Wydawało się, że po wielkim zatruciu Odry latem ubiegłego roku nauczymy się wreszcie dbać o rzeki. Ale ślad po zrzucie ścieków - zwisający papier toaletowy ze studzienki przy Małej Słupinie na Pomorzu - uzmysławia nam, że na dobrą sprawę nic się nie zmieniło. - Powinniśmy zapobiegać powstawaniu patologii, a nie łatać jedną dziurę w dziurawym jak durszlak systemie. O skażeniu dowiadujemy się, gdy jest już za późno, gdy rzeka umiera - mówi hydrolog Michał Przybylski.
Ludzie gadają, ale według wójta to gadanie jest "ludowe". Czyli że nie jest oparte na faktach. Jednak w tym przypadku nie kończy się na zwykłym utyskiwaniu. Wędkarze trzykrotnie składali doniesienie do prokuratury. Inspektorzy służb ochrony środowiska wielokrotnie stwierdzali zanieczyszczenia w spuszczanych do rzeki ściekach. Wszczęli postępowanie, nałożyli karę. Sprawa trafiła do sądów.
I co? I nic. Żadnej kary na razie gmina nie poniosła, nikt za kratki nie trafił. A ścieki dalej płyną do rzeki szerokim strumieniem, jak nie tym otworem, to innym. Tak jak we wtorek, 7 marca tego roku, przy moście w miejscowości Młynek.
Romantyczne pocałunki, aromatyczne opary
Na początek - rzut oka na mapę.
Obok Przodkowa - wsi na Kaszubach - płynie rzeczka Mała Słupina. Tu znajduje się oczyszczalnia ścieków. Dalej rzeczka płynie w stronę Żukowa, by wpaść do Raduni - największej rzeki w okolicy, wijącej się malowniczo przez środek Szwajcarii Kaszubskiej. Od niej swoją nazwę biorą jeziora Raduńskie, a sama rzeka jest często wykorzystywana przez rodziny spływające kajakami. Ale to w górnym biegu, zaś tu, za Żukowem, po zasileniu wodami Małej Słupiny, Radunia płynie w terenie bardziej przemysłowym i zurbanizowanym, by dalej wpłynąć do Gdańska.
Brunatna breja wpływająca do rzeczki w okolicach Przodkowa płynie więc do Gdańska, tam przepływa pod słynnym Żurawiem i pod Mostem Miłości, na którym młode pary robią sobie zdjęcia, tonąc w romantycznych pocałunkach i aromatycznych oparach.
Dumni włodarze, wściekli wędkarze
Opowieść o nieoczyszczonych ściekach płynących z Przodkowa do Gdańska można podzielić na kilka odcinków.
Odcinek pierwszy: październik 2014 roku. Władze gminy z dumą poinformowały, że zakończyła się modernizacja oczyszczalni ścieków w Przodkowie. Inwestycja kosztowała 2,85 mln zł, z czego Unia Europejska dołożyła 1,35 miliona.
Odcinek drugi: wrzesień 2019 - wędkarze alarmują, że z oczyszczalni w Przodkowie do Małej Słupiny płynie brunatna śmierdząca breja. Na miejsce przybywają inspektorzy Wojewódzkiej Inspekcji Ochrony Środowiska (WIOŚ). Pobierają próbki, wysyłają do laboratorium. Tam badanych jest pięć parametrów, które zostały określone w pozwoleniu wodnoprawnym dla oczyszczalni (i których oczyszczalni nie wolno przekraczać). Tymczasem "przekroczenia" są bardzo duże. Dla przykładu: tzw. chemiczne zapotrzebowanie tlenu w trakcie normalnego funkcjonowania instalacji (gdy nie ma awarii) powinno wynosić nie więcej niż 125. Wynosiło 3700.
Biogeny. Jak w Odrze
Dokumentację sprawy, w tym wyniki wielu badań laboratoryjnych próbek pobieranych w latach 2019-2022, przekazałem hydrologowi Michałowi Przybylskiemu z Pomorskiego Towarzystwa Hydrologiczno-Przyrodniczego, właścicielowi Biura Projektów Środowiskowych w Gdańsku.
- Przekroczenia norm były, to jest bezsprzeczne - potwierdził po zapoznaniu się z materiałami. - I to raczej nie były ścieki z gospodarstw domowych.
- Jakiego rodzaju to były zanieczyszczenia?
- Nie jakieś toksyczne substancje, które spowodowałyby nagły pomór ryb. To były zanieczyszczenia biogenne, organicznie.
