- Ta mała dziewczynka nie umiała się uśmiechać. O czym można było marzyć? Żeby mama była zdrowa i żeby kiedyś wrócić. Tam, gdzie mamusia mówiła, że są szklane domy - opowiada mi po prawie 70 latach od powrotu Janina Rutkowska. - Wchodziliśmy wtedy na tuczarnię, na dach i mamusia mówiła: "Patrzcie na zachód. Tam jest Polska".
Wie, że jego mama spakowała do kuferka pościel, poduszkę i maszynę do szycia. Kilka fotografii na pamiątkę. Przeszłość rodziców jest też jego przeszłością. Gdy Dariusz ma wolną chwilę, wchodzi na Google Maps i poszukuje łagrów, w których więzili dziadka.
Choć jej tata nie ukrywał swojej historii, Dagmara wiedziała, że nie powinna się nią "chwalić" w PRL. Marzenie ojca i jej trauma zmusiły ich do powrotu na Syberię.
Babcia chciała nauczyć Jakuba patriotyzmu. Polska była dla niej domem, chlebem i ojcem.
Dariusz, Dagmara i Jakub nie znają się. Są w różnym wieku, mieszkają w innych częściach świata. Łączy ich to, że całują chleb, gdy upada.
"Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet"
Często we śnie widzi te piękne kaliny, które czerwieniły się na tle śniegu. I brzozy, które pną się do nieba. Pamięta przepyszne porzeczki, które rosły nad strumykami. A gdy się budzi, śpiewa rosyjskie piosenki z tamtych lat. Bo Sybir jest wciąż z nią i w niej, chociaż przez lata inni nie chcieli słyszeć, przez co przeszła jako niespełna 8-letnia dziewczynka. W swoim życiorysie, gdy ubiegała się o pracę w szkole, wspomniała, że została zesłana. Kierowniczka poradziła jej, by to usunąć, bo "po co utrudniać sobie życie". Posłuchała. Teraz, jako 84-letnia kobieta, Janina Rutkowska już się nie boi opowiadać swojej historii.
Minął niecały tydzień od pierwszej komunii świętej, gdy do domu Jasudowiczów nocą wtargnęli enkawudziści z karabinami. Mała Janka i jej starszy brat byli przerażeni, płakali objęci. Młodsze rodzeństwo nie rozumiało, co się dzieje. Żołnierze kazali się pakować. Bystro, bystro! Szybko, szybko! Był 22 maja 1948 roku. Ciężarówką przewieziono ich do Kiejdan (teren obecnej Litwy) i załadowano do bydlęcych wagonów.
- Gdy przejeżdżaliśmy koło naszego miejsca urodzenia, to mamusia powiedziała: "Popatrzcie dzieci na ten kościół, na to miejsce, gdzie się urodziliście, bo tu już na pewno nigdy nie wrócimy" - wspomina Janina Rutkowska z domu Jasudowicz. Mieszkali tam, gdzie dziś jest Litwa, a wiedzieli już, że granice po wojnie się zmienią. Tuż przed wybuchem II wojny światowej tato małej Janki we wsi Urniaże wybudował okazałą posiadłość. Byli tam bardzo szczęśliwi.
Samotna podróż Ludwiki Jasudowicz z czwórką dzieci (najstarszy syn miał 8 lat, najmłodsze dziecko niecałe 4 lata) aż za Ural trwała do 16 czerwca. Wcześniej, w 1945 roku, jej męża Jana skazano na 10 lat łagru za "antyradziecką postawę". Teraz, gdy załadowano ich do wagonów, rozległ się potworny płacz. Krzyczały dzieci, krzyczeli dorośli. Potem, w drodze, panował głód i ogromny ścisk. Nie mogli wychodzić na zewnątrz. Potrzeby fizjologiczne załatwiali dzięki dziurze wyrąbanej w podłodze wagonu. Przy wszystkich.
