Dzień przed makaron albo pizza, opracować dojazd, przygotować ubranie, numer, wstać wcześnie, nie zapomnieć numeru i czipa, dojechać na start, rozgrzać się, wejść do strefy, pobiec, mocny finisz, zrobić życiówkę, dostać medal i do domu. Realizuję wszystko... poza końcem.
Na początek tłumaczenia: "Ależ przecież nie ma potrzeby specjalnie się szarpać, na pewno gorzej nie pobiegnę, w końcu biegam już długo. Po co się męczyć na treningach aż tak bardzo?". No a potem jest piękny start, piękny bieg, bąbel na stopie, niemożność przyspieszenia i słaby finisz bez poprawionego czasu. A na koniec... informacja, że Adam Hofman, który zaczął biegać kilka miesięcy temu, pobiegł to szybciej! Jak to się stało?
Boję się!
Pierwsze dwa elementy, jeszcze przedstartowe - czyli makaron/pizza i rozgrzewka - wspaniałe! Razem z mamą (Biegającą 50tką) umawiamy się z koleżankami i kolegami z drużyny Smashing Pąpkins, z którą biegałyśmy Zimowe Biegi Górskie w Falenicy. Teraz razem tworzymy team na Półmaraton. W sobotę urządzamy wspólne pasta party na mieście, a w niedzielę - rozgrzewkę pod fontanną. Do ostatnich godzin przed startem wydaje mi się, że będzie to bieg jak każdy inny: po prostu przyjdę, stanę na starcie i dobrze go pobiegnę. A potem zaczyna się koszmar. Nie potrafię zupełnie oszacować, na ile jestem w stanie pobiec, nie wiem, w której strefie startowej się ustawić i po prostu... się boję!
Z rozsznurowanymi butami
W końcu decyduję się na drugą połowę sektora na 1:45. Wydaje mi się to sensowne - mój najlepszy czas na "połówkę" to 1:48, może teraz uda się szybciej albo przynajmniej poniżej 1:50. Chwilę przed startem przypominam sobie jeszcze o dowiązaniu butów. Załączam muzykę - pierwszy raz biegnę ze specjalnie przygotowaną playlistą - i ogień!
Początek mija dobrze. Nie pamiętam równie długiego biegu, na którym byłoby tylu kibiców! Przypadkowi przechodnie, tańczące cheerleaderki, dzieci, starsi... nawet policjanci przybijają piątki biegaczom. Przez pierwsze kilometry nie mogę przestać się śmiać! Czas mija błyskawicznie i ani się oglądam, a już robimy nawrotkę przy stacji metra Wilanowska.
- Kachnaaaa, Kachnaaaa! - kibicuje mi Marta, która stoi już na Puławskiej. Ależ dodaje sił! Dzięki jej okrzykom czuję przez chwilę, jakbym leciała! Przyspieszam na moment, co pomaga odrobić małą stratę czasową, powstałą na zakrętach. Potem spotkamy się jeszcze raz - niedaleko mety. Wtedy ta dawka pozytywnej energii przyda mi się jeszcze bardziej.
Bąbel
Na Puławskiej jest jeszcze dobrze, zupełnie rozbrajają nas, biegaczy, kibice zasiadający przy stoliku pełnym butelek z alkoholem i kartką "studenci też walczą z połówką".
Jednak jeszcze zanim skręcamy w Trasę Łazienkowską, czuję, że coś jest nie tak. Do mety został jeszcze kawałek, a ja na stopie mam... bąbel! "Nosz, kur... jak to możliwe?! Nie takie dystanse przecież już biegałam!" - irytuję się. Wygląda na to, że gdy sznurowałam buty na starcie, zrobiłam to niedokładnie. Tego z wplecionym czipem nie chciało mi się już poprawiać i... poleciałam, jak stałam. Teraz właśnie na tej stopie wyhodowało się to coś. Ależ błąd!
Od tego momentu zaczyna się walka. Próbuję stawiać inaczej stopę, ale nie skutkuje - bąbel jest dokładnie na środku śródstopia. Wracam do techniki z początków biegania, gdy opadałam nie na śródstopie, ale na piętę - na chwilę przynosi ulgę, ale czuję, że masakruję sobie kolana. To już wolę upadek na bąbel.
