Kilka tysięcy zgonów tygodniowo, dziesiątki tysięcy zachorowań – tak wygląda trzecia fala pandemii COVID-19 w Polsce. Zamknięte sklepy, zakłady pracy, kina i teatry, wszędzie powinniśmy chodzić w maseczkach, a wielu z nas w ogóle nie wychodzi z domu. Gdy jedni karnie stosują się do zakazów, inni buntują się przeciw wszelkim ograniczeniom – spotykają się na tajnych grupach w mediach społecznościowych i skrzykują na wielkie podziemne imprezy dla kilkuset osób. Reporterzy "Superwizjera" spenetrowali z ukrytymi kamerami rynek nielegalnych klubów i dyskotek w różnych częściach Polski. Reportaż Marcina Wójcika.
Warszawa, połowa kwietnia - pik zachorowań w trzeciej fali pandemii. Do dzisiaj według danych Ministerstwa Zdrowia wirusem Sars-CoV-2 zaraziło się w Polsce już ponad dwa i pół miliona ludzi, zmarło ponad 60 tysięcy. Jakie są prawdziwe statystyki zgonów – tego nikt nie wie. Dziennikarze "Superwizjera" chcą sprawdzić, jak wygląda podziemne życie polskich miast w trakcie pandemii. Reporterzy przeszli już zakażenie covidem i na własnej skórze doświadczyli, jak straszna to choroba. Teraz chroni ich potwierdzona testem, wysoka liczba przeciwciał w organizmach.
Na początek dziennikarze odwiedzają znany pub w centrum miasta. Drzwi są otwarte a muzykę słychać już z daleka. Przy wejściu ruch jak w ulu, niemal nikt nie ma zakrytej twarzy. Bramkarz sprzedaje za 20 złotych bilet na "warsztaty szycia maseczek". W środku trwa impreza, choć jest jeszcze wcześnie i ludzie dopiero się schodzą.
Klub oficjalnie działał na początku lockdownu jako "basen piwny", a obecnie organizuje warsztaty szycia maseczek. Jak się reporterzy dowiadują, gdy i ten pomysł się wyczerpie, prawnik pubu wymyśli nową metodę na omijanie prawa. Policja zamykała klub już kilkukrotnie, ale impreza szybko otwierała się na nowo.
"Te imprezy są sprytnie poukrywane"
Dziennikarze docierają do jednego z wiodących DJ-ów łódzkiej sceny muzycznej. Okazuje się, że mężczyzna jest świetnie rozeznany w mapie nielegalnych imprez całej Polski. Największe z nich odbywają się w Warszawie.
- W ten weekend miało się odbyć pięć, sześć dużych imprez w Warszawie, z budżetem, z naprawdę wysokimi cenami. Podejrzewam, że jest też nieskończona ilość mniejszych, takich że się zaprasza 80-100 osób na niby-domówkę albo mają papiery na plan filmowy – mówi DJ.
Dziennikarze szybko dowiadują się, gdzie odbywa się nielegalny koncert techno. Z organizatorem komunikują się poprzez zamkniętą grupę w mediach społecznościowych. Do takiej grupy można się dostać jedynie z polecenia znajomego. Za wejście na rave płaci się przelewem przez internet. Wiadomość tekstową z adresem reporterzy dostają dwie godziny przed rozpoczęciem imprezy. Gdy dojeżdżają na miejsce, okazuje się, że lokal, w którym miała się odbyć właśnie spłonął.
Jeszcze w trakcie pożaru poprzedniego lokalu DJ, który organizował podziemny rave wysłał informację, gdzie pojechać na kolejną imprezę. Pod wskazanym adresem trudno było jednak znaleźć jakiekolwiek znaki, jak się na nią dostać. – Te imprezy są sprytnie poukrywane. Oni każą wysiadać z taksówki dwie przecznice dalej, nikomu nie mówić o tej imprezie. Ogólnie najwięcej ludzi wali na imprezy, które mają w nazwie "techno", bo to niestety znowu stała się najpopularniejsza muzyka klubowa – mówi DJ.