Przewieziono ich do Kraju Krasnojarskiego, do sielchoza (wiejskie gospodarstwo) "Dierbiniec". W 16 osób mieszkali w budynku po kuźni. Już pierwszej nocy zmarła Litwinka z sąsiedniej pryczy. Dzieci opiekowały się osobami starszymi i schorowanymi. Zaraz po przyjeździe wezwano wszystkich na plac. Poinformowano, że następnego dnia pójdą do pracy. A więc kto będzie pracował, ten będzie dostawał więcej chleba. Kto nie będzie, dostanie mniej. Zgodnie z rosyjską zasadą "Kto nie rabotajet, tot nie kuszajet" (kto nie pracuje, ten nie je).
Małą Jankę i jej starszego brata przydzielono do prac polowych. Gdy podrosła, stała się pomocniczką ogrodniczki. Wstawała o czwartej rano, pracowała do wieczora, bez przerwy. Tak wyglądało lato. W pozostałe pory roku w tajdze przygotowywali z bratem drewno na rozpałkę. Trzeba było ogrzać biura, a także pomieszczenia gospodarcze, w których trzymano zwierzęta. Do zadań dzieci należało też opalanie ziemianek, w których przechowywane były warzywa. Te z kolei zimą należało przebierać. Przy okazji umiejętnie je kradli. W szerokich nogawkach ukrywali wszystko, co się dało, i przynosili do domu.
- Kierownik sowchozu był na tyle dobrym człowiekiem, że mamusię zatrudnił w tuczarni, a tam były wielkie możliwości, żeby zdobyć pożywienie dla swoich dzieci - opowiada dziś Sybiraczka. - Hodowano prosięta, a prosiaczkom gotowano taką zupkę z ziemniaczkami, plewami, z mleczkiem. I to podawano prosiaczkom. Na wierzchu powstawała śmietanka i kierowniczka tuczarni pozwalała mamusi zbierać tę śmietankę i zupkę brać do domu dla swoich dzieci. Tym się żywiliśmy. Poza tym przez pewien czas mamusia też doiła krowy, więc ta pani pozwalała mamusi brać córki ze sobą i pozwalała ciągać nam do buzi to mleko. Kierownictwo nie widziało albo nie chciało tego widzieć.
- Syberia jest krainą bardzo dziką, niektóre z tych obozów specjalnie znajdowały się w tajdze, więc wyprawa po pożywienie mogła skończyć się spotkaniem z dzikimi zwierzętami, ale też zgubieniem się, a odnalezienie drogi do domu, zwłaszcza zimą, było bardzo trudne. Zamiecie zasypywały ślady. Ludzie ginęli, bo zgubili drogę i odnajdywano ich ciała dopiero na wiosnę. A jeżeli ktoś został złapany na kradzieży jedzenia, to w najlepszym wypadku trafiał do łagru, w najgorszym karą była śmierć - wyjaśnia historyk dr Piotr Popławski z Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku.
Do Polski rodzina Jasudowiczów wróciła po prawie ośmiu latach. Po śmierci Stalina skrócono Janowi Jasudowiczowi wyrok i udało mu się odnaleźć na wygnaniu żonę i dzieci. Dzięki karcie repatriacyjnej, którą przeszywał z jednej kurtki do drugiej, ukrywając przed strażnikami w łagrach, mogli powrócić do ojczyzny. Trafili do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Giżycku, który organizował przesiedlenia ludności.
Nieopowiedziane traumy
Jakub Kisło z dzieciństwa pamięta opowieść babci Haliny, której matka po powrocie z Omska do Polski zniszczyła wszystkie dokumenty związane z wywózką. Babcia Halina do dzisiaj wspomina, jak z siostrą w pierwszej połowie lat 50. na łące, na której ganiały krowy, znalazły ulotki o zbrodni katyńskiej. Kilka przyniosły wtedy do domu. Jej mama tak się wystraszyła, że natychmiast wszystkie wrzuciła do ognia.