Biogeny, jak wyjaśnia Michał Przybylski, mogą być wprowadzane do rzek i jezior w sposób naturalny - to np. rozkładające się liście z drzew czy spływ wody z terenów naturalnych nieużytków. I z takim dopływem biogenów jezioro czy rzeka potrafi sobie radzić. Ale są biogeny wprowadzane do cieków wodnych także przez człowieka - spływają wraz z deszczówką z terenów rolniczych, gdzie stosowane są nawozy sztuczne, z wybetonowanych powierzchni na terenach zurbanizowanych, a także z instalacji punktowych, np. z oczyszczalni ścieków.
- Wędkarze też nie są tu bez winy - zaznacza Przybylski. - Do 25 procent dopływu biogenów w jeziorach wynika z ich działalności. Wrzucają do jezior duże ilości zanęty.
- W jaki sposób biogeny szkodzą rzece? - dopytuję.
- Związki w nich zawarte, jak fosfor i azot, mogą powodować rozwój organizmów - na przykład glonów, w konsekwencji prowadząc do zużycia tlenu i tworzenia się tak zwanej przyduchy. Wtedy dochodzi do śnięcia ryb.
- Brzmi jak scenariusz, który mieliśmy latem ubiegłego roku na Odrze - przyznaję.
- Tam także swoją rolę odegrały biogeny - i w tym sensie sytuacja jest podobna. Jest jednak pewna różnica - w przypadku Odry nastąpił zrzut dodatkowych zanieczyszczeń, mam na myśli solankę, co spowodowało podwyższenie stężenia w wodzie rozpuszczonych soli przy niskim jej stanie. Następstwem tych wszystkich czynników była śmierć rzeki. Tu jednak, w przypadku Małej Słupiny i Raduni, nie mamy do czynienia z solanką - precyzuje ekspert.
- Więc nie ma ryzyka katastrofy takiej, jak na Odrze?
- Oczywiście, że jest. Dopływy zlewni są już znacząco obciążone biogenami. W gorące dni, przy wysokim parowaniu i niewielkim dopływie wód podziemnych, może nastąpić dalszy wzrost stężeń i ekologiczna katastrofa. Szczególnie jest to realne, jeśli dorzucimy dodatkowy czynnik - na przykład zrzut awaryjny nieoczyszczonych ścieków. A wbrew pozorom awaryjne zrzuty zdarzają się dość często, najlepiej wiedzą to pracownicy oczyszczalni.
Serialu ciąg dalszy
Kolejny, trzeci odcinek opowieści o przodkowskiej oczyszczalni: listopad 2020 roku - scenariusz się powtarza, wędkarze alarmują, że oczyszczalnia zanieczyszcza rzeczkę. Na miejsce, tak jak przed rokiem, przyjeżdżają inspektorzy WIOŚ, pobierają próbki. Tym razem reakcja władz gminy jest szybka. Tylko że to reakcja na kryzys wizerunkowy - pracownicy oczyszczalni ścieków prezentują dziennikarce lokalnego portalu Kartuzy.info zmodernizowaną instalację. Teraz wszystko już będzie dobrze. Żadne zanieczyszczenia do Małej Słupiny już nie spłyną. Przecież w tym roku gmina wydała kolejnych kilkaset tysięcy złotych na modernizację i problem został ostatecznie rozwiązany.
Czwarty odcinek: 22 grudnia 2021 inspektorzy z WIOŚ znowu pobierają próbki "ścieków oczyszczonych", które wpływają do Małej Słupiny. Tym razem przekroczenia są mniejsze niż w 2019 roku, ale wciąż są duże. Dla przykładu: tak zwane "zawiesiny ogólne" wynoszą 340. Dopuszczalny ich poziom to 35.
Jedną z wiodących postaci tego serialu jest Wojciech Gillmeister, powiatowy komendant straży rybackiej. To główny adwersarz władz gminy, który wielokrotnie sygnalizował problem - powiadamiał m.in. lokalną prasę i Wojewódzki Inspektorat Ochrony Środowiska.
Komendant dzisiaj już nie widzi sensu, by po raz kolejny wszczynać alarm. Jak mówi, stracił zapał. Bo ile razy można walić głową w mur?
Chodzi mu o doniesienia do prokuratury. Były składane.
- I co?
- I nic.
