska, psycholog
Małgorzata nie odpowiedziała.
Legenda
- Nie warto. To tortura - mówi Anna Miżowska, psycholog z Łodzi, której opowiedzieliśmy historię Małgorzaty i Piotra.
Tłumaczy, że renegaci tacy jak oni po kilku latach tułaczki są po prostu wyczerpani - przede wszystkim psychicznie.
- Potrzeba bezpieczeństwa jest na piramidzie potrzeb tuż nad potrzebami fizjologicznymi. Ciągle życie w stresie, że pojawi się policja sprawia, że człowiek jest głęboko nieszczęśliwy. Do tego dochodzi obciążenie dla psychiki: trzeba być czujnym, utrzymywać legendę opowiadaną spotkanym ludziom. Ciągle oglądać się za siebie. Mózg nie ma momentu na relaks – wyjaśnia Miżowska.
Według psycholog, ukrywanie się przed karą jest dla uciekinierów tułaczy dużo gorsze niż sama kara. Nawet jeśli oznaczałaby ona pobyt w więzieniu.
- Za kratami zawsze jest jakiś cenzus czasu, na podstawie którego można budować wyobrażenie przyszłości. W końcu nadchodzi dzień, po którym można znowu się "zalogować" w życiu. Znowu gdzieś należeć, być u siebie, mieć cokolwiek. Tułaczka to wegetacja, która z każdym dniem staje się trudniejsza – zaznacza Anna Miżowska.
Łukasz, były kryminalny, mówi, że renegaci często przedstawiają się innym nazwiskiem, ale zazwyczaj jednak nie zmieniają imienia. - Ryzyko, że nie będą przekonująco szybko reagować na nowe imię jest zbyt duże - opowiada.
I dodaje, że wersje przedstawiane spotykanym po drodze ludziom muszą być spójne, ale też dość proste i prozaiczne. Mają zaspokajać ciekawość rozmówców, ale nie budzić przy tym sensacji.
Bilans
Co się traci, kiedy żyje się obok systemu? Przede wszystkim zdrowie.
Magdalena Góralczyk z łódzkiego oddziału NFZ: - Żeby pójść do lekarza, trzeba pokazać dowód osobisty albo inny dokument tożsamości. Bez tego warunku w Polsce wykonywane są tylko czynności ratujące życie.
Uciekinierzy nie chcą pozostawiać po sobie śladów, więc dokumentów nie pokazują.
- Bardzo często dostajemy od organów ścigania wnioski o informacje o tym, czy dana osoba była w którymś miejscu objęta opieką medyczną. My te informacje służbom oczywiście przekazujemy - zaznacza Góralczyk.
Renegaci unikają zresztą służby zdrowia z innego powodu - najczęściej nie są ubezpieczeni. Żeby budżet finansował nasze leczenie, nasze składki musi opłacać pracodawca. Polisę mają też systemowo zagwarantowaną bezrobotni. Ale bez kontaktu z urzędnikami, którzy przekazują oferty pracy, status bezrobotnego można szybko stracić. Leczenie bez ubezpieczenia to już kosztowna sprawa (czytaj więcej na ten temat na tvn24.pl).
Czy renegaci coś zyskują? W pewnym stopniu - jak przyznaje nam urzędnik stanu cywilnego z Łodzi - są nietykalni.
- Ponieważ niczego nie mają, to nie ma jak z nich ściągnąć długów. Nie możesz zabrać czegoś osobie, która nie ma niczego do stracenia. Podatki za grunt (jeżeli jakiś mają), media czy nawet jazdę komunikacją miejską czy mandaty do pewnego momentu mogą traktować jak coś abstrakcyjnego. Jak się jednak dług wytworzy zbyt duży, to tacy ludzie w końcu muszą długi odsiedzieć w celi - opowiada rozmówca.
Lata
Niektórzy "wylogowani" poza systemem spędzają kilkanaście lat. Tak było w przypadku 57-latka z Radomia, który wpadł w lutym tego roku po 17 latach tułaczki.
- Mężczyzna wrócił do Polski z Francji. Mówił, że służył w Legii Cudzoziemskiej. Tej wersji nie udało się zweryfikować - opowiada Ciarka.
Policjanci w tym samym czasie zatrzymali też 43-latka z Ostrołęki, który od sześciu lat był poszukiwany listem gończym wydanym przez prokuraturę w Mińsku Mazowieckim. Wpadł pod drzwiami do mieszkania, które ostatnio wynajmował. Tak samo zresztą jak 63-latkę z Gdańska - ścigana od 10 lat za oszustwa.
- Z ustaleń funkcjonariuszy wynikało, że kobieta bardzo często zmieniała miejsce pobytu, nie mieszkała pod adresem zameldowania, od lat nie posiadała ani nie wyrabiała nowych dokumentów tożsamości - mówi podinspektor Joanna Kowalik-Kosińska z gdańskiej komendy wojewódzkiej.
Więzienie
Piotr jest już w celi zakładu karnego w Łowiczu. Na wolność wyjdzie w czerwcu 2021 roku. W tym samym momencie, co Małgorzata i Marysia. One trafiły do więzienia w Grudziądzu. Jednego z dwóch w Polsce (obok więzienia w Krzywańcu w woj. lubuskim) przystosowanego dla matek z dziećmi. Obecnie wychowuje się tam 30 dzieci.
- Cele, tak jak jest to tylko możliwe, przypominają normalne mieszkanie. O tym, że to zakład karny, przypominają kraty w oknach. Wszystko to robimy dla dobra dzieci - mówi nam porucznik Elżbieta Kamińska, rzeczniczka więzienia.
Marysia i Małgorzata spędzą tu rok.
A co będzie potem?
- Piotr pokazał, że potrafi utrzymać rodzinę. Robił to w warunkach, w których inni nie wyobrażają sobie egzystencji. Już nie muszą przed nikim uciekać. Dadzą sobie radę. Trzymam za nich kciuki - mówi Joanna, policjantka z Kutna.
* imiona bohaterów - dla zapewnienia ich anonimowości - zostały zmienione. Z tego samego powodu nie podajemy pełnych nazw miejscowości, w których doszło do opisywanych wydarzeń.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24