- Jeśli Sybiracy zdecydowali się na powrót do Polski, to wszyscy, co do jednego, aż do 1989 roku nie mogli publicznie mówić, że trafili na Sybir i opowiadać, jak pobyt tam wyglądał. Było to dla nich niebezpieczne, bo godziło w interes relacji polsko-sowieckich - wyjaśnia historyk dr Piotr Popławski. - Gdy w 1989 roku rozpoczęły się w Polsce przemiany, to zaczęto głośniej mówić o historii wcześniej zakazanej: o zbrodni katyńskiej, losach Sybiraków i łagierników. Mamy też przypadki osób, które nie wróciły lub pozostały na Wschodzie, głównie w Kazachstanie, ale też w europejskiej części Rosji i czasami za Uralem. Ale też wielu tych, którzy opuścili Związek Sowiecki z Armią Andersa, wiedząc, czym jest komunizm, nie chciało wracać do Polski po wojnie. Zdecydowali się więc albo pozostać w Wielkiej Brytanii, gdzie Armia Andersa zakończyła swój szlak, albo wyjechać dalej na Zachód - dodaje badacz.
Chociaż żyje już od 37 lat w Kanadzie, syn Sybiraczki Janiny Rutkowskiej opowiada mi o wakacjach, które spędzał jako dziecko w Giżycku na Mazurach, gdy odwiedzał z rodzicami wujostwo i dziadków. Wspomina, że mieszkało tam kilka rodzin zesłańców. Na spotkaniach, gdy dorośli nie chcieli, aby dzieci rozumiały, o czym rozmawiają, mówili między sobą po rosyjsku.
- Sybir był częścią mojego dzieciństwa. Wszyscy sąsiedzi byli na Syberii, mama była na Syberii, cały czas się o tym mówiło, więc ja w tym dorastałem - opowiada Dariusz Rutkowski. - Widziałem mamę płaczącą, gdy wspominała Syberię, ale ona nie tylko widzi jej złe strony, lecz również dobre. Gdy pierwszy raz odwiedziła mnie w Kanadzie, to się dziwiła każdym krzakiem, roślinką, że to jest dokładnie to samo, co na Syberii. I była w niej radość.
Ale wielu Sybiraków ze strachu przez lata nie mówiło, nie opowiadało. Woleli milczeć. To, jak dużym zagrożeniem dla człowieka może być niewypowiedziana trauma, wyjaśnia psychoterapeutka Izabela Trybus, jedna z założycielek Polish Center for Torture Survivors.
- Należy zwrócić uwagę na to, jaka była odpowiedź społeczeństwa na powracających z Sybiru. Sybiracy nie mogli powrócić do swojego domu, doświadczali przesiedleń w inne części Polski oraz represji związanych z ujawnianiem swojej historii. Taką postawę społeczeństwa określamy jako retraumatyzację, czyli sytuację, kiedy osoby, które doświadczyły traumy, muszą ukrywać swoje przeżycia. Są uciszane, obwiniane za to, co ich spotkało - wyjaśnia psychotraumatolożka Izabela Trybus. - Część osób w tajemnicy w swoim gronie rodzinnym decydowała się o tym mówić, ale większość uznała, że bezpieczniej jest milczeć. Konsekwencje niewyrażonych traumatycznych doświadczeń wpływają na psychikę, stan zdrowia, funkcjonowanie w relacjach danej osoby oraz w efekcie na kolejne pokolenia.
Do najbardziej znanych deportacji (choć nie były one pierwsze, bo Polaków zsyłano na Sybir jeszcze za cara) doszło na okupowanych po 17 września 1939 roku przez Sowietów terenach II Rzeczpospolitej. Pierwsza (z lutego 1940 roku) objęła 140 tys. osób. We wszystkich tzw. czterech wielkich deportacjach, które były organizowane aż do czerwca 1941 roku, łącznie wywieziono ponad 330 tys. polskich obywateli. Nie wiedzieli, dokąd jadą, co ich czeka i czy kiedykolwiek zdołają wrócić do domu.