Artykuł 182 i "znaczne rozmiary"
Obecnie za zanieczyszczanie środowiska - np. wody - grozi w Polsce kara więzienia, od sześciu miesięcy do ośmiu lat. Wyższa kara, do dziesięciu lat więzienia, grozi temu, kto zanieczyszcza "w związku z eksploatacją instalacji", na podstawie pozwolenia (jak w przypadku oczyszczalni ścieków). Jeśli ktoś zanieczyszcza nieumyślnie - kara jest łagodniejsza, grozi mu do trzech lat więzienia.
Wysokości kar wynikają z art. 182 Kodeksu karnego. Jednak nie każde zanieczyszczenie środowiska skutkuje odpowiedzialnością karną. Przepis wskazuje, że do więzienia można wsadzić tego, kto powoduje zanieczyszczenie środowiska "w znacznych rozmiarach". Co to oznacza w praktyce?
Łukasz Czyleko, biegły sądowy z zakresu ochrony środowiska, na swojej stronie czyleko.pl przywołuje komentarze do Kodeksu karnego, pisane przez prawników z profesorskimi tytułami. Stwierdzają oni, że zniszczenie w "znacznych rozmiarach" w kontekście art. 182 należy rozumieć jako zniszczenie "znacznej liczby roślin czy zwierząt na większym obszarze" oraz że o popełnieniu przestępstwa możemy mówić wtedy, gdy mamy do czynienia z "uciążliwością dla ekosystemu". Poza tym zwracają uwagę, że znaczenie ma też status niszczonych gatunków - w przypadku rzadkich, zagrożonych gatunków "zniszczenie w znacznych rozmiarach" może być zniszczeniem stosunkowo niewielkiej ilości organizmów.
To wszystko jest skomplikowane. Dość powiedzieć, że niełatwo udowodnić sprawcy, iż jego postępowanie bezpośrednio spowodowało zniszczenie środowiska "w znacznych rozmiarach". Zdają się to potwierdzać policyjne statystyki. W latach 1999-2021 z art. 182 Kodeksu karnego wszczęto w Polsce 1611 postępowań, z czego przestępstwa stwierdzono w 268 przypadkach. Inaczej mówiąc: tylko 16 proc. wszczętych postępowań kończy się uznaniem, że doszło do przestępstwa - czyli właśnie zanieczyszczenia środowiska "w znacznych rozmiarach". Stwierdzenie przestępstwa to jedno, a ukaranie truciciela - drugie. Wskaźnik wykrywalności sprawców tych przestępstw wynosi (średnio w latach 1999-2021) niecałe 45 procent. Czyli nawet jeśli prokuratorowi uda się udowodnić, że doszło do przestępstwa, to i tak potencjalny sprawca ma ponad 50 proc. szans, że uniknie jakiejkolwiek kary.
"Oczyszczalnia na pewno ma wpływ"
Grzegorz Gęsiarz - główny specjalista ds. zagospodarowania wód Okręgu Gdańskiego Polskiego Związku Wędkarskiego, z wykształcenia i zawodu ichtiolog - co kilka lat wykonuje tzw. kontrolne odłowy ryb. Ostatni - wiosną ubiegłego roku. Taki odłów polega na tym, że wprowadza się do wody impuls elektryczny, niegroźny dla życia zwierząt. Ogłuszone ryby wypływają pod powierzchnię wody. Następnie wyławia się je, identyfikuje gatunki, mierzy i wpuszcza do wody w tym samym miejscu, w którym zostały wyłowione. Po jakimś czasie ryby wracają do sił i dalej bytują w swoim ekosystemie. - Wcześniej na odcinku między wylotem oczyszczalni ścieków a miejscowością Młynek stwierdzałem występowanie takich ryb, jak śliz (gatunek prawnie chroniony - red.), głowacz białopłetwy (gatunek zagrożony w skali europejskiej, wpisany do Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt - red.) i pstrąg potokowy - relacjonuje ichtiolog. - W kolejnych odłowach kontrolnych stwierdzałem coraz mniejsze ich ilości. Dzisiaj wciąż występują, ale już bardzo nielicznie. Natomiast poniżej Młynka występowała jedyna populacja strzebli potokowej (gatunek cenny, bo stanowi pożywienie dla ryb drapieżnych, np. pstrąga - red.). Ostatnio nie było tam już ani jednego osobnika.
- Czy można powiedzieć, że na skutek działalności oczyszczalni w Przodkowie te gatunki tam wymierają? - dopytuję.
- Z jakiegoś powodu w ostatnich latach gwałtownie pogorszyły się warunki dla ich bytowania. Nie ma wątpliwości, że jest ich coraz mniej - mówi Grzegorz Gęsiarz. - Moim zdaniem oczyszczalnia na pewno ma na to wpływ, ale zapewne nie ona jedna.
