Po pierwszych wyborach, w których kobiety musiały stanowić co najmniej 35 proc. kandydatów, w Sejmie zasiądzie 23 proc. posłanek, o 3 proc. więcej niż w zeszłej kadencji. To pokazuje, że o sukcesie wyborczym bardziej niż obecność na liście decyduje miejsce - podkreślają eksperci.
Tegoroczne wybory były pierwszymi, w których obowiązuje system kwotowy. Oznacza on, że przynajmniej 35 proc. miejsc na listach wyborczych muszą zajmować kobiety. Ustawa kwotowa została wprowadzona z inicjatywy Kongresu Kobiet. Był to obywatelski projekt ustawy, który pierwotnie przewidywał parytet, czyli połowę miejsc na listach.
Na listach wyborczych do Sejmu znalazło się 42 proc. kobiet, ale wiele z nich na miejscach, z których nie miały szans na mandat; na "jedynkach" było tylko 21 proc. kandydatek.
Potrzeba czasu
Jak wynika z analizy, którą Instytut Spraw Publicznych (ISP) przeprowadził na podstawie danych PKW, w nowym Sejmie kobiety stanowić będą ok. 23 proc., czyli o 3 punkty procentowe więcej niż w zeszłej kadencji. - Można się zastanawiać, czy wzrost odsetka posłanek o 3 proc. w porównaniu do poprzedniej kadencji to dużo czy mało. Doświadczenia innych krajów, w których wprowadzono kwoty, pokazują, że potrzeba czasu, żeby ten mechanizm prawny przełożył się na wzrost liczby kobiet w parlamencie - podkreśliła Małgorzata Druciarek z ISP.
Także w opinii prof. Magdaleny Środy z Uniwersytetu Warszawskiego, członkini Rady Programowej Kongresu Kobiet, aby kwoty zaczęły działać, przez ok. 2-3 kadencje powinien funkcjonować system z tzw. kroczącą kwotą (w kolejnych wyborach coraz więcej miejsc dla kobiet) i naprzemiennym umieszczaniem kandydatów i kandydatek na listach.
Inna przedstawicielka Rady Programowej Kongresu Kobiet prof. Małgorzata Fuszara z Uniwersytetu Warszawskiego dodała, że jest to najwyższy wynik z historii, który nie padłby bez kwot. - Jak dotąd rekord padł w latach 80., kiedy w Sejmie było 106 kobiet, potem ich udział był niższy. Chociaż to rekord Polski, trzeba go poprawiać - podkreśliła Fuszara.
Winne listy
Analiza ISP potwierdziła, że wyniki kandydatek z poszczególnych partii odpowiadają liczbie miejsc biorących zarezerwowanych dla kobiet na listach. PO zarezerwowało najwięcej - 38 proc. najlepszych miejsc dla kobiet. Efektem jest 34 proc. udział kobiet wśród posłanek tej partii. Drugą partią, która zarezerwowała najwięcej miejsc dla swoich kandydatek, było PiS, co przełożyło się na 17-procentowy udział kobiet w klubie parlamentarnym tej partii. Mimo że SLD - spośród czterech największych partii - wystawiło na swoich listach najwięcej kobiet (44 proc. ogółu kandydatów), to w Sejmie nowej kadencji niecałe 15 proc. posłów tej partii stanowić będą kobiety.
Najmniej posłanek będzie reprezentowało klub parlamentarny PSL - jedynie dwie kandydatki z tego komitetu wyborczego dostały się do Sejmu (co stanowi 7 proc. posłów tej partii). Wszystkie kandydatki PiS i Ruchu Palikota oraz prawie wszystkie z PO (13 na 14), które kandydowały do Sejmu z pierwszych miejsc na liście, uzyskały mandat. W przypadku SLD tylko dwie "kobiety-jedynki" znalazły się w Sejmie, a z PSL-u tylko jedna.
- Ten wynik potwierdza przewidywania, że o sukcesie wyborczym bardziej niż sama obecność na liście decyduje pozycja, z jakiej się startuje. Jeżeli chcemy mieć więcej posłanek w Sejmie, to komitety wyborcze muszą zagwarantować kobietom korzystniejsze miejsca na liście. Ten mechanizm zadziałał w przypadku PO - podkreśliła Druciarek. W opinii Środy wyniki wyborów to także dowód na to, że konieczne jest naprzemienne umieszczanie na listach kobiet i mężczyzn, bo wciąż kobiety spychane są na tzw. miejsca niebiorące.
Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24