- System komunistyczny stworzył całą machinę represji, a deportacje były tylko jedną z ich form - opisuje dr Piotr Popławski. - Sowieci nie wahali się rozstrzeliwać ludzi, czego przykładem jest zbrodnia katyńska. Nie wahali się stosować systemu obozów pracy, czyli niesławnego Archipelagu Gułag. Były przymusowe wcielenia do Armii Czerwonej. Chodziło też o to, by całe grupy społeczne, często też narodowościowe, poddać represjom, stworzyć z nich sowieckich obywateli albo zlikwidować.
Pogodzenie z przeszłością
Dagmara była już nastolatką, gdy poraziło ją, jak tata szybko je. Dosłownie błyskawicznie. I zawsze zostawiał po sobie idealnie czysty talerz. Przez lata, jak tłumaczy, nie potrafiła w głowie "połączyć tych kropek". Choć tata ma już 88 lat, to niemal każdy dzień zaczyna od pracy: jak nie w ogrodzie, to w garażu, jak nie w garażu, to w domu. Kiedyś był nerwowy i nadpobudliwy, ale miał też w sobie dużo wyrozumiałości i szacunku dla innych, bez względu na ich pozycję społeczną. I nigdy w nim nie było żalu do Rosjan.
- Kiedyś po rodzinnym obiedzie siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy o tym, kto jakie w życiu ma marzenia. Mój ojciec, który z reguły jest bardzo towarzyską osobą, siedział cały czas w milczeniu. I to milczenie było takie uderzające - wspomina Dagmara Dworak, córka Sybiraka Bogusława Żukowskiego. - I wtedy zadałam mu pytanie, czy nie ma marzeń. Odpowiedział, że w życiu miał tylko jedno marzenie, które nigdy się nie spełni. Chciałby jeden raz w życiu odwiedzić grób matki. Zrozumiałam, że jak nie teraz, to już nigdy. Tata miał wtedy 74 lata i był w trakcie leczenia onkologicznego. Postanowiliśmy wraz z mężem, że podejmiemy się organizacji wyprawy. Tata od razu powiedział, że chciałby, aby to było 16 lipca, w rocznicę śmierci jego matki.
Mały Boguś miał tamtej zimy trzy i pół roku. 10 lutego 1940 razem z rodzicami i trzema starszymi siostrami został wywieziony na Syberię. Trafili do maleńkiej wsi Gramatucha nad rzeką Kiją w syberyjskiej tajdze. Na zesłaniu spędzili sześć lat. Daleka Syberia odebrała życie jego matce. Jako jedyny się z nią nie pożegnał, bo go nie obudzono. Utrata matki była dla chłopca najtrudniejszym przeżyciem. Boguś był najmłodszy z rodzeństwa, ledwo skończył 5 lat. Gdy zmarła mama, stał się bardzo samotny.
- Ostatnie żyjące osoby, które tego piekła na nieludzkiej ziemi doświadczyły, mają dzisiaj po 80-90 lat. Musimy jednak pamiętać, że wtedy były dziećmi. Ich los w okresie wojny był bardzo szczególny. Jako dzieci, młodzież mierzyli się z ogromną traumą - nie dość, że z wojną, to jeszcze z wywózką - podkreśla dr Piotr Popławski. - Wraz z rodzinami byli deportowani na wschód i trafiali do różnych miejsc. Niektórych kierowano do tajgi, do pracy w lesie, inni z kolei trafiali do Kazachstanu, gdzie musieli pracować w kołchozach i sowchozach, czyli specjalnych gospodarstwach rolnych. We wspomnieniach Sybiraków pojawia się bardzo często wątek matek. To one, własnym poświęceniem i głodem, umożliwiły przetrwanie swoim dzieciom.
Dagmara Dworak, córka Bogusława Żukowskiego, zorganizowała ostatecznie dwie wyprawy na Syberię w poszukiwaniu grobu babci. Pierwszą odbyła z ojcem latem 2011 roku w 70. rocznicę śmierci jego matki.