I nie, nie było sensu przerywać - jak już się zrobił, to czy przebiegłabym z nim kilometr, czy dziesięć, i tak goić się będzie tak samo. A teraz bywały momenty, kiedy przestawałam go czuć. "Im bliżej mety, tym będzie lżej" - pocieszam się i w chwili, gdy to myślę, wiem, że to nieprawda. Przed samą metą czeka nas przecież morderczy podbieg!
Zając goni i przegoni!
Mniej więcej w połowie Wisłostrady zaczynają prześcigać mnie jakieś tłumy ludzi. "Co u licha? Nagle zwolniłam?!" - zastanawiam się. Spoglądam za ramię, a tu... zając na 1:50! "O nie! Nie dam się". Wiem, że do mety już niedaleko, spróbuję więc utrzymać lepsze tempo niż ma jego grupa. Przez chwilę schodzę do 4:50-5:00 min na kilometr i odchodzę jego grupie, jest dobrze. Ale przez chwilę. Przed samym podbiegiem zając i jego grupa prześcigają mnie i lecą szybko do przodu.
Mi pozostaje tylko spoglądać rozpaczliwie na zegarek i patrzyć, jak spada mi tempo. Na szczęście strata nie jest aż tak wielka - wciąż jest szansa, że zmieszczę się w 1:50. Nie przewiduję jednak, że podbieg to nie tylko jedna prosta znad Wisły. On ciągnie się prawie do końca! Gdy biegnę, w nogach czuję, że pod górę jest przynajmniej do pl. Krasińskich. Przez to nie mam już siły na normalny dla mnie, supermocny finisz. - Mamy zapas, będziemy przed 1:52 - słyszę rozmowę dwóch kolegów, którzy biegną za mną. "1:52? Niemożliwe, miało być szybciej..." - myślę.
Meta
Przed metą niesamowity doping! Cała Miodowa, Krakowskie i ostatnie metry przed metą obstawione są gęsto kibicami. Jak to dodaje sił! I chociaż życiówki nie będzie, to dla samej atmosfery warto było uklepywać asfalt przez te wszystkie kilometry. Zegarek stopuję na 1:51. Bez szału, raczej trzymanie stałej, słabszej na szybkich biegach (ale za to wytrzymującej dłuższe dystanse - pocieszam się) formy.
Potem jeszcze czekam na mamę, która właśnie finiszuje na swoich pierwszych zawodach na półmaratońskim dystansie. Najpierw w tłumie wyłapuję redakcyjnego kolegę Marcina Kargola, a zaraz za nim idzie Paweł. Obydwaj prowadzili grupę na dwie godziny, w której startowała Biegająca 50tka. - Biegła z nami prawie cały czas, a raz nawet nas wyprzedziła! - relacjonują na gorąco chłopaki. Zaraz potem idzie ona. Czas: 2:03! Co za wynik! Wielki szacunek!
Dobijanie leżącego
Ja jednak wciąż dołuję się moim wynikiem. Oczywiście, szukam powodów. Mam już nawet diagnozę: wynikająca z rutyny lekkomyślność, przez którą wyrósł bąbel i brak treningów w ostatnich tygodniach. Trochę za długo regenerowałam się po ZUK-u, nie trenowałam na urlopie i w ogóle... chyba organizm domagał się zluzowania. I już prawie godzę się z chwilową słabością, jak... natrafiam na tweeta Adama Hofmana.
Tak, tego polityka, który wsławił się swoimi zagranicznymi podróżami samolotowymi, i który ostatnio zrzucił trochę kilogramów. Kilka tygodni temu przyznał się, że zaczął biegać, teraz natomiast ukończył Półmaraton Warszawski. Problem w tym, że po kilku miesiącach treningów... przegonił mnie o minutę! Ależ mi to dało do myślenia. "To się więcej nie powtórzy!" - zapowiedziałam znajomym. Oby tylko Adam Hofman nie zaczął trenować na 40 min na dychę, bo takiego czasu to raczej nie wykręcę!
Autor: Katarzyna Karpa
Źródło zdjęcia głównego: Katarzyna Karpa