W piątym odcinku serialu, który konwencją zbliża się do kryminału (główni bohaterowie: funkcjonariusze policji i prokurator), następuje retrospekcja - widz dowiaduje się, co się działo w ciągu ostatnich trzech lat. O nieprawidłowościach w funkcjonowaniu oczyszczalni ścieków w Przodkowie wędkarze z Gdańskiego Okręgu PZW trzykrotnie informowali Prokuraturę Rejonową w Kartuzach. Wszczęto dwa śledztwa, policja przesłuchiwała świadków. Obydwie sprawy zakończyły się umorzeniami (w 2020 i 2021 roku) ze względu na "brak znamion czynu zabronionego". Prokurator powoływał biegłego, który stwierdzał, że w tym przypadku nie mamy do czynienia ze "zniszczeniami w znacznych rozmiarach".
Cztery miesiące i ani dnia dłużej
Ale jest przecież instytucja specjalnie powołana do karania tych, którzy zanieczyszczają środowisko - Wojewódzka Inspekcja Ochrony Środowiska.
Działaniom służb ochrony środowiska zostanie poświęcony szósty odcinek naszej opowieści. W 2022 roku WIOŚ nałożył na gminę Przodkowo karę (oficjalnie nazywa się to "podwyższoną opłatą") za wprowadzenie do rzeki nieoczyszczonych ścieków w 2020 i 2021 roku - w wysokości łącznie 69 315 zł. Kilka miesięcy później WIOŚ wydał drugą decyzję. Stwierdza się w niej "naruszenia" polegające na "licznych przekroczeniach jakości odprowadzanych ścieków". Wskazuje się termin "usunięcia naruszenia": 31 grudnia 2022 roku (cztery miesiące od wydania decyzji WIOŚ).
- Cztery miesiące na modernizację oczyszczalni ścieków? To jest absurdalny termin, to jest niewykonalne w tym terminie - komentuje wójt Przodkowa Andrzej Wyrzykowski, podkreślając, ile pracy już włożono. Najpierw powstała ekspertyza działania obecnej instalacji, następnie koncepcja, w której określono "kierunki modernizacji". - W tej chwili zmierzamy ku zamknięciu projektu modernizacji - stwierdza wójt.
Gmina Przodkowo, przedstawiając szczegółowy plan inwestycyjny, wskazała termin "usunięcia naruszenia": 30 września 2025.
WIOŚ nie wyraża na to zgody - termin "jest zbyt odległy", a "upływ kolejnych lat w sytuacji, w której może dochodzić do przekroczeń, jest niedopuszczalny". "(…) W razie nieusunięcia naruszenia w wyznaczonym terminie wojewódzki inspektor ochrony środowiska wstrzyma użytkowanie instalacji" - informuje.
A jednak termin dawno już minął, kary nie zostały zapłacone, oczyszczalnia dalej działa w ten sam sposób, jak wcześniej. Jak to możliwe?
Gmina Przodkowo odwołała się od decyzji Pomorskiego WIOŚ do Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska w Warszawie. GIOŚ informuje: podejmiemy decyzję do 28 kwietnia tego roku. Co dalej?
Dalej - jeśli będzie to decyzja niekorzystna dla gminy - pozostanie samorządowcom skarga do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Od zarejestrowania skargi do pierwszej rozprawy w WSA w Gdańsku mija średnio siedem miesięcy. Odbędzie się ona więc gdzieś pod koniec roku 2023, może na początku 2024. A to dopiero pierwsza rozprawa w pierwszej instancji…
I jeszcze jedna "sankcja" - mandat w wysokości 500 zł, nałożony przez WIOŚ w 2019 roku. Przyjęła go i zapłaciła ówczesna Kierownik Referatu Gospodarki Komunalnej. Drugi mandat w wysokości 400 zł został nałożony przez policję w grudniu 2021 roku na obecnego kierownika tego samego referatu. Ten jednak go nie przyjął. Sąd pierwszej instancji nakazał zapłatę, kierownik się odwołał, sprawa jest w toku.
Wychodzi więc na to, że dotychczas jedyną karę za trwające od kilku lat zanieczyszczanie rzeki poniosła była kierowniczka referatu w urzędzie gminy. Zapłaciła 500 zł mandatu.
Urzędnik po Odrze
- My już nie zanieczyszczamy rzeki - zapewnia mnie wójt Przodkowa Andrzej Wyrzykowski.