- Miałam to szczęście w życiu, że zwiedziłam dużą część świata, ale najpiękniejszą podróż przeżyłam z własnym ojcem. Towarzyszył jej jakiś rodzaj mistyki, który trudno określić i oddać słowami. Syberia była zupełnie inna, niż ją sobie wyobrażałam - mówi mi dziś Dagmara Dworak.
- Piękno tajgi było niewiarygodne, ale ten las był też bardzo surowy i okrutny w swojej naturze. Zaskoczyła mnie też życzliwość ludzi. Po wielokroć spotykaliśmy się z pytaniem, po co myśmy w ogóle tu przyjechali, tutaj turyści nie zaglądają. Kiedy wyjaśnialiśmy powód, to uderzyło mnie, że nie spotkałam człowieka, którego by to zdziwiło. Osoby, z którymi rozmawiałam, mówiły, że nie są Rosjanami, oni są Sybirakami, bo mają świadomość tego, jak bardzo są pomieszani w przeróżnych narodowościach. Wspierali nas, jak tylko mogli. Doświadczyłam tego, że być Polakiem na Syberii to znaczy być porządnym człowiekiem. Polacy mają niewiarygodnie piękną opinię wśród rdzennych mieszkańców.
Podczas pierwszej wyprawy nie udało się odnaleźć grobu babci Sylwestry. Jak wspominają, musiała im wystarczyć bliskość poszukiwanego miejsca.
- Choć nie udało nam się wtedy odnaleźć jej grobu, to tam, gdzie byliśmy, zapaliliśmy świece i stworzyliśmy symboliczną mogiłę - opisuje Dagmara Dworak. - Tata pozostawał w zadumie przez długi czas. Miałam wrażenie, że to był moment, w którym pogodził się ze swoją przeszłością. Kiedy puścił wszystko, co było, co trawiło go przez lata, czym się nie dzielił z nikim.
Druga wyprawa odbyła się 10 miesięcy później. W drogę wybrali się Dagmara razem z mężem i rosyjskim przewodnikiem, już bez taty, ze względu na jego stan zdrowia. Ale on też nie naciskał. Kolejny więc raz, już sami, wchodząc w głęboką tajgę, napotykając na świeże ślady niedźwiedzich łap, przeprawili się przez rzekę i dotarli do polany, gdzie leżała wieś Gramatucha, do której zesłano rodzinę Żukowskich. Tam zlokalizowali dawny polski cmentarz, którego teren porosły już drzewa.
- Chcieliśmy postawić krzyż i zapalić świece w imieniu ojca. Wybraliśmy miejsce, które będzie widoczne z daleka. Gdy nieśliśmy krzyż, to tak dziwnie ułożyły się promienie słońca i rozświetliły lasek brzozowy. Wtedy całą sobą wiedziałam, że to poletko polskiego cmentarza zesłańców. Ta moja chwila zadumy przy tym krzyżu w imieniu moim, mojego ojca i całej rodziny trwała naprawdę długo - opowiada dziś córka Sybiraka.
Czym była dla Dagmary ta podróż? Formą autoterapii? Próbą zrozumienia, ile w niej, córce zesłańca, pozostało po Sybirze do dzisiaj?
- Odsuwałam od siebie rzeczy trudne. Wiedziałam, że zmierzenie się z tą historią nie będzie łatwe. Niewątpliwie ta trauma we mnie była. Lęki egzystencjalne. Świadomość tego, że bez względu na to, co masz i jak dobrze ci jest, może to na pstryknięcie palca nagle się zmienić. Taki brak poczucia bezpieczeństwa, który pojawiał się bez przyczyny - zwierza się Dagmara. - Dzisiaj mogę powiedzieć, że tę traumę przerobiłam dzięki dwóm podróżom do Rosji, napisaniu książki i temu, że weszłam tak bardzo głęboko w tę historię, że poczułam ją całą sobą.
Psychotraumatolożka Izabela Trybus wyjaśnia, że nieleczone traumy wpływają na dalsze życie człowieka, ale również mogą być przekazywane kolejnym pokoleniom m.in. poprzez epigenetykę, style przywiązania, sposób budowania relacji.