"Trzeba znać właściciela i on wtedy powie gdzie i jak"
Dziennikarze trafili do olbrzymiego kompleksu postindustrialnych budynków. Tuż obok dyskoteki, do której szli, odbywało się wesele. Przed wejściem do miejsca imprezy ochroniarze przeszukiwali dokładnie torebki i kieszenie, sprawdzając czy nikt nie wnosi do środka kamer i zaklejali obiektywy aparatów w telefonach.
Tuż po 11 w nocy w środku reporterzy zastają tłum rozbawionych ludzi. Nikt nie nosi maseczki, nikt nie zachowuje dystansu, wielu bawi się pod wyraźnym wpływem narkotyków. – Tu nie może policja wjechać, bo to jest teren akademicki, więc tu jest zupełnie inna kwestia – stwierdza barman. Podkreśla, że w przeciwieństwie do innych miejsc, tu jest cisza, więc trudniej o policyjną interwencję.
Gdy dziennikarze zaczynają pytać o ryzyko zakażenia, słyszą najbardziej absurdalne odpowiedzi. – Moja żona chorowała, moja matka chorowała. Jeżeli ty używasz marihuany, to koronawirus się nie trzyma – stwierdza jeden z uczestników imprezy. – Jeżeli ty jarasz zioło, to nigdy nie będziesz miał raka płuc. To naukowcy już stwierdzili – zapewnia.
DJ zdradza, że po imprezie na 70 osób doszło do kilkunastu zakażeń. – I teraz pytanie: zanim te osoby się dowiedziały, że są zakażone, ilu osobom dalej przekazały tego wirusa? – zastanawia się. – Dwa dni temu gadałem ze znajomą, której umarł tata. Moim zdaniem, jeżeli ktoś chodzi co tydzień do zapoconej piwnicy się bawić z dwustoma innymi osobami bez maseczek, to korelacja jest dosyć oczywista – dodaje.
W środku imprezy muzyka nagle cichnie. Organizatorzy dostają sygnał o możliwej interwencji policji. – Policja przyjechała obok na wesele – informuje jedna z osób. – Oczywiście wiecie, że wszyscy możecie czuć się bezpiecznie, to chwilowe sprawdzenie, czy my coś robimy – mówi organizator do zgromadzonych. – Obok mamy też wesele, gdzie bawią się też u nas w inny sposób. Taką też dajemy możliwość, bo wiecie, że nie można się bawić w ogóle – wyjaśnia. – Ta policja robi tylko pokazówę, bo musi to zrobić, ale za chwileczkę wracamy do zabawy – kończy.
DJ uważa, że policjanci "wiedzą o tym wszystkim, bo mają wydziały do walki z cyberprzestępczością". – Więc spenetrowanie tajnej grupy na Facebooku to jest pikuś. Świadomie przymykają na to oko. Na pewno z niektórymi miejscami mają układ. Mam informację, przy ulicy... jest taka hala, to oni mają układy z policją – zwraca uwagę. – Z tego, co wiem, to tam się bawił nawet jakiś wyższy rangą oficer policyjny – podkreśla.
- Byliśmy umówieni, że jak się ktoś dobija, to wszyscy wyp… na górę do VIP-a. Ostatnia osoba zamyka na klucz, ja zostaję sam w lokalu, jestem techniczny, mam prawo tam być – mówi jedna z osób przebywających na imprezie. - Dobijają się pały. A ja tak: "Ale tu nie ma żadnej imprezy". A on do mnie tak: "P… mnie to, czy ty tu masz imprezę, czy nie. Błagam cię tylko, rób to tak, żeby ten s… do nas nie wydzwaniał". I poszli - opowiada. - Pamiętam taką historię, jak podjechali, sztywna gadka, dokumenty daję, spisany, kamerę wyłącza i tak: "Fajne dupy tam do was przychodzą?" – śmieje się.
Taksówkarz pytany o inne miejsce, gdzie można pójść na imprezę, odpowiada że "nie wie, bo tylko na zaproszenia są robione". – Trzeba znać właściciela i on wtedy powie gdzie i jak – zdradza.
"Jak ktoś zadzwoni, to przyjeżdżają, ale widać, że też mają tego dość"
Kraków, 17 kwietnia. Rynek pogrążony w melancholijnych pustkach. Ulubione miejsca spotkań krakowian pozamykane na cztery spusty. W poszukiwaniu nielegalnych imprez dziennikarze idą za listą lokali zadeklarowanych w ogólnopolskim strajku przedsiębiorców, którzy zdecydowali się pozostać otwarci pomimo restrykcji. Już w pierwszym lokalu zastają tłum czekających w kolejce do wejścia ludzi.