- To skąd kary nakładane przez WIOŚ, skąd wezwania do "usunięcia naruszenia", skąd doniesienia do prokuratury? - pytam więc.
- Przyznaję, mieliśmy problemy, awarie, ale to już przeszłość - odpowiada Wyrzykowski. - Problemy, które doprowadziły do rozchwiania systemu, wynikały z faktu przyjęcia zbyt dużej ilości jednorazowego zrzutu.
"Jednorazowe zrzuty" to w tym przypadku ścieki pochodzące z beczkowozów, czyli tzw. wozów asenizacyjnych. Pochodziły głównie z szamb i przydomowych oczyszczalni ścieków.
- Teraz już oczyszczalnia ich nie przyjmuje, co wynika z programu naprawczego - stwierdza wójt Przodkowa.
- Ale gmina ciągle wydaje warunki zabudowy w terenie, gdzie nie ma kanalizacji, więc ludzie muszą budować szamba lub instalować przydomowe oczyszczalnie ścieków - mówię.
- Tak, wydaje zgodnie z prawem - potwierdza wójt.
- Więc gdzie ci mieszkańcy mają zrzucać ścieki, skoro miejscowa oczyszczalnia ich nie przyjmuje?
- Kartuzy, Żukowo, Gdańsk na przykład.
Wójt mówi, że to już nie leży w gestii gminy - użytkownik wzywa wóz asenizacyjny firmy, która zajmuje się wywozem.
- Od półtora roku w próbkach pobieranych u wylotu rury odprowadzającej oczyszczone ścieki z oczyszczalni, nie stwierdza się znaczących przekroczeń - oświadcza wójt Wyrzykowski. Jego słowa znajdują potwierdzenie w dokumentach, to samo wynika z dostarczonych mi przez WIOŚ sprawozdań z badań. - Zatrudniłem nowych ludzi, wdrożyliśmy nowe procedury, staramy się, jak możemy, żeby tamte sytuacje się nie powtórzyły. Dbamy o środowisko - przekonuje wójt Przodkowa. - I jesteśmy gotowi na nową inwestycję, ale nie możemy z nią ruszyć.
Gmina od roku czeka na nowe pozwolenie wodnoprawne (wydają je Wody Polskie) i jest gotowa, by po jego uzyskaniu zlecić w przetargu projekt modernizacji oczyszczalni.
Zdaniem Andrzeja Wyrzykowskiego, po katastrofie ekologicznej na Odrze urzędnicy odpowiedzialni za ochronę wód, zamiast być elastyczni i działać sprawnie i szybko, usztywnili się i boją się wydawać decyzje. Bo jeszcze, nie daj Boże, powtórzy się tragedia i ktoś będzie ich sprawdzał. Albo są nad wyraz surowi w ocenach i nakładają zbyt daleko idące restrykcje, tak jak w przypadku czteromiesięcznego terminu, w którym gmina miałaby zmodernizować oczyszczalnię.
- Oczyszczalnia jest sprawna i dużo lepiej pracuje niż inne tej wielkości w gminach wiejskich. Oczyszczone ścieki, wypływające z niej do rzeczki, spełniają wszystkie normy - przekonuje inżynier Wiesław Butajło, technolog zatrudniony przez gminę po kolejnych wyciekach nieoczyszczonych ścieków do rzeki.
Wielbłąd nie chciałby tego pić
Odcinek siódmy - czwartek, 9 marca 2023 roku. Nagle akcja przyspiesza za sprawą nowych bohaterów opowieści: mieszkańców Młynka.
Najpierw z Wojciechem Gillmeister jedziemy do wylotu rury odprowadzającej ścieki z oczyszczalni do Małej Słupiny. Nabieramy ciecz płynącą z instalacji do rzeki. W słoiku mamy przejrzystą wodę. Na pierwszy rzut oka prezentuje się jak ta z kranu - czysta i bez zapachu. Wygląda to dobrze. Może więc w tym sporze to wójt ma rację - ścieki wypływające z oczyszczalni zdają się być oczyszczone - przynajmniej "na oko" i "na nos".
Komendant Straży Rybackiej chce jednak pokazać mi inne miejsce. 800 metrów w dół rzeczki znajduje się miejscowość Młynek, z mostkiem. Po obu jego stronach z ziemi wystają betonowe studzienki kanalizacyjne.
- Tędy płyną ścieki do rzeki - mówi wędkarz, wskazując na studzienki.