- Jak pomyślimy o osobie, która doświadczyła traumy złożonej, jaką jest wojna, to doświadcza ona długoterminowych psychicznych, zdrowotnych i społecznych konsekwencji. Jedną z psychologicznych konsekwencji zaznanej traumy jest PTSD (zespół stresu pourazowego - red.). Objawy PTSD zakłócają funkcjonowanie w relacjach, społeczeństwie, obszarze zawodowym, wpływają na to, jak osoba doświadczona skutkami traumy spostrzega otoczenie, jak reguluje swoje emocje. Może na przykład unikać kontaktu z innymi ludźmi, postrzegać ich jako zagrażających, być przepełniona lękiem - opisuje prezeska Polish Center for Torture Survivors.
- Taki styl funkcjonowania może przełożyć się na wychowywanie kolejnego pokolenia. Pojawiają się pytania, czy pokaże swojemu dziecku, że świat jest miejscem bezpiecznym czy zagrażającym. Czy ludziom można ufać, czy nie. Czy taka osoba będzie emocjonalnie dostępna dla swojego dziecka. To wszystko wpływa na to, jak dorasta kolejne pokolenie. Jeżeli dorasta w klimacie milczenia, zagrożenia, braku bliskości, może te doświadczenia przekazać kolejnemu pokoleniu poprzez budowanie relacji z własnym dzieckiem opartej na braku i lęku. Skutki nieleczonej traumy złożonej wpływają na funkcjonowanie człowieka, jego sposób regulowania emocji, zdolność do radzenia sobie z sytuacjami trudnymi, relacje, pamięć, nadużywanie substancji, funkcjonowanie układu nerwowego oraz na naszą odporność, na ciało - dodaje Izabela Trybus.
Kromka chleba
Dariusz Rutkowski, syn Janiny Rutkowskej z domu Jasudowicz, zesłanej do Kraju Krasnojarskiego, wspomina, że babcia z mamą całowały kromkę chleba, gdy upadła. Nic nie mogło się zmarnować.
Jakub Kisło, wnuk Sybiraczki Haliny Kisło z domu Tokarzewskiej, zesłanej do Omska: - Babcia mi kiedyś powiedziała, że jak spadnie kromka chleba na ziemię, to podniesie ją i ucałuje zawsze. Nas też tego nauczyła. Nie marnujemy jedzenia, bo wiemy, że głód jest czymś najgorszym. Babcia wspominała, że gdy wrócili do Polski i zamieszkali w swoim domu, to jej młodsza siostra przez tydzień, co kilka godzin każdego dnia, prosiła o kawałek chleba. Wszyscy zastanawiali się, co ona z nim robi. Po jakimś czasie zauważyli, że chowała go w swoich ubraniach. Zapytali, dlaczego to robi, a ona odpowiedziała: "a co ja będę jeść jutro?". To było wtedy tylko pięcioletnie dziecko.
Dagmara Dworak, córka Bogusława Żukowskiego zesłanego jako dziecko do Gramatuchy: - Dla mnie to zupełnie naturalna rzecz, że gdy spada kromka chleba na podłogę, to się ją podnosi i całuje. To jest już u mnie automat. W domu jedzenia się nie wyrzucało. Chleb był otoczony szczególną estymą. Nie było, że jest podeschnięty - po prostu się go zjadało. Każdy chleb był chlebem.
- Sybiracy, z którymi teraz możemy rozmawiać to były małe dzieci, które doświadczyły sytuacji zagrożenia życia wynikającej z braku pożywienia. Katorżnicza praca plus głód były sposobem na eksterminację ludności - opisuje psychotraumatolożka Izabela Trybus. - Głód ma też konsekwencje na poziomie zdrowia, czyli awitaminozy, krzywicy. Stres spowodowany głodem wpływa na podatność zachorowania na choroby serca, cukrzycę. Jedzenie dla Sybiraków ma więc ogromne znaczenie dla przetrwania. W karmieniu, dbaniu o każdą kromkę chleba jest w tle cały czas wspomnienie głodu, którego te osoby doświadczyły, ale też jednocześnie dbanie o kolejne pokolenia, aby one tego głodu nie znały, czyli aby nie doszło do powtórzenia traumy.