W środku dostają do wypełnienia deklarację, w której napisano, że zgadzają się z postulatami strajku i go popierają. Dokument jest wybiegiem prawnym, dzięki któremu uczestniczące w proteście lokale wciąż działają. Mężczyzna napotkany na miejscu jest zdania, że otwarte lokale nie będą miały problemu z policją. – Te ich obostrzenia, to wszystko na mieście, to jest chore. Każdy ma swój rozum. Wierzysz w ten k… covid? No chyba nie, nie? – pyta się. – Zachorowałeś na grypę – odpowiada, kiedy dziennikarz odpowiada, że przeszedł COVID-19 w grudniu i go "nieźle zmiotło".
Mężczyzna wskazuje inne miejsca, w którym można imprezować. – To jest pub, w którym się gra w planszówki i na konsolach – informuje. Za poradą rozmówców reporterzy trafiają do podziemnego pubu. Przy bramie stoi radiowóz, ale policjanci nie reagują na tłumek ludzi wtaczający się do kamienicy. – Oni są tylko od ambasady, pilnują ambasady. Jak coś się dzieje na ulicy, to muszą zareagować – tłumaczy barmanka. – Jak ktoś zadzwoni, że jesteśmy otwarci, to wtedy przyjeżdżają, ale widać, że też mają tego dość. Nawet wczoraj nie dostaliśmy wezwania jak ostatnio, bo ile razy można zeznawać to samo – dodaje.
Wszystko wskazuje na to, że pomimo lockdownu i zakazów, nocne życie Krakowa ma się całkiem dobrze. – Konstytucja nie zabrania prowadzenia działalności gospodarczej, dopóki nie ma ogłoszonego stanu wyjątkowego – stwierdza jeden z klientów pubu. - Stary, to jest stan wyjątkowy zniesmaczenia tym, co się dzieje – mówi.
W tajnej grupie w mediach społecznościowych reporterzy "Superwizjera" znajdują informację o nielegalnym rave techno, które ma się odbyć w postindustrialnej części miasta. Zanim jednak tam dotrą, trafiają na inną imprezę we wskazanym miejscu. – Świętujemy dzisiaj wesele kolegi – mówi obecna na miejscu osoba. Dziennikarze dalej szukają lokalu, gdzie ma się odbyć nielegalna impreza techno. Na miejscu okazuje się, że policja zamknęła go noc wcześniej.
"Trzeba się zbuntować i ich rozliczyć"
Bydgoszcz, 15 kwietnia. Tego dnia rząd zakomunikował o ponad 21 tysiącach zakażeń i 682 zgonach. Na pustych ulicach panuje bezruch. Policja spisuje nielicznych ludzi bez maseczek. Mimo że całe miasto wydaje się wymarłe, dziennikarze szybko dowiadują się, że jest tutaj lokal, który działa na pełnych obrotach siedem dni w tygodniu. – Jest impreza od godziny 20, zapraszamy – słyszą. – Od miesiąca działamy całkowicie legalnie – uspokaja.
- Na strajk przedsiębiorców? Mam dla panów kilka informacji. Lokal działa na potrzeby spotkania partyjnego strajku przedsiębiorców – mówi osoba napotkana przed wejściem do lokalu. - Tu są deklaracje członkowskie. Chowacie sobie to do kieszeni. W razie czego, jak ktoś was będzie niepokoił, pokazujecie, że byliście na spotkaniu partyjnym, a takie spotkania mogą się teraz odbywać – tłumaczy.
Na parkiecie bawi się w najlepsze kilkaset osób. Nikt nie nosi maseczki ani nie zachowuje dystansu. – W piątek było 205 osób, a w sobotę było 400 osób. Dwa bary, trzy poziomy były otwarte. My mamy jeszcze jeden klub i tam też był bar otwarty – mówi kobieta stojąca za barem. – A ty weź tę maskę ściągnij, bo nie mogę patrzeć na ciebie – zwraca się do jednego z dziennikarzy. Kobieta przyznaje, że czasami policja próbuje wejść. – Ale my ich nie wpuszczamy. Stoją pod drzwiami pięć, dziesięć minut. Mamy swoich adwokatów, prawników i w razie czego wykonuję telefon i prawnik z adwokatem za dziesięć minut są – dodaje.