Inspektorzy WIOŚ pobierają próbki z wylotu rury z oczyszczalni - tam, gdzie my pobraliśmy, a także z samego koryta rzeczki, 100 metrów poniżej oczyszczalni. Tu zaś, kilkaset metrów dalej w dół rzeczki, nikt już wody nie bada.
Jedna ze studzienek znajdujących się przy mostku w Młynku jest oblepiona wcześniej rozmoczonym, a teraz już wyschniętym papierem toaletowym. Zwisa z jej krawędzi, nie pozostawiając złudzeń - tędy szerokim strumieniem płynęły ścieki. Ukształtowanie terenu powoduje, że spływały do rzeki. Na trawie, po drodze do koryta Małej Słupiny, to samo: resztki papieru toaletowego i wszystkiego, co zwykle ląduje w sedesie.
Zbliża się dwoje miejscowych: mężczyzna w stroju roboczym i kobieta. Przyglądają się nam z zainteresowaniem.
- Znowu to samo! - mówią.
- Co tutaj się wydarzyło? - pytam, przedstawiając się jako dziennikarz.
Odpowiedzą, choć nie zgadzają się na podanie nazwisk. Nie chcą zadzierać z wójtem. - Tu leciało - wskazują na studzienkę oblepioną resztkami papieru toaletowego.
Podchodzi trzeci miejscowy, w czapce i z papierosem. Dłonią wskazuje na drugą studzienkę, po przeciwnej stronie mostka. - Czasem tamtędy leci - mówi i odchodzi.
- Wybijało - ten w roboczym drelichu podnosi rękę, pokazując, jak woda nad studzienką się unosiła. - Jakby jeszcze trochę pokrywę odsunęło, toby fontanna była.
Studzienka jest przykryta betonowym krążkiem, który teraz nieco odchyliliśmy. Pokrywa waży kilkanaście kilogramów. Ciśnienie musiało być na tyle silne, że właz został uchylony i ścieki lały się przez szparę.
Pytam, kiedy ostatni raz to się wydarzyło. Przed dwoma dniami, we wtorek, kobieta odprowadzała dzieci do szkoły, była ósma rano. Poszła wówczas do gminy. - Mówię chłopakom, tym pracownikom tam w gminie, od kanalizacji, że studzienka leje się do rzeki. Że to wszystko leci… A oni na to: "A… To poleci… My żadnego zgłoszenia nie mamy. A jak zgłoszenia nie mamy, to na miejsce nie jedziemy" - relacjonuje kobieta.
- A jak często to się zdarza?
Kobieta: - Niech policzę... w miesiącu… trzy, cztery razy.
Mężczyzna: - Co najmniej!
Obok mostka znajduje się przepompownia ścieków. Z relacji mieszkańców wynika, że strumień ze studzienki płynie do rzeki, gdy we wsi wyłączają prąd. Czasem wtedy podjedzie beczkowóz, żeby wypompować ścieki ze studzienki. Ale, jak słyszę, na niewiele się to zdaje. Odjedzie wypełniony, a ścieki dalej płyną. Takie wycieki zdarzają się również i wtedy, gdy nie ma przerw w dostawie prądu, i wtedy żaden beczkowóz nie podjeżdża.
- A jak ta woda wygląda?
- Taka czysta, że wielbłąd nie chciałby tego pić. Śmierdziało w całym Młynku.
- A jak długo to leci?
- Czasem godzinę, czasem półtorej godziny, czasem dwie albo i trzy…
Nieopodal mostka stoi dom. Na podwórko wyszła starsza pani, ona też się nam przygląda. Przedstawiam się i pytam o zrzut ścieków.
- Wszystko jest w porządku, nic złego się nie dzieje, ja tego nie widziałam - mówi.
Tak nie może być
Wójt Andrzej Wyrzykowski jest zaskoczony informacją o zrzucie ścieków ze studzienki w Młynku. - To niemożliwe. Co tam się wydarzyło? - zwraca się do Marka Mazura, p.o. Kierownika Referatu Gospodarki Komunalnej.
- Nie wiem, sprawdzę… - mówi Mazur.
- Mieszkańcy mówią, że zrzuty są tam regularne, cztery razy w miesiącu - dodaję.
- To niemożliwe - wójt wymownie spogląda na podwładnego odpowiedzialnego za gospodarkę komunalną w gminie. - Tak nie może być. To niedopuszczalne. Ta sprawa musi być wyjaśniona!
Wspominam wójtowi, że mieszkańcy byli w ostatni wtorek ze zgłoszeniem tego faktu. Marek Mazur chwyta za telefon, pyta swoich podwładnych. - Nie mamy żadnego zgłoszenia w tej sprawie, ani osobistego, ani telefonicznego - stwierdza.
Wsiadamy do auta, jedziemy z Markiem Mazurem i Wiesławem Butajłą na mostek w Młynku. Oglądamy skrawki papieru toaletowego zwisające ze studzienki i zalegające na trawie. Nie sposób ukryć, że płynął tędy strumień ścieków. Marek Mazur milczy. Z faktami nie da się dyskutować.
Hydrolog Michał Przybylski dostrzega pozytywy w walce służb ochrony środowiska z zanieczyszczeniami z oczyszczalni w Przodkowie. Zwraca uwagę na kary nałożone na gminę, z możliwością umorzenia, gdyby wprowadziła działania naprawcze. Dostrzega wolę współpracy wójta w celu rozwiązania problemu.
- Ale to wszystko są działania post factum. Tymczasem powinniśmy zapobiegać powstawaniu patologii, a nie łatać jedną dziurę w dziurawym jak durszlak systemie. Potrzebne są nowe rozwiązania systemowe - stwierdza hydrolog. - Trzeba wprowadzać stały monitoring w rzekach. Obecnie realizuje się wybiórcze pomiary w ramach Państwowego Monitoringu Środowiska. Nie są wystarczające. Na ich podstawie nie jesteśmy w stanie ustalić, co się dzieje w rzece w konkretnym dniu, więc niemożliwe jest podejmowanie jakichkolwiek decyzji wyprzedzających katastrofę. Dowiadujemy się o skażeniu, gdy już jest za późno, gdy rzeka umiera.
- Jak taki monitoring miałby wyglądać? - pytam.
- Chodzi o urządzenia działające 24 godziny na dobę, sprawdzające ilość i jakość wód oraz ilość i jakość odprowadzanych ścieków. Dane byłyby przekazywane stale do bazy. Takim monitoringiem powinna być objęta cała rzeka, każdy większy dopływ oraz punktowe zrzuty ścieków oczyszczonych. Wprowadzenie stałego monitoringu powinno ujawnić skoki zanieczyszczeń danych odcinków rzek, co z kolei powinno uruchamiać szybkie działania służb. Poza tym organ wydający pozwolenie wodnoprawne - Wody Polskie - będzie miał w końcu wiedzę, jaki jest bieżący i roczny stan rzeki. Wówczas będzie można precyzyjnie określić, na jakim odcinku rzeka może przyjąć zanieczyszczenia (tak by uległy one procesowi samooczyszczenia), a na jakim - nie. Dopiero wówczas można będzie zapobiegać katastrofom, które mają miejsce co roku w różnych rzekach w Polsce.
- Tak rozbudowany monitoring to nie przesada?
- Absolutnie nie! Można to zrealizować jako rozszerzenie istniejących programów monitoringu lub wprowadzić w życie nowy projekt. Nie widzę problemu, żeby w ramach pozwolenia wodnoprawnego nakładać obowiązek posiadania na rurze odpływowej czujników pomiarowych i obowiązek podpięcia ich do krajowego systemu przed oddaniem instalacji do użytkowania. Pozwolenia na zrzut ścieków byłyby zależne od aktualnego stanu ilościowego i jakościowego rzeki, tak żeby - jeśli stężenia są wysokie, a wody jest mało - móc stwierdzić: w rzece nie ma tlenu. Wtedy, za pomocą szybkiej decyzji, można by wstrzymać zrzut ścieków z części instalacji na danej rzece.
- Dlaczego więc tego nie robimy?
- Trudno mi znaleźć inne wytłumaczenie niż takie, że po prostu - mówiąc oględnie - wciąż nie dostrzegamy tej potrzeby.
Jakoś to będzie
- A może wolimy nie monitorować rzek, bo wtedy dopiero zaczęłyby się kłopoty…
- Coś w tym jest - przyznaje Michał Przybylski. - Podam przykład. Są na Kaszubach - ale pewnie nie tylko na Kaszubach, bo w całej Polsce - gminy, które liczą 15 tysięcy mieszkańców i takie też mają niewielkie oczyszczalnie ścieków, przystosowane do obsłużenia takiej lub niewiele większej liczby osób. Jednak władze gminy wydały taką ilość warunków zabudowy, że latem liczba mieszkańców się potraja. Przychodzą wakacje i na terenie gminy przebywa nie 15, a 40 tysięcy ludzi. Taka oczyszczalnia nie daje rady przerobić ich ścieków, więc te z przekroczeniami lub zupełnie nieoczyszczone trafiają do rzek i jezior lub po cichu są wylewane z szamb prosto do rzeki. Gdybyśmy założyli stały monitoring, najpierw gmina musiałaby zapłacić karę - a to mogłyby być setki tysięcy złotych - potem trzeba by było natychmiast zmodernizować oczyszczalnię, czyli znaleźć dodatkowych kilka lub kilkanaście milionów złotych, ludzie by się o wszystkim dowiedzieli, że kąpią się we własnych odchodach… Taki wójt i urzędnicy mieliby w związku z tym same problemy. Lepiej więc udawać, że wszystko jest w porządku, że jakoś to będzie, że ryby nie będą zdychać, a nawet jak będą, to przy dnie i nie wypłyną brzuchami do góry...
Michał Przybylski opisuje, jak w praktyce wygląda "przestrzeganie norm" przez właścicieli instalacji odprowadzających ścieki do rzek.
- Dzisiaj jest tak, że właściciel instalacji otrzymuje pozwolenie wodnoprawne i zgodnie z jego postanowieniami na przykład raz w miesiącu sam bada swoje ścieki i przekazuje do WIOŚ wyniki tych badań. Praktyka działania bywa taka - nie wskazując nikogo palcem - że nawet jeśli ścieki spełniają parametry dopuszczone pozwoleniami w trakcie normalnej pracy oczyszczalni, to zdarzają się zrzuty awaryjne, które mogą wielokrotnie przekraczać poziomy ustalone pozwoleniami. Takie próbki jednak nie trafią do WIOŚ, co oczywiste. Albo sytuacja, gdy z boku legalnego odpływu mamy drugą rurę awaryjną do zrzutu "na lewo". Robi się tak, by nie uszkodzić pracującej oczyszczalni lub gdy do deszczówki lejemy czysty ściek, na przykład z ubojni, bo nie mamy oczyszczalni albo mamy ją za małą. Można by wyliczać i znaleźć tysiąc powodów, dla których zanieczyszczamy rzeki…
- Dopóki ktoś nie doniesie i nie przyjdzie inspektor WIOŚ z niezapowiedzianą wizytą.
- Nawet jak przyjdzie inspektor i stwierdzi "przekroczenia", wówczas tłumaczenie jest takie, że akurat wystąpiła awaria… Inspektor WIOŚ, nawet gdyby chciał, nie bardzo może udowodnić, że jest inaczej.
Awaria
- To musiała być jakaś awaria - stwierdza Marek Mazur, kierownik Referatu Gospodarki Komunalnej. Stoimy przy oblepionej papierem toaletowym studzience w Młynku. Wciąż jest 9 marca, a to będzie ósmy, ostatni już odcinek serialu o wylewaniu ścieków do Małej Słupiny. I do wielu innych rzek w całej Polsce.
- Niestety nikt nam tego nie zgłosił - dodaje urzędnik.
Jednak mieszkańcy, z którymi rozmawiałem, są innego zdania. Słowo przeciwko słowu.
- Ta wasza kanalizacja jest nad wyraz awaryjna, jeśli prawdą jest to, co mówią mieszkańcy, że zdarza się to cztery razy w miesiącu - zauważam.
Marek Mazur nie odpowiada. Jego milczenie jest dość wymowne. Obiecuje, że wyjaśni, co się stało.
Dzwonię do niego po kilku dniach. Twierdzi, że rozmawiał z jednym z mieszkańców, który ponoć żadnych wycieków ze studzienki nie widuje.
- Nie stwierdziliśmy zatoru, instalacja była drożna, nie wiem, dlaczego te ścieki tamtędy płynęły - informuje kierownik Mazur. I dodaje, że awarie nie zdarzają się tam tak często, jak twierdzą moi rozmówcy.
Znowu: słowo urzędnika przeciwko słowu mieszkańca.
Jedno pytanie mnie nurtuje. Dzwonię po raz drugi, po kolejnych kilku dniach.
- Co państwo zrobicie, żeby takie sytuacje się nie powtarzały?
- Zwiększymy monitoring tego odcinka sieci kanalizacyjnej - odpowiada Marek Mazur. I powtarza, że dalej nie wie, dlaczego ścieki lały się do rzeki.
Na razie to koniec tej smutnej opowieści o tym, jak traktujemy rzeki. Ale ciąg dalszy zapewne nastąpi. Oby głównymi bohaterami dziewiątego odcinka nie były martwe ryby, wyławiane tonami przez wędkarzy.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński/a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Słomczyński