Jak dodaje dr Piotr Popławski z Muzeum Pamięci Sybiru w Białymstoku, wielu Sybiraków na starość ma problemy z widzeniem z powodu braku witamin w dzieciństwie.
***
17 września 2024 roku przypada 85. rocznica agresji sowieckiej na Polskę oraz 20. Światowy Dzień Sybiraka. Ile w nas, Polkach i Polakach, pozostało do dziś po Sybirze?
Prezeska Polish Center for Torture Survivors uważa, że trauma wojenna jest naszym historycznym doświadczeniem. Wpłynęło ono m.in. na to, jak w naszym społeczeństwie postrzegamy obcych, mniejszości, czy jesteśmy krajem, w którym ufamy sobie nawzajem.
- Odkrycie historii związanej z zsyłkami naszych dziadków czy rodziców daje nie tylko dostęp do tego, jakie traumy w poprzednich pokoleniach te osoby przeżyły, ale też daje zrozumienie, dlaczego na przykład babcia była oziębła, dlaczego tak karmiła, dlaczego wpadała w panikę, gdy czegoś zabrakło na stole, dlaczego nie okazywała emocji i była nieobecna. Możemy mieć dostęp zarówno do tego, co daje pokoleniową siłę, jak i do tego, co jest pokoleniowym obciążeniem - przypomina Izabela Trybus. - Kluczowe jest zadanie sobie pytania, do którego zachęca nas profesor Katarzyna Schier: czy dziedziczymy blizny, czy rany. Jak dziedziczymy rany, to dziedziczymy nieprzepracowane doświadczenia - na przykład głębokie przekonanie, że świat jest niebezpieczny i nie można nikomu ufać. Kiedy uda się nam opracować rany i pozwolić się im zabliźnić, wtedy przekazujemy pamięć i doświadczenie zarówno w jego trudnych, i niosących nadzieję i siłę aspektach dla kolejnych pokoleń. To wpływa na całą naszą tożsamość.
Janina Rutkowska chce, żeby młodzi wiedzieli, że najgorszym złem na świecie jest wojna. Dlatego założyła Wspólnotę Wnuków Sybiraków. Gdy się widzimy, pokazuje mi zdjęcia, które jako dziewczynka spakowała do kuferka, gdy po jej rodzinę przyszli enkawudziści. Na jednym z nich przystępuje do pierwszej komunii świętej, a jej włosy oplata ślubny welon jej matki. Na kolejnym widać dom we wsi Urniaże, w którym ona i rodzeństwo przyszli na świat i mieli go już nigdy nie zobaczyć. Ale ich historia potoczyła się inaczej i w 2005 roku przekroczyli znowu próg tego domu, chociaż mieszkały już w nim osoby w kryzysie bezdomności.
Uwagę zwraca też ostatnie zdjęcie, które zrobili przed aresztowaniem jej ojca. - To mój najstarszy brat Michał, z którym dźwigaliśmy ten kuferek - wskazuje. A potem na mapie pokazuje miejsce, do którego trafili. I z każdą upływającą minutą chce opowiadać coraz więcej. Jakby to było gwarancją, że ci, co zostaną, będą o nich pamiętać.
- Sybir nauczył mnie zawsze dążyć do jakiegoś dobra. I służyć dobru. Tatuś nauczył mnie, aby się nie mścić. A mamusia nauczyła przebaczania. Wszystkim. Nie wnikając w to, kto jest winien. I ja nauczyłam się z tym żyć, przebaczając. Starając się wierzyć, że w każdym człowieku jest człowiek. Lepszy lub gorszy, ale jest. I że jest Bóg, który osądzi - mówi na koniec Janina Rutkowska.
Autorka/Autor: Laura Maksimowicz / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Archiwum prywatne Dagmary Dworak