- Tu było trzystu policjantów, służby celne, sanepid. Ale wygraliśmy, nie? Dwa razy byli i odpuścili. To jedyny klub na całą Polskę jest legalnie otwarty – podkreśla barmanka. – Mamy się czym szczycić – przyznaje.
Dziennikarze sprawdzili, czy to nie przechwałki. W trakcie obserwacji okazuje się, że drzwi klubu każdej godziny przekraczają dziesiątki osób, a przez całą noc nie podjechał tam żaden radiowóz. Właściciel lokalu pytany o pandemię, odpowiada: "Nie ma znaczenia, co jest. Z wirusami żyliśmy, żyjemy i będziemy żyć".
– Więcej ludzi w Polsce ginie z powodu wypadków samochodowych, niż przez tego koronawirusa. Tak to widzę – mówi. – Codziennie otwieramy, nawet jak jest pusto, to ja otwieram, bo robię im pod włos. Tak mi zszargali zdrowie, więc teraz ja robię w drugim kierunku – dodaje. Mężczyzna twierdzi, że lockdown, rozporządzenia naloty i decyzje są nielegalne. – Trzeba się zbuntować i ich rozliczyć. Ja sprawę widzę jasno – podkreśla.
"Nasza scena zacznie się kojarzyć z bandą samolubnych dzieciarów"
Wrocław, 16 kwietnia. W zakamarkach opustoszałego rynku grupki ludzi palą w bramach papierosy. Z pozoru nic się nie dzieje, ale szybko udaje się odszukać lokale w samym centrum miasta, w których tętni życie. Wejść do środka można jedynie znając ustalone uprzednio hasło.
Po krótkich poszukiwaniach dziennikarze trafiają do postindustrialnej części miasta, gdzie ukryty ma być bardzo znany podziemny klub techno. Za zamkniętą bramą nie ma żadnego szyldu, reporterzy trafiają na puste podwórze. Po kilku minutach poszukiwań, stróż nocny wskazuje drogę do najciemniejszego zaułka - każe szukać wąskiej, nieoznakowanej żelaznej bramy. Przy bramce trzeba zapłacić 40 złotych za opaski na rękę. W środku pachnie marihuaną i stęchlizną. Impreza powoli się rozkręca. Tłum napływa do lokalu dopiero około 2 nad ranem.
Chwilę później dziennikarze spotykają DJ-a, który regularnie gra na nielegalnych imprezach w całej Polsce. Przyznaje, że też ma "dylemat moralny z tym, że są te imprezy, a tym, że umierają ludzie". – Staram się być pośrodku tego wszystkiego, czyli kiedy uczestniczę w takim zgromadzeniu, jak dzisiaj, to potem kilka dni sobie robię takiej samoizolacji – opowiada. - To jest, co by nie patrzeć, mój styl życia i bardzo trudno mi się jest od tego odciąć grubą kreską. Każda propozycja grania jest motorem napędowym i czymś, co utrzymuje mnie w zdrowiu psychicznym przy życiu – dodaje.
Ten reportaż realizowany był w piku pandemii - każdego dnia w kraju dochodziło do tysięcy zakażeń i setek zgonów. Mimo to ludzie, których spotkali dziennikarze "Superwizjera" , a były ich tysiące, zdawali się nie dostrzegać tego, co w tym samym czasie działo się w szpitalach. Lekceważyli obostrzenia, narażali siebie, swoich bliskich i innych. – Etyka wyleciała przez okno i mnie to boli. Jeszcze jak by to były jakieś osoby, które próbują się wybić, to jeszcze jakoś byłbym w stanie przeoczyć. Ale ja w tych line-upach widzę naprawdę duże nazwiska. Nasza scena zacznie się kojarzyć z bandą samolubnych dzieciarów, które chcą sobie zarobić, tupnąć nóżką i powiedzieć: "Jak chcę potańczyć, to ja będę tańczyć" – mówi DJ.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN